Madera to nie tylko piękne krajobrazy. Tu codzienne historie piszą kobiety
Nazwę zawdzięcza koprowi (port. funcho to koper włoski - przyp. red.), który obficie porasta zbocza i łąki, ma nieco ponad 100 tys. mieszkańców, a w pobliżu jedno z 10 najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie, na które nawet doświadczonym pilotom zdarza się podchodzić kilka razy. Czas uwielbiał tu spędzać zarówno Józef Piłsudski, jak i Winston Churchill, a miejscowi z dumą podkreślają, że urodził się tu Christiano Ronaldo. Tyle o mężczyznach, gdyż w sercu maderskiego Funchal nie brakuje kobiet, które podtrzymując tradycję, codziennie tworzą historię.
Lekka oceaniczna bryza, rześkie poranne powietrze i promienie jesiennego słońca sprawiają, że spacer w stronę jasnożółtego budynku z napisem Mercado dos lavradores, mimo dość sporego natężenia porannego ruchu, jest przyjemnym doświadczeniem. Gdy chwilę po 9:00 zmierzam w stronę targowiska, na którym Maderczycy zaopatrują się codziennie w owoce, warzywa, sery, przyprawy, ryby czy kwiaty, mijam głównie starsze kobiety z torbami wypełnionymi sprawunkami i mężczyzn przemieszczających się niespiesznie w stronę kawiarni. Funchal budzi się do życia, a rytuał porannych zakupów u lokalnych dostawców wydaje się być wpisany w to miasteczko, podobnie jak wypicie gdzieś w międzyczasie aromatycznego espresso, które nazywa się tu bica.
Kolor tworzy przestrzeń
Tuż przy wejściu zachwycam się ułożonym z azulejos, czyli charakterystycznych niebieskich płytek, obrazem maderskich kobiet w tradycyjnych strojach, chwilę potem mój wzrok przyciągają stragany pełne egzotycznych owoców, mieniących się wszystkim kolorami tęczy. - Spróbuj, zachęca mnie, uśmiechając się szeroko, jeden ze sprzedawców, kładąc równocześnie na wierzchu mojej dłoni kawałek miąższu soczystej marakui, która występuje tu w kilkunastu odmianach. Ta charakterystyczna dla krajów południa obfitość, na Maderze jest oszałamiająca. Poza znanymi i popularnymi także w Polsce gatunkami, można tu spotkać na przykład anonę czy podłużny owoc monstery, który jest lokalnym przysmakiem.
Kolory to także domena kwiaciarek - ich charakterystyczne, kolorowe stroje nieodmiennie kojarzą się z Maderą. Do dziś noszą tradycyjne ubrania, w których kiedyś rolniczki przywoziły na targ plony na sprzedaż. Zakładają też czapeczki z ogonkiem, który dawniej wskazywał na stan cywilny. Sterczący oznaczał pannę, zawinięty mężatkę - bo to właśnie w nim kobiety zamężne przechowywały obrączkę podczas prac polowych. Pośród bogactwa roślin kwiaciarki uwijają się, rozkładając nie tylko cięte kwiaty, ale i sadzonki, które można ze sobą zabrać i posadzić w domowym ogródku albo doniczce. Ceny sadzonek wahają się od 2-5 euro za sztukę.
Usłane kwiatami
Na stanowisku nr 47 spotykam Isabel Pereirę. Ma 85 lat, a kwiaty sprzedaje tu od ponad 70. Opowiada, że przez pierwszą dekadę swojej pracy, do 1962 roku, sprzedawała kwiaty z łodzi, gdyż na Maderze nie było wtedy jeszcze przystani i liniowce cumowały na redzie. - Miałam specjalną przepustkę i mogłam wchodzić na pokład wycieczkowców - wspomina. - Ludzie kupowali bukiety albo pojedyncze kwiaty, zachwyceni ich egzotyczną urodą - mówi z rozrzewnieniem.
Z dumą pokazuje jeden z symboli Madery - puchatą, okrągłą jasnoróżową proteę. Na jej niewielkim stoisku nie brakuje też hortensji, strelicji, anturium i orchidei, które mienią się intensywnymi barwami. Z cierpliwością tłumaczy kupującym, jak należy się obchodzić z cebulkami podczas transportu i dbać o nie po posadzeniu.
Isabel nie ma chwili wytchnienia, turyści, zanim kupią kwiaty, robią jej zdjęcia, zagadują, a ona z dumą prezentuje medal, który otrzymała od prezydenta. Ma także zdjęcie z tego wyjątkowego dnia, jednego z nielicznych, w którym nie pojawiła się na swoim straganie z kwiatami.
- Bądź dla niej dobra - mówi i żegna mnie z uśmiechem, gdy zabieram ze sobą maleńką sadzonkę plumerii, którą pieczołowicie zawinęła spracowanymi dłońmi w błyszczącą folię.
Wśród straganów z pamiątkami, malutkich kafejek i restauracji znajduję też stoisko z przyprawami. Aromat suszonych ziół przyjemnie drażni nos. - Wszystko hodujemy, suszymy i zbieramy sami - chwali się sprzedawca, podczas, gdy jego towarzyszka cierpliwie nawleka na nitkę kolejne strąki maleńkich papryczek.
Gdy schodzę po schodach, w moje nozdrza wdziera się zgoła inny zapach dolatujący ze znajdującej się tuż obok hali ze świeżymi rybami i owocami morza. Mężczyźni w białych gumowych butach uwijają się pomiędzy ciągnącymi się rzędami stołów z wężami, z których tryska woda. Ogromne tuńczyki, lucjany i pałasze są dzielone na mniejsze części. Wykrajane z nabożeństwem steki, odcinane bez chwili zastanowienia głowy i płetwy czy mniejsze złowione przed chwilą okazy lądują w torbach zadowolonych klientów.
- Najwięcej lokalsów spotkasz tu w piątek i sobotę - tłumaczy mi Grace, lokalna przewodniczka. Widzisz ten pusty plac? W weekend zapełnia się calutki dostawcami owoców i warzyw z każdego zakątka Madery, wtedy najlepiej robić zakupy - zdradza.
Tańcowała igła z nitką. I tak od lat
Naprzeciwko targu, po drugiej stronie ulicy, w narożnej kamienicy mieści się firmowy sklep Bordal, do którego towar dostarcza 400 hafciarek pracujących na wyspie. Trzeba się do niego wspiąć po starych, drewnianych schodach. Znajduję tutaj misterne hafciarskie rękodzieło podzielone według kategorii. Dział "dom" z obrusami, serwetkami, woreczkami, kosmetyczkami, ręcznikami i pościelą. Dział damski z pięknie wykończonymi torbami, lnianymi sukienkami, bluzkami i koszulami, obok którego w szklanych gablotach wystawione są kołnierze haftowane, m.in., na specjalnie zamówienie domu mody Chanel. Dział dziecięcy z ubrankami, bucikami i zabawkami dla najmłodszych w stylu vintage, znanym ze starych fotografii, urzekające swoją prostotą i bezpretensjonalnością.
Haft jest częścią kultury i historii Madery, był obecny na wyspie już od początków osadnictwa
- tłumaczy mi sprzedawczyni. - Teraz jest rozpoznawalny na świecie, a początkowo wraz z kwiatami, był sprzedawany zagranicznym turystom wprost z łodzi - wyjaśnia.
Na zapleczu praca wre
Nad sklepem mieści się pracowania, w której przygotowuje się tkaniny i wzory przeznaczone do haftowania. Mimo że zwykle miejsce to jest niedostępne dla zwiedzających, udaje mi się wejść do środka, dzięki czemu mogę poznać od podszewki cały żmudny proces. W progu mijam hafciarkę, która dostarcza właśnie towar i odbiera kolejną partię do wyszywania. Skrzynki, w których składuje się wyhaftowane materiały, stoją w równych rzędach na zapleczu. Każda sztuka ma przyczepioną karteczkę z imieniem, nazwiskiem i numerem hafciarki oraz numerem zamówienia, wpisuje się do specjalnego zeszytu, by rozliczyć pracę.
Aby hafciarka mogła zacząć swoją pracę, trzeba przygotować wzór - w niewielkim pomieszczeniu znajduje się maszyna, dzięki której na podstawie szablonu igłą nakłuwa się tkaninę. Na kolejnym stanowisku mieszanką parafiny, benzyny i indygo barwi się wzór, aby stał się widoczny. Tak przygotowany materiał przekazuje się do wyszywania - to dopiero początek procesu.
Gdy wyhaftowana tkanina wraca, zaczyna się jej obróbka. Na specjalnym stanowisku pierze się ją, używając delikatnych środków, aby nie zniszczyć delikatnego haftu, a równocześnie pozbyć się błękitnego szablonu spod nici. - Czasami pranie mechaniczne nie wystarcza - tłumaczy mi jedna z pracownic. Wtedy trzeba zaprać ją ręcznie - mówi pocierając energicznie mydłem zabarwioną na niebiesko tkaninę.
Nieopodal okna, przy niewielkim stoliku, kolejna kobieta malutkimi nożyczkami pieczołowicie wycina materiał spod misternego haftu, aby stworzyć charakterystyczny ażurowy wzór. - Oczy już nie te - uśmiecha się wskazując na okulary z grubymi szkłami, ale ręce jeszcze sprawne - dodaje z uśmiechem, gdy nożyczki gładko suną pod białymi słupkami nitek.
Pomiędzy Demisem Roussou a szablonami haftów
Obok pralni mieści się prasowalnia. Buchająca para i zapach świeżo prasowanego lnu unoszą się tutaj wśród płynących z głośników rzewnych dźwięków "Goodbye my love, goodbye!" Demisa Roussosa. W tej naznaczonej błękitem pracowni, która znajduje się na piętrze zabytkowej kamienicy, czas jakby się zatrzymał. Dookoła stoją kredensy, na których leżą zwoje papieru z wzorami haftów, których jest tu ponad 60 tysięcy. Pobrudzone niebieską mieszanką do barwienia, lekko zmięte, poszarzałe, używane od wielkiego dzwonu, lub, jeśli są bardzo popularne, na tyle często, że trzeba je kopiować na nowo.
Kobiety w charakterystycznych niebieskich uniformach uwijają się, przekładając zwoje papierów z wzorami, materiałów, i rzeczy czekających do prasowania. Od czasu do czasu do drewnianej bramki przy drzwiach podchodzi hafciarka odbierające nowe wzory do wyszywania. Opuszczając to miejsce i wychodząc z zabytkowej kamienicy, ma się poczucie powrotu do rzeczywistości z trochę innego, zapomnianego już świata, w którym ludzkie ręce potrafią wytworzyć rzeczy unikatowe, będące kulturowym dziedzictwem przekazywanym z pokolenia na pokolenie niczym najcenniejsza relikwia.
Potrzeba matką biznesu
Wystarczy 4 minuty spaceru chodnikiem wybrukowanym drobnymi, kamyczkami zwanymi calçada portuguesa i zatapiam się w kolejną historię. To już piąte pokolenie rodziny, która od pond 130 lat w maderskim Funchal wypieka ciasta i ciasteczka. Cukierniczki z Fabrica Santo Antonio wciąż pracują na recepturach stworzonych pod koniec XIX wieku przez żonę właściciela, Francisco da Silvy, który zauważył, że przebywającym na Maderze Brytyjczykom, pijącym zwyczajową popołudniową herbatę, brakuje słodkości. Otworzył więc niewielką manufakturę, która szturmem podbiła nie tylko brytyjskie serca. Dziś mieszkańcy Funchal nie wyobrażają sobie miasta i popołudnia bez ciasteczek z niewielkiego sklepiku, który, mimo upływu lat, zachował swój dawny charakter. Klasyczny vintage’owy design, inspirowany tradycyjnymi wzorami i ornamentami z wyraźnymi wpływami art noveau, oraz charakterystyczna kolorystyka wnętrza i opakowań z typografią obecną na europejskich produktach na przełomie XIX i XX wieku, podkreślają tradycje i dziedzictwo marki.
Ciasta, ciasteczka i historie rodzinne
Mimo wczesnego popołudnia panuje tu spory ruch. Można wybierać spośród wielu rodzajów ciast i ciasteczek. Jedne z nich mają szczególną historię - swoją nazwę zawdzięczają żonie właściciela, pieczołowicie zbierającej i odtwarzającej rodzinne receptury na słodkości Guilherminie. Choć to jego portret wisi na ścianie, migdałowe ciasteczka o wdzięcznej nazwie guilehermina wciąż pozostają jednym z najlepiej sprzedających się słodyczy z asortymentu. Nie brakuje też tradycyjnych portugalskich pastel de nata. Legenda głosi, że powstały w klasztorze Hieronimitów w Belém, jako produkt uboczny konserwowania habitów. Do usztywniania swoich strojów zakonnicy używali bowiem ogromnej ilości białek, z żółtek, które zostały, zaczęli robić krem, którym po dziś dzień wypełnia się kruche korpusy popularnych ciastek.
Powoli zaczyna się też sezon na tradycyjne ciasto bożonarodzeniowe, którym Maderczycy zajadają się w okresie świątecznym. Bolo de mel nie jest jednak zwykłym ciastem. To, jak tłumaczy mi Grace, dusza Madery, smak dzieciństwa, który na zawsze każdemu, kto wychował się na Maderze, kojarzy się z domem i krajem lat dziecinnych. Można je porównać do naszego piernika, choć tu specyficznego smaku i koloru nadaje tłoczna wiosną melasa. Bolo de mel nie można kroić, tradycyjnie rwie się je na kawałki palcami, które natychmiast oblepiają się słodkimi okruchami. Według tradycji, powinno być wypiekane raz w roku - 8 grudnia, jednak jego popularność jest tak duża, że obecnie sprzedaje się je przez cały rok. Jednak, jak przyznaje sprzedawczyni z Fabrica Santo Antonio, to właśnie w ostatnich tygodniach roku każda ilość bolo de mel schodzi na pniu.
W centrum Funchal czas zdecydowanie zwalnia. Warto pospacerować brukowanymi chodnikami, pomiędzy kamieniczkami pamiętającymi XV wiek, powłóczyć się wśród lokalnych kawiarni i knajpek, przysiąść na chwilę na nadbrzeżu, by w pełni poczuć energię tego miejsca zanim ruszymy odkryć to, co w Maderze najcenniejsze - piękną i dziewiczą naturę, która tutaj, jak nigdzie indziej, pokazuje ogrom kobiecej mocy.
Czytaj też: