Marokańska mozaika
Zamówienie od koleżanki brzmiało: „dywan i skórzane kapcie”. Skromne, bo przecież mogła poprosić jeszcze o ażurową lampę, malowany talerz, blaszany imbryk i arganowy olejek. Każdego dnia tysiące tych tradycyjnych wyrobów, kupowanych jako pamiątki, opuszczają Maroko w turystycznych walizkach. Nabywane na targach i ustawiane w domach w większości przypadków tylko cieszą oczy. Wystarczy jednak bliżej się im przyjrzeć, by stały się nośnikiem słodko-gorzkiej opowieści o tym afrykańskim kraju.
Nawet gdy jesteś tylko turystą, nawet gdy przyjechałeś tylko na chwilę i tylko na jej skraj, pustynia i tak robi na tobie wrażenie.
Ciągnące się kilometrami wydmy piasku wznoszą i opadają, a rytm łagodnych garbów prowadzi wzrok ku horyzontowi. Ich falujące grzbiety, rankiem szare, po południu stają się złote, żeby wieczorem zapłonąć od zachodzącego słońca. Zbocza wzniesień zdobią zaś nietrwałe ornamenty, płytkie linie wyrzeźbione przez wiatr i głębsze otwory - ślady ludzkich stóp i wielbłądzich kopyt.
Zwierzęta przez wydmy kroczą rozkołysanym, spokojnym krokiem. Z bliska pełne uroku, oglądane z oddali, pod światło zachodzącego słońca, ze swoim masywnym korpusem i długimi, szczupłymi nogami, nabierają majestatycznego charakteru. Idą nie prosto przed siebie, ale zygzakiem, raz po raz skręcając to w prawą, to w lewą stronę, tak samo jak chodziły przed wiekami, omijając zapadliska, ruchome piaski, wzniesienia i niebezpieczne fragmenty gruntu.
Turystyczne wielbłądy chodzą czwórkami, tradycyjne, przed wiekami handlowe karawany tworzyły setki, czasem tysiące zwierząt. Najpopularniejsze trasy wiodły z Tangeru do Timbuktu, Kumbi Salih, Beninu. W pakunkach, przytroczonych do boków wielbłądów, wieziono sól, ceramikę, biżuterię, mosiężne naczynia, które wymieniano na złoto i kość słoniową. Prowadzili je Berberowie - rdzenna ludność północnej Afryki, dla części której pustynia była domem. Dziś Saharę przecina autostrada. Na wielbłądach wciąż się podróżuje, zwłaszcza na krótsze odcinki, jednak komunikacja jest ponoć uważana za niebezpieczną, a korzystanie z niej zaleca się tylko wtedy, gdy "wyjątkowe okoliczności powodują, że oczekiwany zysk przewyższa koszty i niebezpieczeństwo". Albo, gdy stanowi ona element turystycznej atrakcji.
Kiedy przejażdżka dobiega końca i z grzbietu zwierzęcia zeskakujesz na piasek, okazuje się on przyjemnie ciepły, drobny, delikatny. Czasem pozwala stąpać po swojej powierzchni pewnie, żeby kilka kroków dalej zaskoczyć grząskim odcinkiem, w którym nogi zapadają się po kolana. Powietrze ma ten charakterystyczny zapach upalnego dnia, a gdyby nie śmiechy innych turystów panowałaby idealna cisza. Kiedy słońce zajdzie, na niebie będzie można zobaczyć drogę mleczną.
Dywany. Tradycja i nowoczesność
Żeby turystom na pustyni było wygodnie, przewodnicy zabierają dla nich dywany. Można rozłożyć je na piasku, rozsiąść się i oglądać zachód słońca. Tkane ciasno, tak by między sploty nie dostawały się ziarenka piasku, ozdabiane symetrycznymi pasami ornamentów albo rozrzuconym wzorem, stanowią jedną z najpopularniejszych pamiątek przywożonych z Maroka. Kolorystyka, osobiste preferencje, styl w jakim urządzone jest mieszkanie - takimi kryteriami zwykle kierują się nabywcy. Wielu z nich nie wie, że na tradycyjnie zdobionych dywanach każdy z wzorów opowiada osobną historię.
Khalid, właściciel małego sklepiku Orida Rug Store, ulokowanego na obrzeżach targu w Marakeszu, krąży między głównym pomieszczeniem, a magazynem z tego ostatniego, wyciągając coraz to inne kolorowe materiały. Cały jego sklep jest kolorowy, rozwieszone i poskładane dywany zasłaniają każdą ze ścian, jedyną wolną przestrzenią jest podłoga, ale i ona szybko zapełnia się kwadratami barw. Khalid rozkłada na posadzce dywany, jeden po drugim: czerwony, biały, żółty, pomarańczowy. Jedne są cienkie i sztywne - to właśnie te tkane z myślą o życiu na pustyni, inne - grube i puszyste, przeznaczone do domów w górach, gdzie przez kilka tygodni w roku pada śnieg.
"Widzisz ten zygzakowaty wzór"? - pyta. "To karawana, bo karawany nigdy nie po linii prostej, ale zawsze zygzakiem, zielone trójkąty to skały, które wielbłądy omijają, żółte - wydmy, niebieskie - oazy. Splecione trójkąty i linie, w kolejnym rzędzie to historia kobiety, która utkała dywan - miała męża i ośmioro dzieci. Jeszcze wyżej, romby przecięte pionową linią, znaki które miały uchronić jej rodzinę przed złym spojrzeniem" - wylicza i dodaje, że wzory zawsze są symetryczne, tak by wzrok mógł spokojnie wędrować między nimi. Pokazuje i inne tkaniny, opowiadające historie o ślubach, rozwodach, dobrych i złych życzeniach. "Są i dywany tkane z negatywnymi intencjami" - mówi i dodaje, że trzeba uważać, co się kupuje. Tym bardziej, że często nie ma już kogo spytać.
Tkanie dywanów, tradycyjnie było kobiecym zajęciem. Pracownicy sklepu w Marakeszu śmieją się, że mężczyźni tkali co najwyżej koce, na większe przedsięwzięcia nie starczało im chęci i cierpliwości. Dziś tak kobiety, jak i mężczyźni zasiadają do tej żmudnej pracy coraz rzadziej. Khalid pokazuje stertę poskładanych w kostkę, cienkich, pasiastych kocy. "Skupujemy je od starych, berberyjskich rodzin. Bierzemy wszystko, nawet jeśli tkanina jest uszkodzona, tniemy ją na mniejsze fragmenty, zostawiając te, które jeszcze nadają się do użytku. To ostatni moment, żeby je zachować. Tej techniki już nikt nie stosuje. Młode pokolenie woli wybierać inne zawody, znajdować sobie inną pracę" - tłumaczy.
Zanikanie rzemieślniczej wiedzy i umiejętności to znak czasów charakterystyczny nie tylko dla Maroka, ale dla współczesnego świata w ogóle. W tym północnoafrykańskim kraju jest jednak tym bardziej widoczny, że do niedawna model przekazywania zawodowych umiejętności z pokolenia na pokolenie działał bardzo sprawnie.
"Kiedy dziecko miało 13-14 lat i nie wykazywało zainteresowania nauką, przychodził do warsztatu" - to już opowieść z innej miejscowości, z niewielkiej tkalni, znajdującej się na strychu jednego z budynków przy targu w Fezie. "Przez pierwsze miesiące tylko zwijał nici i podawał je tkaczom. Jeśli okazał się bystry, po jakimś czasie zaczynał siadać przy maszynach i tak stopniowo, miesiąc po miesiącu, uczył się zawodu" - tłumaczy właściciel warsztatu i dodaje, że w ten sposób jego rodzina tka dywany od dwustu lat. W warsztacie, na zakurzonych ścianach wiszą dwie złote ramki. W pierwszej - zdjęcie króla Maroka - Muhhamada VI, w drugiej dyplom zawodowy brata właściciela warsztatu, jedynej osoby z rodziny, która zdobyła formalne potwierdzenie umiejętności. "Teraz młodzi przychodzą coraz rzadziej. Interesują ich inne rzeczy, mają inne pomysły na przyszłość" - mówi.
To, co przed wieki stanowiło wyłącznie przekazywaną ustnie tradycję, dziś w coraz większym stopniu jest sformalizowane. Choć wiele rodzin, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, wciąż zarabia na utrzymanie, wytwarzaniem tradycyjnych tkanin, ta dziedzina ma i swoją profesjonalną gałąź. Jednym z najważniejszych miejsc, gdzie rzemiosła można nauczyć się inaczej niż poprzez praktykowanie w warsztacie jest Akademia Sztuk Tradycyjnych w Casablance (L'Académie des Arts Traditionnels de Casablanca), wyposażona w pracownie, laboratoria, mediatekę, w których zgłębiać można najróżniejsze dziedziny od tkaniny po obróbkę drewna. Szkoła powstała dziesięć lat temu z inicjatywy króla Muhammada VI. "Instytucja jest unikatem na skalę krajową i wyjątkowym miejscem w skali międzynarodowej" - czytamy na stronie akademii.
Nacisk władz kładziony jest nie tylko na edukację, ale szerzej - na zachowanie i kultywowanie dziedzictwa w ogóle. Wśród licznych dużych projektów gospodarczych, realizowanych w Maroku w ostatnich latach, znalazł się program "Vision 2015 pour l’artisanat. Notre authenticite moteur de notre essor" (Wizja 2015 dla rzemiosła. Autentyczność motorem rozwoju), zakładający m.in. sieciowanie zakładów rzemieślniczych, poprawę warunków pracy i płacy rzemieślników, promocję, zwiększenie eksportu i tworzenie nowych miejsc pracy.
Pomysłowi i jego rozmachowi, czy szerzej, trosce o marokańskie rzemiosło trudno się dziwić - roczna wartość eksportu tego rodzaju wyrobów jest warta prawie 600 milionów marokańskich dirhamów (ok. 300 mln złotych, dane wg. serwisu Morocco World News). Choć sama ta liczba może nie robić wrażenia, warto pamiętać o tym, że rzemieślnicze wyroby są jednym z czynników przyciągającyh turystów, spragnionych tradycji i autentyczności. Sama turystyka zaś, to już w marokańskiej gospodarce sektor bardzo istotny.
Fosylia – prawda i fałsz
Pustynia rodzi nie tylko pierwowzory ornamentów, ale również niezwykłe kamienie. Przy drodze do Merzougi, miejscowości nazywanej "jedną z bram Sahary", na otoczonym zboczami gór Atlas parkingu, zagaduje do mnie mężczyzna w średnim wieku. On pyta skąd jestem, ja pytam, czym się zajmuje. W odpowiedzi wskazuje na przenośny stolik, na którym rozłożył figurki wielbłądów. Są ładne, gładkie, przyjemnie ciążą w dłoni. Dopytuję, z czego są zrobione. "Z kamienia. Codziennie wychodzę na pustynię, wybieram najpiękniejsze kamienie i rzeźbię z nich figurki" - słyszę.
Pytam, co będzie kiedy te "najpiękniejsze kamienie" się skończą. "Nie skończą się, jest ich tutaj tak wiele" - odpowiada.
Rzeczywiście, o Maroku mówi się czasem "raj dla geologów" - w wielkich, saharyjskich głazach, kryją się szkielety skamieniałych amonitów - spiralnie skręcone albo proste, jak łza zwężające się ku jednemu z krańców. Łatwo je dostrzec - wystarczy wylać wodę na kamień, by wilgoć odsłoniła ich niezwykłe kształty. Bogate złoża, odkryty teren, brak roślinności sprzyjają poszukiwaniom śladów odległych epok. Do Maroka przyjeżdżają naukowcy z całego świata, w tym Polacy. Jeden z członków wyprawy z Uniwersytetu Śląskiego tak wspominał swój wyjazd: "Nie musiałem niczego szukać, wszystko leżało na powierzchni. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. W Rosji zebrałem dużo materiału, ale w Maroku stwierdziłem, że tego ogromu okazów już chyba nic nie pobije". Naukowcy i lokalni zbieracze ścigają się w wypatrywaniu co ciekawszych okazów.
Ci pierwsi swoje zdobycze zwożą do laboratoriów i muzeów, drudzy - pakują do paczek i rozsyłają na wszystkie strony świata. W kamieniarskich zakładach działających na granicy Sahary w ruch idą ciężkie maszyny, młoty, szlifierki, wreszcie precyzyjne dłutka. Po obróbce skamieliny są lśniące, gładkie i stanowią materiał do tworzenia najróżniejszych przedmiotów: blatów stołów, umywalek, popielniczek, szkatułek, talerzy, biżuterii. Zapakowane w paczki wędrują do Stanów Zjednoczonych (to główny odbiorca marokańskiego rzemiosła w ogóle), Kanady, Japonii, Francji, Szwajcarii, Niemiec, do wszystkich klientów, których stać na to, by zapłacić kilka tysięcy dolarów za kamienny mebel. Interes zdaje się kręcić świetnie, ani materiałów ani nabywców nie brakuje.
Skalę branży oddają też liczby - dziesiątki tysięcy Marokańczyków zarabiają na życie wydobyciem kopalin lub ich sprzedażą czy eksportem. Dziś, jak podaje Wikipedia, rynek fosyliów wart jest ok. 40 milionów dolarów rocznie, a jego najbardziej obrotni gracze osiągają w ciągu 12 miesięcy dochód w wysokości 100 tys. dolarów. Zagraniczni komentatorzy, opisując to zjawisko, używają czasem określeń "gospodarka trylobitów" czy "kapitalizm skamielin". W swoich artykułach przebąkują też o tym, że rzemieślnicze wykopaliska niszczą dziedzictwo paleontologiczne Maroka i że brakuje przepisów, które skutecznie regulowałyby ich wywóz z kraju. I jeszcze, że zarobki "kopaczy", którzy każdego dnia ruszają na pustynię w poszukiwaniu fosyliów są lustrzanym odbiciem bajońskich zarobków handlarzy i eksporterów.
Handlarze mają jednak inną troskę niż geolodzy i komentatorzy - popyt na skamieniałości jest tak wielki, że łatwy zarobek kusi twórców podróbek. "Podróbki dobrze wyglądają i są o wiele tańsze od naszych wyrobów" - słyszę w Macro Fossiles Kasbah - warsztacie kamieniarskim położonym w Arfudzie, mieście na południowym-wschodzie Maroka, tuż przy granicy z pustynią. "Nie wszystkim zależy na jakości i trwałości, część klientów chce mieć w domu po prostu ładny gadżet".
Problem wydaje się być spory, bo w internecie można znaleźć krótkie poradniki: "Jak odróżnić prawdziwe fosylia od podróbek"? Na przykład Amerykańskie Muzeum Historii na swojej stronie pisze, że problem dotyczy nie tylko produktów z Chin, ale też z Rosji i Boliwii. Z tych krajów płyną do Maroka najdziwniejsze twory: polimerowe szkielety zwierząt, które nigdy nie istniały, amonity posklejane z fragmentów kilku stworzeń różnych gatunków. Zaleca się rozsądek i zakup latarki ze światłem UV, które pozwala dostrzec ewentualne ludzkie ingerencje w rodzaju sklejeń czy sztukowania.
Mozaika – bieda i luksus
Ahmed z "Art d’argile" - fabryki mozaik i ceramiki w Fezie ma podobne troski i podobne radości - liczba klientów cieszy, skala podróbek martwi. Skupia się jednak na radościach. W jednym z zakątków warsztatu pokazuje stos zapakowanych już produktów. Na białej tkaninie, w którą owinięto paczki widnieją adresy: Boston, Chicago, Nowy Jork. Paczki są ogromne, w ich wnętrzach kryją się stoły, fontanny, naścienne ozdoby. Jednak elementy, z których stworzono wszystkie te przedmioty - maleńkie. Ahmed najpierw na dłoni, a później na podłodze rozkłada niewielkie gwiazdki, kwadraty, romby i esy-floresy o ostrych krawędziach. Ostrych, bo wszystkie zostały wycięte z kamienia.
To kostki mozaiki, z których później ułożony zostanie abstrakcyjny wzór, w którym każdy kolor i ornament będzie miał znaczenie. Zielony to Islam, ale również radość i nadzieja, czerwony - prorok Mahomet, ale też siła, niebieski - morze, żółty - pustynia. Można ozdobić nimi niemal każdą powierzchnię, a dekoracje te są lekkie w sposób, który udaje się sztuce tylko tego regionu świata.
Doskonałym miejscem do ich podziwiania są riady - dziedzińce bogatych marokańskich domów, kiedyś mieszkalnych, dziś często przekształcanych w hotele i restauracje, których powierzchnie od podłogi aż po gzyms pokrywają mozaiki. Wypełnione roślinnością, często z umieszczoną w centrum fontanną, zachęcają, by usiąść i bez końca błądzić wzrokiem po barwnych wzorach.
Patrząc na misterne mozaiki trudno uwierzyć, jakimi narzędziami zostały wykonane. W Art d’Argile, na kilku kocach rozłożonych na betonowej wylewce siedzą mężczyźni, przed sobą mają kowadła, w rękach spore młoty, którymi - tylko oni wiedzą jakim cudem- wykuwają te drobiazgi. Żadnego krzesła, stołu, odzieży ochronnej, tylko ludzie i narzędzia, tak jak robiło się to przez setki lat. Pytam, kim są. - To głównie sieroty albo wdowy, ludzie którzy nie mieli dokąd pójść, nie mieli zawodu i wykształcenia, wiec przyszli po zatrudnienie tutaj - tłumaczy Ahmed. Kiedy pytam, ile zarabiają, kluczy w odpowiedzi, tłumaczy że różnie, w zależności od stażu pracy i umiejętności, ale konkretnej kwoty nie podaje. Nie trzeba jednak wielkiego wysiłku, by znaleźć prawdopodobną odpowiedź: minimalna płaca w Maroku wynosi ok. 3 tysięcy dirhamów (MAD). 1,5 litrowa butelka wody kosztuje 1,5 MAD, chleb - 8 MAD, kilogram mięsa, w zależności od rodzaju od 40 do 100 MAD, sera ok. 100 MAD. Wielu ludzi zatrudnionych jest jednak w sposób nieformalny, a dysproporcje między poszczególnymi branżami i stanowiskami znaczące.
Zresztą, zamiast patrzeć na liczby, wystarczy rozejrzeć się wkoło. Wspomniane niemal rajskie riady, od marokańskiej codzienności oddzielają tylko wychodzące na ulicę drzwi. Wystarczy je uchylić, żeby zobaczyć niedokończone od lat domy, ludzi wytwarzających swoje rzemieślnicze wyroby w maleńkich pomieszczaniach albo wprost na chodniku, osły, uginające się pod ciężarem cuchnących skór, stadka wychudzonych kotów - to wszystko, co w obiektywie wydaje się malowniczym kadrem, a w rzeczywistości jest po prostu biedą.
"Maroko pozostaje krajem o największych nierównościach wśród państw Afryki Północnej (...). W 2018 roku tylko trzech najbogatszych marokańskich miliarderów posiadało 4,5 miliarda dolarów, czyli 44 miliardy dirhamów. Wzrost ich bogactwa w ciągu jednego roku odpowiadał konsumpcji 375 000 najbiedniejszych Marokańczyków w tym samym okresie" - pisano w 2019 roku w raporcie organizacji Oxfam (cyt. za Wikipedią). Choć władze marokańskie systematycznie wdrażają programy mające na celu redukcję tych nierówności i poprawę jakości życia mieszkańców, na ich widoczny skutek przyjdzie jeszcze poczekać.
Argan - olej i wolność
Socjologowie i ekonomiści lubią mówić, że ubóstwo zwykle przybiera kobiecą twarz. Twarze czterech kobiet, które łuskają ziarna, są uśmiechnięte, w większości młode. Ziarna w ich palcach to argan, miejsce - Assaisse Ouzeka, położony w okolicy miasta Essaouira sklepik i warsztat, w którym można kupić olej i naturalne kosmetyki.
Najpierw o arganie. To wyjątkowa roślina - cierniste drzewo, rosnące wyłącznie na zachodzie Maroka, które kwitnie na biało i rodzi owoce, podobne do oliwek. W ich wnętrzu kryją się nasiona, w nasionach zaś - olej, od wieków wykorzystywany w kosmetyce. Cenny surowiec pozyskuje się długo - ponoć produkcja jednego litra wymaga 10 godzin pracy, zwykle ręcznej od wieków, zgodnie z tradycją, wykonywanej przez kobiety.
Teraz o warsztacie - w Assaisse Ouzeka pracują tylko kobiety. Jest ich około czterdzistu, a miejsce to powstało specjalnie dla nich. Realizuje popularny w afrykańskich krajach model spółdzielni, która ma pomóc kobietom uzyskać finansową niezależność. - Pracują tu kobiety, które często są samotne, nie mają wykształcenia, czasem nie potrafią nawet pisać - tłumaczy mi jedna ze sprzedawczyń. - Wciąż mieszkają ze swoimi rodzinami, ale własne pieniądze to dla nich szansa na choć odrobinę niezależności. Pytam, czy mężczyźni nie mają nic przeciwko temu. "Kiedyś może trochę, teraz już nie" - uśmiecha się moja rozmówczyni.
Ilekroć pytam moich marokańskich przewodników, jak wygląda sytuacja kobiet w ich kraju, słyszę, że "się zmienia", ewoluując od patriarchatu do większej równości płci. Przepisy i intencje władz zdają się jednak wyprzedzać zmiany obyczajowe, stąd kontrastowe liczby i obrazy, opisujące sytuację Marokanek. Z jednej strony: reprezentacja kobiet w marokańskim rządzie, kobiety na uniwersytetach i wśród absolwentów studiów, z roku na rok zmniejszająca się liczba ślubów zawieranych przed 18. rokiem życia i nastoletnich urodzeń. Z drugiej jednak: tylko ok. 20 proc. Marokanek aktywnych zawodowo, 12 proc. prowadzących własne biznesu (zwykle o bardzo małej skali), dziewczynki z terenów wiejskich, kończące edukację o wiele wcześniej niż chłopcy. I jeszcze, zaobserwowane przeze mnie samą obrazki: mężczyźni przewodnicy, kierowcy, kelnerzy, sprzedawcy, recepcjoniści, policjanci, klienci kawiarni, pracownicy warsztatów, Kobiety, prowadzące dzieci do szkół, niosące siatki z zakupami, rzadko obserwowane w innych sytuacjach.
Pytam łuskające argan dziewczyny, jak im się tu pracuje, a one w odpowiedzi uśmiechają się i kręcą głowami. Nie mówią w żadnym innym języku niż arabski.
Skóra – piękno i piekło
Wróciłam bez dywanu i skórzanych kapci, koleżanka prosiła o nie chyba żartem, bo nie zgłaszała pretensji. Z Maroka przyjechały ze mną tylko skórzane buty, intensywnie żółte, z ostrym noskiem i wytłoczoną sylwetką wielbłąda - pamiątka po wizycie w garbarni w Fezie, będącej przykładem kolejnego tradycyjnego biznesu. To znane miejsce, w albumach i przewodnikach często umieszcza się charakterystyczny widok okrągłych kadzi, w których farbuje się skórę. Praca odbywa się tu nie w fabrycznej hali, ale jak przed wiekami, na wolnym powietrzu. Turyści mogą podglądać ją z góry, stojąc na tarasie pobliskiego budynku. Żeby ostry zapach skór nie wywoływał mdłości, przy wejściu na taras obsługa wręcza każdemu gałązkę mięty.
Kiedy patrzę na moją pamiątkę z Maroka czasem widzę właśnie ten obrazek: ludzi jak koty balansujących po kadziach, w których faluje ciecz o najróżniejszych barwach, a na dalszym planie panoramę miasta, sklejonego z jasnych, klockowatych budynków. Jest w tym obrazku ciepło, intensywny kolor, mieszanka zapachów i opowieści o tradycji. Czasem jednak, kiedy patrzę na moją pamiątkę, przypominam sobie słowa koleżanki, która zostawiła nas na tarasie garbarni i zamiast oglądać to widowisko z góry, za dodatkową opłatą poszła z bliska obejrzeć pracę robotników. Kiedy wróciła powiedziała, że to nie praca, to piekło.
Nakładają mi się te dwa obrazy i myślę, że to chyba dobra pamiątka, przywołująca wspomnienia niejednorodne i nieoczywiste, dokładnie takie, jakie jest Maroko. Bo przecież oczywiste miejsca i kraje istnieją tylko w przewodnikach.