Długi spacer
Karyntię najchętniej kojarzymy z ośrodkami narciarskimi. Przede wszystkim jednak jest to kraina pachnących ziołami połonin, górskich schronisk, ogromnych jezior i pieszych wędrówek. Zanim spadnie śnieg, warto wybrać się na górski spacer. Każdy da radę.
"Liczący 61 domów rynek (...) jest azylem dla podróżnych i dumą okolicy. Trafiają się tu budynki wyposażone nie tylko w podłogi, ale także w piwnice, można znaleźć smaczne wino i dobrze przyrządzone jedzenie" - pisał o Obervellach słynny dziś austriacki praalpinista i pregraficiarz Josef Kyselak.
Ten urzędnik wiedeńskiej Kamery odwiedził miasteczko w sierpniu 1825 roku podczas wędrówki przez Austrię. Opisał ją w swoim opus magnum "Szkice z pieszej podróży przez Austrię, Styrię, Karyntię, Berchtesgaden, Tyrol i Bawarię do Wiednia wraz z romantycznym malowniczym przedstawieniem niektórych grodów rycerskich i ich legend, górskich okolic i lodowców na trasie tej wędrówki podjętej w roku 1825".
Dziś "namaszczenie" przez ekscentrycznego, dziewiętnastowiecznego piechura to dla wymienionych w Szkicach miejsc prawdziwe błogosławieństwo. Turyści często wybierają się śladem cesarskiego urzędnika, poszukując pozostawionych gdzie popadnie starannych podpisów wędrowca. "Kyselak", "I. Kyselak" lub "Kyselak tu był" to motyw zdobiący setki miejsc na tej trasie. Nie wiadomo dziś do końca, które z nich są autentyczne - kyselakomania zaczęła się jeszcze w wieku XIX, każąc innym graficiarzom amatorom podpisywać się w ten sam sposób.
Legenda głosi, że słuchy o tajemniczej manii urzędnika dotarły aż na dwór. Podobno Franciszek I wezwał Kyselaka i zabronił mu ozdabiania miejsc publicznych swoim podpisem. Urzędnik miał z pokorą przyjąć cesarskie napomnienie. Gdy jednak wyszedł, władca skonstatował podobno istnienie takiegoż podpisu wyrytego... na własnym biurku.
W Obervellach podpisu Kyselaka jak dotąd nie odnaleziono, ale nie ma wątpliwości, że musiał - zwiedziwszy miejscowy kościół wraz z cmentarzem i wzmocniwszy się pewnie "smacznym winem i dobrze przyrządzonym jedzeniem" - odwiedzić jeden z tutejszych dziwów, czyli Groppensteinschlucht. Leżący tuż obok miasteczka, na terenie dzisiejszego parku narodowego, system wodospadów stanowi naturalną tężnię.
Szlak z Alp do Adriatyku liczy 500 km. Wędrówka nim trwa ponad miesiąc.
Wiszące w powietrzu mikroskopijne kropelki wody ułatwiają oddychanie. Nietrudną dwu-, trzygodzinną wspinaczkę wzdłuż kolejnych kaskad poleca się chcącym podreperować zdrowie. Droga wzdłuż wodospadów sporo mówi o charakterze górskich szlaków Karyntii.
Po pierwsze, idziemy przez park narodowy - spokój, czysto i żadnych obozowisk, po drodze spod nóg pierzchają czarno-żółte salamandry. Po drugie, to wprawdzie górska droga, ale nietrudna i dostępna dla wszystkich (najlepszy dowód: znaki przypominające o tym, żeby raczej nie maszerować szlakiem w szpilkach). Po trzecie, na końcu zawsze czeka nagroda.
W tym wypadku jest to niewielkie schronisko górskie z... wybitną restauracją. Kuchnia w Karyntii od czasów peregrynacji Kyselaka nie zmieniła się szczególnie. Widać to zwłaszcza w samym Obervellach, gdzie właściciel eleganckiej restauracji (obowiązkowe ciężkie drewniane stoły, poroża, kapliczka, górskie sceny na ścianach i lekko męcząca Gemütlichkeit) podaje dania, o których powiedzieć "konserwatywne" to nic nie powiedzieć.
Jak w wielu tutejszych zakładach gastronomicznych spotykamy się raczej z kulinarną archeologią. Pierogi z twarogiem, sznycle, czasem zrazy, czasem pstrąg. Kaiserschmarren lub Apfelstrudel na deser... Przyzwoite, solidne, ale nudnawe.
Nie znaczy to jednak, że nie znajdziemy tu miejsc pod względem kuchni niezwykłych. Trzeba tylko trochę poszukać. Restauracja w niepozornym schronisku nad Groppensteinschlucht pokazuje możliwości karynckiej kuchni. Przesiąknięte ziołowym aromatem kotleciki z jagniąt pasących się na tutejszych halach, pstrągi z jeziora Gailtal słynne z tego, że wprawiły w zachwyt piętnastowiecznego smakosza Paola Santonina, sekretarza biskupa Akwilei, cydr i jabłkowy moszcz z doliny Lavanttal oraz wino znad jeziora Klopeiner, które od XVI wieku podawano na... hiszpańskim dworze.
Im dalej na południe, tym karyncka kuchnia staje się coraz bardziej międzynarodowa. Łączy w sobie smaki południowej Austrii, północnych Włoch i Słowenii. Zupełnie jak Alpe-Adria-Trail, szlak górski biegnący przez trzy kraje. Przebieg szlaku częściowo pokrywa się z marszrutą Josefa Kyselaka. Miasteczko Obervellach, które tak podobało się wędrowcowi, leży w jego północnej partii. Alpe-Adria-Trail biegnie przez łańcuch Wysokich Taurów, grzbiety i połoniny, doliny i znów szczyty. Po drodze - ogromne i słynące z ryb jezioro Millstätter, pełne naturalnych gorących źródeł i term Bad Kleinkirchheim, wymagająca wspinaczkowego wysiłku Kranjska Gora, malownicze przełomy rzeki Soczy, wiszące mosty na górskich rzekach, narciarska Planica, średniowieczne Cividale, "końska" Lipica, Alpy Friulijskie i winne Prosecco. A na koniec adriatyckie plaże pod Triestem.
Są ludzie, którzy pokonują cały, pięciusetkilometrowy szlak - da się to zrobić w nieco ponad miesiąc. Lecz najwspanialsze jest to, że na szlak można wejść na dowolnym odcinku i skończyć wędrówkę tam, gdzie nam wygodnie. Nominalny początek Alpe-Adria-Trail znajduje się jednak w miejscu niedostępnym dla wszystkich. To najwyższy szczyt Austrii, liczący niemal 3800 metrów Grossglockner, którego charakterystyczny ośnieżony stożek góruje nad Wysokimi Taurami. Stożek mogą zdobyć tylko doświadczeni wspinacze.
Żeby dotrzeć nań o świcie, trzeba wstać w środku nocy. Jeśli ze stareńkiego schroniska pod Grossglockner wyruszymy zbyt późno, lód, którym pokryta jest droga w górę, zacznie topnieć, a związane nim kamienie - obluzowywać. Nie można wówczas ufać podłożu. Większość wędrowców na szlaku Alpe-Adria nie wspina się jednak na najwyższy szczyt Austrii. Spacer pod nim w zupełności wystarcza.
Przewodnik po szlaku to dobrze zakonserwowany góral, taki w typie Reinholda Messnera - szczupły, mocny, wielosezonowo opalony i promieniujący spokojem. Na oko dobiega sześćdziesiątki. Od kilkudziesięciu lat prowadzi grupy na Grossglockner po okolicznych graniach i na leżący pod szczytem lodowiec Pasterze (miejscowa nazwa pastwiska), największy w południowo-wschodnich Alpach.
Jest ciepło, ale sprawdza, czy wszyscy mają ciepłe ubrania i rękawiczki. Kiedy staniemy na lodowcu, pokazuje, jak zwracać uwagę na śnieg. Ten, pod którym należy się spodziewać rozpadliny czy szczeliny w grubej lodowej pokrywie, ma nieco odmienną strukturę. Nim przewodnik pozwoli za sobą ruszyć, bardzo uważnie sprawdza śnieżną plamę, bada kijkiem niczym sondą lawinową, w końcu sam przechodzi. Droga wolna. Jeśli nie jest zbyt ciepło i można ufać lodowcowi, każdy uczestnik wyprawy może zejść w lodową szczelinę bez czekana i raków, zaledwie z przyczepioną do uprzęży liną zabezpieczającą.
W przekroju widać warstwy lodowca, jego strukturę i... to, jak szybko topnieje. Regres następuje błyskawicznie. Kiedy Pasterze zmierzono po raz pierwszy, w 1851 roku, jego objętość dwukrotnie przekraczała dzisiejszą. Był rozległy i bardzo wysoki. Dziś wprawdzie nadal ma ponad osiem kilometrów długości, ale to, jak bardzo i jak szybko się obniżył, unaoczniają powbijane w stok tabliczki zaznaczające dokąd sięgał w latach 60., 70., 80., 90. Kurczy się w tempie 10 metrów rocznie. Dziś, kiedy robi mu się zdjęcia, starannie zapisuje się datę. Na następnej fotografii lodowca będzie mniej.
Lodowiec kurczy się o 10 metrów rocznie. Warto się pospieszyć.
W roku 1856 dwudziestosześcioletni Franciszek Józef I wraz z cesarzową zapragnęli obejrzeć słynny lodowiec. Sissi kontentowała się przejażdżką konną na wysokość mniej więcej 800 m n.p.m., monarcha zaś po czterogodzinnej wędrówce wspiął się na wysokość 1100 metrów.
Jego wizyta uwieczniona została w kamiennej rzeźbie oraz nazwie miejsca, do którego dotarł: Kaiser-Franz-Josefs-Höhe. Tam wówczas zaczynał się lodowiec.
Dziś jest tu parking, punkt widokowy i platforma oznaczająca początek szlaku Alpe-Adria. Pasterze leży głęboko w dole. By do niego dojść, trzeba przeprawić się przez królestwo świstaków, których dziesiątki na oczach wędrowców toczą walki, zdobywają pożywienie lub wygrzewają się na słońcu. Turyści często je karmią, więc bywa, że zwierzęta, czekając na smakołyk, blokują drogę, nie przepuszczając samochodów.
Wspinaczkę na lodowiec cesarz zaczął w Heiligenblut - wiosce, która z czasem rozrosła się do rozmiarów kieszonkowego miasteczka. Mimo niewielkiej skali to miejsce w Austrii jest dobrze znane. Może dzięki kościołowi z pysznym szesnastowiecznym pentaptykiem dłuta wielkiego Michaela Pachera, bodaj najważniejszego austriackiego rzeźbiarza późnego gotyku? Może dzięki niegdysiejszym kopalniom złota? A może dzięki przełęczy z drogą biegnącą od czasów rzymskich? W każdym razie maleńkie Heiligenblut dumnie pełni rolę alpejskiej ikony - miasteczka, z którego przez stulecia tysiące ludzi rozpoczynało marsz w góry.
Na cmentarzu wokół kościoła leży wykonana z żelaza księga, w której co roku pojawiają się nazwiska tych, którzy w górach już zostali. Mieszkańcy przez pokolenia przyzwyczaili się do obcowania z górską śmiercią. Zresztą to właśnie jej zawdzięczają powstanie miasteczka.
Według legendy pewien Duńczyk imieniem Briccius dobrze się sprawił w służbie cesarskiej w Bizancjum. Kiedy z niej odchodził (pocz. X w.), został nagrodzony cenną relikwią - ampułką z krwią Chrystusa. Briccius, wracając do domu, właśnie przekraczał Alpy, kiedy zginął w lawinie. Miejscowi znaleźli ciało i ampułkę, zbudowali kaplicę, a osadę u stóp Grossglockner zaczęto zwać Heiligenblut - święta krew. Nie wiadomo, którędy Briccius szedł z Konstantynopola. Jeśli jednak wybrał najłatwiejszy i najludniejszy szlak nadmorski, najpewniej był pierwszym wędrowcem, który pokonał Alpe-Adria-Trail.
Łukasz Modelski