Moc świętego Bartłomieja
Amerykanie z nowojorskiej Park Avenue, hollywoodzkie gwiazdy, wielka moda i najbogatsi ludzie świata. W gorącym słońcu, na rozgrzanym piasku, luksusowych jachtach i... w 70 restauracjach na wyspie liczącej zaledwie 20 kilometrów. Jej wyjątkowość była tak oczywista, że pięć lat temu mieszkańcy zdecydowali o administracyjnej niezależności. Dziś St. Barts jest więc „zamorską wspólnotą” Francji i najelegantszym adresem w Unii Europejskiej.
Na wodolocie płynącym z Anquilli stewardzi roznoszą wodę i soki. Podróż trwa dokładnie pół godziny. Z oddali widać port w Gustavii, białe maszty łodzi i rozproszone po wzgórzach niewielkie domki. Na kursie wyłania się smukły, wielopiętrowy jacht. Wokół niego motorówki, na tylnym pokładzie lądowisko dla helikopterów. Zapamiętuję napis widniejący na idealnie granatowym kadłubie - "Luna". Dobijamy do brzegu. Rodowicie francuski immigration oficer z uwagą ogląda mój paszport.
- Pierwszy raz widzę tu kogoś z Polski. Welcome to Saint Barts, madame! W porcie ma mnie odebrać ktoś z hotelu. Nie wiem, czego się spodziewać - limuzyny z szoferem? Po chwili zauważam jeepa z hotelowym logo. Oparty o niego przystojny mężczyzna żuje gumę i patrzy na nas z rozbrajającym uśmiechem. "My name is Raphael. Welcome to Saint Barts". Wnosi do samochodu wszystko, łącznie z moją torebką. Hotel położony jest po przeciwnej stronie wyspy, więc po drodze Raphael, który okazuje się menedżerem hotelu, dostarcza wszelkich praktycznych informacji. Jego francuski akcent jest silny i rozbrajający.
W listopadzie wyspa odżywa. Na wrzesień i październik – sezon huraganów – po prostu się ją „zamyka”. Pustoszeją hotele, odpływają jachty. Po dwóch niebezpiecznych miesiącach hotelarze wracają z wakacji, a całe St. Barts – do luksusowego rytmu życia.
- Czy potrzebuje pani czegoś z supermarketu? - pyta, parkując przy sklepiku jakby przeniesionym z francuskiej wioski. Nie mam pojęcia, czy to wypada. Jesteśmy przecież na szaleńczo drogiej, snobistycznej wyspie i mam - ot, tak - kupić sobie evian? W sklepie? Wietrzę podstęp, ale przewodnik nie wygląda na złośliwca, więc pakuję do wózka wino, wodę, lemoniadę, francuskie (oczywiście) ciastka i sery. Przy kasie Raphael wyjmuje z koszyka trzy wybrane przeze mnie butelki wina. - To może być. To całkiem poprawne. To absolutnie nie. Jest dość stanowczy, więc szybko wybieram coś innego.
Raphael w tym czasie pakuje i zanosi do samochodu zakupy, nie pozwalając mi nawet ich dotknąć. Hotel Les ondines sur la plage (Rusałki na plaży) to sześć okazałych "butikowych" apartamentów. W każdym kuchnia, salon i widok na zupełnie filmową lagunę. To tuż za nią Morze Karaibskie spotyka się z Oceanem Atlantyckim. Wychodzę na taras, otwieram drewniane drzwiczki i schodzę prosto na plażę zwaną Grand Cul de Sac. Raphael nie każe na siebie długo czekać. Puka dyskretnie i wnosi ogromnego powitalnego drinka.
- Teraz proszę pozwolić, że opowiem o restauracjach na Saint Barts - mówi i pokazuje magazyn grubości książki, w którym opisana jest każda z nich. Zaczyna: - Le Bartolomeo, droga, elegancka, na wyjątkową kolację. Ale nie w moim guście. Les Pêcheurs, świetna, wspaniałe ryby i parę kroków od nas. Dobra na dzisiejszy wieczór... "To miłe - myślę - że kurtuazyjnie poświęca mi czas". Raphael jednak daleki jest od zwykłej kurtuazji. W ciągu 15 minut opowiada o niemal każdej z siedemdziesięciu restauracji na St. Barts. Czuję w tej opowieści coś... opiekuńczego, a zarazem pełnego czułości wobec wyspy, którą ten rodowity paryżanin wybrał na swój dom.
Zaczynam powoli rozumieć, że powszechne w przewodnikach zdanie "będąc tutaj, czujesz się naprawdę wyjątkowo", to prawdopodobnie więcej niż tylko slogan. Wyspa, odkryta w 1493 roku przez Kolumba, ma dziś (znowu!) status zamorskiego terytorium Francji, ale wcześniej przez prawie sto lat należała do... Szwecji. W 1784 roku Ludwik XVI zamienił ją ze szwedzkim Gustawem III na... magazyn w Göteborgu. Dzięki temu dziwnemu paktowi karaibska wyspa nabrała północnego sznytu. Widać to szczególnie w stolicy, Gustavii, której harmonijna architektura - białe, drewniane, surowe domki - przypomina o szwedzkich kolonizatorach (w jednym z nich odkrywam wciąż działający... szwedzki konsulat. To bodajże jedyna dyplomatyczna placówka na dwudziestokilometrowej wyspie).
Szwedzi długo na Saint Barts nie zagościli. Nie radząc sobie z ekonomią wyspy, która nie przynosiła im dochodów, oddali ją we władanie Francji. Życie na St. Barts przez wieki koncentrowało się na uprawach, rybołówstwie i żeglowaniu. Jej losy zmieniły się, gdy w 1957 roku amerykański miliarder David Rockefeller kupił tutaj posiadłość. Saint Barts zaistniało na turystycznej mapie świata, stając się "miejscem wyjątkowym", oazą wszelkiej maści ekscentryków, artystycznych uciekinierów i bogaczy z całego świata. W czasach, gdy Wielka Brytania praktycznie opuściła swoje dawne kolonie, skazując piękne wyspy (jak nieodległa Anquilla) na pastwę jamajskich gangów, Francuzi podwoili ilość pieniędzy wysyłanych do terytoriów zamorskich.
Dbające o prywatność rezydentów ekskluzywne Saint Barts stało się wśród nich perełką. Nazajutrz, dokładnie o 9, budzi mnie pukanie do drzwi. Zanim zdążę zareagować, pokojówka w białej koszulce polo wnosi tacę ze śniadaniem. Na drewnianym stole na tarasie rozkłada talerze z croissantami, owoce, konfitury i masło na kostkach lodu. Uśmiechając się, zaczyna parzyć kawę. Wciąż obowiązuje mnie przywieziona liniami Air France (francuska?) kurtuazja, więc pytam, skąd jest i jak się dziś ma. Elena zdaje się tylko na to czekać. Jest z Hiszpanii, na Saint Barts od 10 lat, lubi malować i w ogóle pociągają ją artyści.
Czy lubi mieszkać na Saint Barts? Uwielbia, choć niełatwo tu o pracę. I musi przyznać, że jest dziś wykończona, bo prawie całą noc spędziła na plaży Shell Beach na jam session. Było parę osób, jej brat, "no i Richard Gere". Patrzę na nią z niedowierzaniem, ale chyba nie pozuje. Nie wiem, jak w ogóle może skupić się na parzeniu nam kawy. Dla miejscowych znane twarze to codzienność. Przypominam sobie jedną z historii Raphaela, gdy Steve Martin pierwszy raz przyjechał na Saint Barts. Nie wychodził ze swojej willi bez ciemnych okularów i nakrycia głowy. Po paru dniach przestał, bo zauważył, że jego obecność na wyspie na nikim nie robi wrażenia...
Przy śniadaniu przeglądam kilka porządnych lifestyle’owych magazynów, z których każdy drukowany jest tutaj i dotyczy niemal wyłącznie życia na wyspie. Między artykułami reklamy butików z liniami ubrań stworzonych wyłącznie na potrzeby mieszkańców Saint Barts, wille do wynajęcia i na sprzedaż, prywatne jety, prywatni kucharze. W najciekawszym - sesja zdjęciowa Patricka Demarcheliera. Nic dziwnego, słynny fotograf to "swój", odwiedza wyspę od ponad 20 lat... Lekturę przerywa mi plusk wody. Kilkanaście metrów przede mną dostojny pelikan niczym strzała zanurza się w morzu, wyławiając pokaźną rybę. Ten rytuał towarzyszy mi przez 10 dni pobytu na wyspie.
Raphael przyprowadza mi skuter. Dzięki temu szybciej mogę pooglądać plaże - rzecz najważniejszą dla mnie w każdej egzotycznej podróży. To właśnie one najwięcej mówią o mieszkańcach wyspy. Na Saint Barts jest ich szesnaście. Nieskazitelnie czyste, pozbawione dominującej zabudowy, z białym piaskiem i turkusową wodą. Nawet najbardziej oblegana St. Jean nie pozbawia poczucia prywatności. Odnajduję polecaną przez Raphaela Gouverneur Beach. Ta jedna z najbardziej sekretnych plaż na wyspie położona jest u stóp posiadłości rosyjsko-brytyjskiego miliardera Romana Abramowicza.
Gdyby nie dyskretne zraszacze podlewające rośliny dookoła czułabym, że jestem w miejscu niezdobytym przez człowieka. Woda o niewyobrażalnym kolorze, kompletna cisza. Wznosząca się na wzgórzu rezydencja prawie całkowicie schowana jest wśród zieleni. Sam Abramowicz podobno bywa tu dość często, zwłaszcza w czasie Nowego Roku, kiedy urządza słynne noworoczne party otwarte praktycznie dla wszystkich. To do niego należy zacumowany tuż przed portem w Gustavii jeden z największych na świecie superjachtów - "Luna".
W portach liczba jachtów przekracza średnią w Cannes. Nie ma tu raczej „klasy średniej” jak w Europie. Cumują tu albo niewielkie motorówki służące swobodnej, niewymuszonej komunikacji, albo ogromne luksusowe jachty bogaczy z całego świata.
Saint Barts ze swoimi siedemdziesięcioma restauracjami to mekka kulinarnych snobów i najwybredniejszych smakoszy. Kuchnia kreolska spotyka się tu z francuską w najlepszym wydaniu, ociera się o fusion, włoską i międzynarodową. Najwspanialsze jest oczywiście wszystko to, co wyłowione z morza. Właśnie taki lunch (sałatka z ryby mahi mahi, czyli po polsku - z koryfeny, z ricottą i lekko opieczony stek z tuńczyka) jem w położonej przy plaży Shell Beach restauracji Do Brazil. To jedno z tych miejsc, do których wchodzi się prosto z piasku, boso.
W tym wypadku prosto z muszli, bo Shell Beach to - zgodnie z nazwą - wyrzucone na brzeg tony muszli, które wyglądają tak, jakby ktoś wysypał je tu dla dekoracji. Przede mną leniwie kołysze się kilka katamaranów, w oddali piękny trójmasztowiec. Leżę na wąskim odcinku plaży, za mną masywne skały, popołudniowe słońce wciąż grzeje bardzo mocno. Z jednego z katamaranów odpływa ponton, kierując się w stronę brzegu. Na nim małżeństwo w średnim wieku. Okazuje się, że Patrick i Sherryl przypłynęli tu aż z Południowej Afryki.
Właśnie dobili do St. Barts, a ja jestem pierwszą osobą, którą tu spotykają. Mają mnóstwo organizacyjnych pytań (zakupy, restauracje, tankowanie), pomagam im, jak mogę, wciągamy się w rozmowę. Przeprawa przez Atlantyk 14-metrowym katamaranem to spełnienie marzeń Patricka, który w zeszłym roku zakończył pracę jako szef jednego z największych koncernów naftowych świata. Mentalność i humor afrykanerów okazują się bardzo podobne do europejskich. Odkrywamy, że nadajemy na podobnej fali, więc chętnie przyjmuję zaproszenie na drinka na pokładzie.
A potem... propozycję gościny. Kilka dni niemal w całości spędzam na katamaranie. Dopiero teraz, z pokładu łodzi, dostrzegam prawdziwy charme wyspy, do której - zaznaczmy - wielkie wycieczkowce mają zakaz przybijania. Ostatniego dnia moi nowi gospodarze szykują kolację ze świeżych homarów kupionych o świcie na targu rybnym w Gustavii. Ponieważ katamaran czeka teraz kolejna przeprawa przez Atlantyk, tym razem do Europy, oni też z żalem żegnają Saint Barts. Sherryl nie czuje się jednak gotowa na kolejne przejście przez ocean, więc Patrick szuka kogoś, kto popłynąłby z nim. I tak po kilku pełnych wrażeń dniach dostaję propozycję przepłynięcia Atlantyku. Naprawdę jestem w świecie, w którym wszystko jest możliwe.
Judyta Fibiger
Twój Styl 11/2012