Pod nartami śnieg, w głębi ziemi złoto. Popularny kurort skrywa niezwykłą historię
Pamiętacie instagramowy trend „Accidentally Wes Anderson”? Kiedy królował, aplikację zalewały zdjęcia utrzymane w estetyce charakterystycznej dla amerykańskiego reżysera: symetryczne układy, pastelowe kolory, spektakularne krajobrazy, a wszystko to odrealnione, jakby patrzyło się na teatralną dekorację. Symbolem tej mody mogłoby być Bad Gastein – narciarski kurort w stylu belle époque, którego historię znaczą opowieści o cesarskich pieniądzach, 18 cudownych źródłach i gorączce złota.
Spis treści:
Zostały po nich tylko budynki. Ostentacyjnie eleganckie, demonstracyjnie bogate, efektowne do granic dobrego smaku. Przypominają, że nie byli zwykłymi ludźmi. Że, w nie tak znowu odległych czasach, to oni tworzyli klasę tych, którzy mogli pozwolić sobie na wszystko. Na przykład na zbudowanie luksusowego miasta w miejscu, które dla innych było tylko końcem świata.
Budowali więc. Grand Hotel de l'Europe - jak sama nazwa wskazuje: "wielki". Dziesięciopiętrowy, z dwoma symetrycznymi ryzalitami, rzędami okien o drobnych podziałach i delikatnie spadzistym dachem, zwieńczonych wieżyczką. Monumentalny, ale nie przytłaczający, dzięki umiejętnej grze płaszczyzn, to bardziej, to mniej wysuniętych, usianych balkonami i tarasami, pozwalającymi łowić słabe, zimowe słońce. Kiedy zachodziło, budynek rozbłyskiwał tysiącami elektrycznych żarówek. Wzniesiony w 1906 roku, pierwszy zelektryfikowany hotel w Europie.
Kilkaset metrów dalej, zaraz za niewielkim mostem - klasycystyczny Straubinger Hotel (1840), o oknach udekorowanych miniaturami niby-antycznych tympanonów i okazałej lukarnie, ozdobionej barokowymi wolutami. Naprzeciwko - Badescholoss (1791 rok), ze skromną, wręcz ascetyczną fasadą, której prostotę równoważy lekki, półokrągły portyk, między kolumnami którego umieszczono tafle szkła. A na sąsiednich ulicach, za kolejnymi zakrętami, inne, liczone w dziesiątkach. Może już nie tak okazałe, ale równie eleganckie, wystarczająco reprezentacyjne, by każdy z nich z powodzeniem mógł być nie hotelem, a urzędem, siedzibą ministerstwa, bankiem i pewnie lepiej pasowałby do krajobrazu wielkiego miasta, niż małej wioski w górach. Choć i tutaj, na rubieżach, każdy z nich wygląda pięknie. Na tyle, że przechodząc obok, chciałoby się przystanąć na moment w milczeniu, jakby z szacunku do gustu i rozmachu tych, którzy odważyli się wznieść pałace wypoczynku na końcu świata.
Kim byli owi "oni"? XIX wieczną elitą, czasem bezimienną, często jednak znaną z nazwiska i to tak dobrze, że do dziś nie wymagają szczegółowej prezentacji. Cesarz Franciszek Józef ze swoją żoną, Elżbietą, nazywaną Sissi, cesarz Wilhelm I, Arthur Schopenhauer, Otto von Bismarck, Heinrich Mann, Wilhelm von Humboldt, Franz Schubert - to tylko początek listy, tych, którzy z Bad Gastein uczynili swoją zimową rezydencję.
To dla ich przyjemności wyrosło miasto, które z powodzeniem mogłoby być bliźniakiem Monte Carlo czy Nicei. Z południowego widoczku wystarczyłoby tylko wyciąć morze i w jego miejsce wstawić góry. Koniecznie. Bo dziś, gdy minęły czasy arystokratycznych fortun, zimowych rezydencji, popołudniowego werandowania i wieczornych bali, to one stały się główną atrakcją. To dla nich przyjeżdża się dziś do Bad Gastein - liczącego niewiele ponad 4 tys. mieszkańców, położonego na wysokości tysiąca metrów miasta w kraju związkowym Salzburg. Ja również przyjechałam tu dla nich.
Mimo wszystko najpiękniej
- Kolejki mamy tylko w szczycie sezonu, a i to wyłącznie w poniedziałki i wtorki - mówi Georg, instruktor narciarstwa z Bad Gastein - Po kilku dniach pobytu turyści uczą się ośrodka, odkrywają, że na górę można dostać się inaczej niż tylko gondolą, kursującą ze stacji przy dworcu kolejowym. Rozjeżdżają się po dolinie, wybierając te stoki, które pasują im najbardziej. Bo tu naprawdę w każdym miejscu jest inaczej.
Georg wie, co mówi, bo na tutejszych stokach szusuje od ponad pół wieku. Tutaj się urodził, tutaj nauczył jeździć na nartach, tutaj odnosił pierwsze sportowe sukcesy i tutaj snuł marzenia o tym, jak cudownie byłoby mieszkać gdzie indziej.
- Góry są piękne, ale potrafią przytłoczyć. Jeśli całe życie żyjesz w dolinie, dosłownie i w przenośni zamykają ci perspektywę, sprawiają, że czujesz się jak w klatce i myślisz tylko o tym, żeby uciec - opowiada. Jeździł więc, a narty stały się dla niego przepustką poza dolinę. Trenował, brał udział w zawodach, a kiedy kontuzja zakończyła marzenia o karierze, uczył jeździć innych najpierw w Europie, później za oceanem. Wreszcie wrócił. - Bo tutaj, mimo wszystko, jest najpiękniej.
Z gondoli, jadącej coraz wyżej i wyżej, widać panoramę tego piękna. To, co oglądam na żywo, staram się przyporządkować do nazw, które widzę na mapce resortu. Jego najwyższe punkty to Stubnerkogel (2251 m.n.p.m.), z którego szczytu można zjechać na trzy strony świata, trasami o wszystkich stopniach trudności. Na mapie stoki tworzą gęsty, kolorowy labirynt, w realnym świecie zaś oferują dziesiątki logistycznych kombinacji, dzięki którym można szusować przez cały dzień i ani razu nie zjechać po tej samej trasie.
Jest Kreuzkogel (2686), gdzie ponoć najbardziej lubią jeździć mieszkańcy miasteczka, bo mniejsza dostępność szczytu chroni go przed wzmożonym ruchem turystycznym. W połowie jego zbocza, na granicy parku narodowego, usytuowano strefę zwaną "Sportgastein", gdzie jeździć można po naturalnym, nietkniętym ratrakiem puchu, który utrzymuje się aż do późnej wiosny. Jest i Graukogel (2492), gdzie w 1958 roku rozegrano Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Alpejskim. Mieszkańcy do dziś wspominają je z sentymentem - to pierwsza odbywająca się tutaj impreza sportowa tej rangi, transmitowana w ogólnokrajowej telewizji, która stanowiła impuls do rozwoju turystyki. Sentyment jest tak duży, że zbudowany na imprezę wyciąg - dwuosobowe krzesełko, działa do dziś. Mieszkańcy nie pozwalają zamienić go na nowy, choć wjazd na górę krzesełkiem vintage to podobno atrakcja dla narciarzy o mocnych nerwach. Jest wreszcie, położony w pewnym oddaleniu od pozostałych ośrodków Dorfgastein, w sąsiedztwie którego znajdziemy szlak idealny na biegówki. Łącznie na stokach regionu wytyczono prawie 200 km tras narciarskich. Przez okno sunącej nad ziemią gondoli wyglądają jak bezkresna, biała kraina.
Zobacz również: Zimowa kraina na dachu Europy. Mówią o niej "Mały Tybet"
Ładne góry, miękkie nogi
Mały wagonik wwozi nas na Stubnerkogel. To miejsce, w którym zaczynają się jedne z łagodniejszych tras w ośrodku. Choć "łagodne" w tym przypadku okazuje się być zwodniczym terminem. Ledwo zapinam narty, miękną mi nogi. Pierwsze metry trasy są wąziutkie. Wytyczna ratrakiem ścieżka ma szerokość niewiele większą niż ułożone w pług narty. W pług, bo strach się rozpędzić, a za wąsko, by hamować skrętami. Jadę powoli, próbując jak najbardziej przykleić się do zaspy śniegu po prawej stronie - po lewej nie ma nic, tylko bezkres i widok na góry. Według mapy, ścieżka ma ciągnąć się przez dziewięć kilometrów. Intensywnie wpatruję się w czubki nart.
- Podnieś oczy i popatrz dookoła - woła do mnie Georg. - Przecież ten sport uprawia się dla widoków. Podnoszę, chociaż mam wrażenie, że nie skończy się to da mnie zbyt dobrze, że spuszczone z oczu narty zaczną żyć własnym, choć krótkim życiem. Nic złego jednak się nie dzieje. One nadal suną powoli, a ja przed oczami mam białą, to opadającą, to wznoszącą się przestrzeń, otoczoną wieńcem ostrych szczytów. Śnieg, który padał przez całą noc, skrzy się w słońcu jak szklany pyłek.
Trasa zakręca i choć dalej biegnie trawersem, z każdym metrem łaskawie się poszerza. Pierwszy strach ustępuje miejsca ekscytacji, przyjemności z jazdy w biało-błękitnej krainie na wysokości dwóch tysięcy metrów. Przez kolejne kilometry szlak będzie kluczyć, zakręcać, to łagodnie, to ostro, w niezliczonych miejscach krzyżować z innymi stokami (kto, tak jak ja, nie jest mistrzem orientacji w terenie, zdecydowanie powinien jeździć w towarzystwie lub przynajmniej z mapą w kieszeni), biec raz otwartą przestrzenią, raz lasem, zdarzą się na nim odcinki strome i takie, przed którymi trzeba będzie nieźle się rozpędzić, by później nie musieć podchodzić pod górkę. Długie i wyjątkowo różnorodne - takie są tutejsze trasy.
- Trasy, liczące dziewięć, dwanaście kilometrów, a w przypadku sprytnego połączenia kilku szlaków nawet ponad dwadzieścia, to fenomen. Tak długie szlaki znajdziesz w Szwajcarii, Francji, ale nie w Austrii - mówi Georg. - Różnica wysokości między miastem, a gondolą to tysiąc metrów. Tyle pokonujesz podczas jednego wjazdu.
Jaką zaletę mają tego rodzaju długie trasy? Minimum czasu na wyciągu, maksimum na stoku - to proporcje, które doceni każdy narciarz. Trzeba jednak pamiętać, że jest to przyjemność, która ma swoją cenę. Bynajmniej nie chodzi tu o koszt ski passu (choć i ten jest niebagatelny - dwa dni szusowania w Bad Gastein to wydatek rzędu 150 euro), a o "wydatki fizyczne" - po kilku czy kilkunastu kilometrach jazdy, w ciele czuć każdy mięsień, przed wyjazdem, warto więc zadbać o formę. Warto też podszkolić umiejętności. Strome stoki o sporej ekspozycji, często poprowadzone trawersami, to atrakcje, których walory docenią raczej dobrzy i średniozaawansowani niż początkujący narciarze.
Stoki są na tyle dobre, że co roku, od lat, w ośrodku organizowane są na nich zawody pucharu świata w snowboardzie. To ważne wydarzenie nie tylko dla sportowców, ale też dla mieszkańców. Sportowa rozgrywka, przy dźwiękach muzyki miksowanej przed DJ-ów, ma sporo z imprezowego klimatu. - Mi ten stok nie do końca "leży", ale atmosfera na zawodach zawsze jest świetna, czuć że dla mieszkańców to ważny punkt w zimowym kalendarzu - mówi zawodnik polskiej kadry, Michał Nowaczyk, który brał udział w tegorocznych zmaganiach. - Lubię też samo miasteczko. Przy okazji zawodów spędzamy tu dwa, trzy dni, a ja za każdym razem staram się trochę pozwiedzać. To ciekawe miejsce, klasyczny, alpejski kurort. Fajnie byłoby kiedyś przyjechać tu z rodziną.
Administratorzy ośrodka zadbali też o tych, którzy lubią rywalizację na amatorskim poziomie. Na kilku stokach wyznaczono miejsca, w których można zmierzyć prędkość jazdy. Siada się na specjalnej ławeczce, czeka na zielone światło, a potem, gdy głos w głośnikach odliczy od trzech do zera, mknie w dół, jak na prawdziwych zawodach. Raz w tygodniu można też zorganizować mikroturniej w równoległym slalomie, rozgrywany w gronie rodziny czy znajomych. A komu mało adrenaliny na stoku, może przejść się rozpiętym w pobliżu Stubnerkogel mostem wiszącym. Ponoć najwyższym w Europie.
Zobacz również: Trentino - ten region Włoch Polacy upodobali sobie szczególnie
Góry ze złota
Wymuszone drżeniem mięśni postoje mają swoje zalety. Można popatrzeć na góry, z których każda skrywa jakąś historię. Czasem prawdziwą, a czasem kompletną bujdę. - Kiedy byłem mały mówiono nam, że to tędy Hannibal przeprowadził swoje słonie. Dziś wiemy, że było to raczej bajeczką dla dzieci niż prawdą - opowiada Georg. - A teraz popatrz tam, widzisz górę o długim, płaskim szczycie? W jej wnętrzu kryje się złoto i to akurat jest szczera prawda.
O obecności cennego kruszcu wiedzieli już starożytni Rzymianie, oni też zaczęli go wydobywać. Później prawo do pozyskiwania błyszczącego metalu przechodziło z rąk do rąk. Należało do książąt Bawarii, którzy, by wydostać się z długów, sprzedali je biskupowi Salzburskiemu, ten zaś wydzierżawił przywilej trzem przedsiębiorczym rodzinom - Weitmoserom, Zoltsom i Strasserom. Oni zaś sprowadzili z Salzburskich kopalni górników o odpowiednim doświadczeniu, którzy mieli przyuczać nowych pracowników. W kopalni potrzebne były drewniane konstrukcje, sprowadzono więc cieśli. Górnicy potrzebowali jeść, sprowadzono więc rolników, by założyli farmy. Sprowadzono też krawców, murarzy, stolarzy i tak miasteczko zaczęło rozkwitać. W szczytowym okresie, przypadającym na połowę XVI wieku, rocznie wydzierano tu z ziemi ponad 800 kg złota i blisko trzy tony srebra. W ich poszukiwaniu pod ziemią wyryto labirynt korytarzy o łącznej długości 130 kilometrów. Bad Gastein cieszyło się opinią szczęśliwego miejsca - kto pracował w tutejszych kopalniach, chorował rzadko lub wcale. Górników nie imał się reumatyzm, nie bolały ich kości i mięśnie. Cuda.
Gorączka złota ustała niedługo później, na przełomie XVI i XVII wieku, kiedy eksploatacja przestała być opłacana. Jednak ukryte w skałach złote żyłki kuszą do dziś. Próbowano sięgać po nie i w XIX, i w XX wieku, a eksperci obliczyli, że pod narciarskimi stokami kryje się spory majątek. Mimo że kwota przyprawia o zawrót głowy, koszty jej pozyskania, również potrafią oszołomić - z tony tutejszych skał pozyskuje się 7 gram złota. Potencjalni chętni rezygnują, po szybkim rachunku zysków i strat.
- I bardzo dobrze. Przecież gdyby zaczęli swój biznes z tych gór nic by nie zostało - mówi Georg.
Można więcej, tylko po co?
200 km tras, historie o bogatych rodach i poszukiwaczach złota, hotele jak ze snu o luksusie - to wszystko powinno sprawić, że stoki w Bad Gastain znajdą się na listach najpopularniejszych i najbardziej obleganych europejskich kurortów. Tymczasem, choć oczywiście pod gondolą bywa tłoczno, na stoku wciąż łatwo poddać się wrażeniu, że ma się ośrodek tylko dla siebie.
- Od czasów, gdy byłem dzieckiem, w Bad Gastein niewiele się zmieniło. W hotelach mamy tyle miejsc, ile mieliśmy. Zgodnie z obowiązującym w Alpach porozumieniem, nie wytyczamy nowych tras, chyba, że mają one na celu połączyć istniejące już ośrodki. Nie budujemy nowych wyciągów, modernizujemy tylko te, które już istnieją - wylicza Georg. - Moglibyśmy postępować inaczej. Chcieć więcej, szybciej, drożej, bardziej luksusowo, dla większej liczby turystów. Tylko po co? Przecież ktoś kto przyjedzie do nas, wyda pieniądze na ski pass, hotel i przez całe ferie zamiast wypoczywać, będzie frustrował się na zatłoczonym stoku, nigdy więcej tu nie wróci. Teraz zaś mamy turystów, którzy przyjeżdżają do nas od lat, co sezon. Musimy dbać o to, by zawsze było dla nich miejsce. I o góry - zniszczyć je łatwo, ale odzyskać? To niemal niemożliwe.
Słucham Georga i myślę o parze, z którą kilka godzin wcześniej jechałam w gondoli. Ojciec i syn. Ojciec mówi, ze przyjeżdżają tu co roku od 25 lat, syn, że jego najwcześniejsze narciarskie wspomnienie to właśnie stoki w Bad Gastein.
- Zresztą - dodaje Georg po chwili - Narty nigdy nie były tu najważniejsze.
- A co było? - pytam.
- Woda. To ona liczy się najbardziej. Ona była, ona zostanie. Oczywiście, jeśli uda nam się niczego nie zepsuć.
Zobacz również: Bajkowy zamek i tajemnicze tunele. Co kryją w swoim wnętrzu?
18 cudownych źródeł
Potok, przepływający przez środek miasteczka, zagłusza dźwięki wokół. Z trudem udaje się usłyszeć, co mówi przewodnik. A on tłumaczy, że to właśnie most, na którym stoimy, ulokowany w centrum Bad Gastein, tuż obok wodospadu, jest najważniejszym punktem w miasteczku. Bo z niego doskonale widać wodę, która w oczach mieszkańców jest cenniejsza, niż kilometry białych stoków i skryte w górach złoto.
Ten płynny skarb w Gastein tryska z 18 źródeł, które każdego dnia pompują na powierzchnię 5 mln litrów wody. Gdyby przyjrzeć się im za dnia, można by zobaczyć, delikatny, biały obłoczek unoszący się nad taflą. To para - woda w Bad Gastein ma 46 stopni. Oprócz ciepła, woda oddaje coś jeszcze, choć tego elementu nie sposób dostrzec gołym okiem - to promieniowane, które wydziela zawarty w cieczy radon. Obydwa komponenty - ciepło i promieniowanie jonizujące, czynią z tutejszych wód leczniczy specyfik. - Pomaga przede wszystkim na bóle reumatyczne. Po trzech tygodniach kąpieli dolegliwości ustępują na kilkanaście miesięcy - tłumaczy Harald z lokalnego biura turystycznego. - Jeśli ktoś obawia się radioaktywności, nie powinien. W ciągu miesięcznej kuracji złapiemy mniej promieni, niż lecąc do Nowego Jorku. Dodatkowo, podczas terapii radonem pierwiastki promieniotwórcze nie kumulują się w organizmie. Ryzyko więc nie istnieje, istnieją za to liczne pozytywne skutki: poprawie ulega ukrwienie tkanek, przewodnictwo nerwów i sprawność mięśniowa. Niektórzy twierdzą, że tutejsza woda również odmładza i podnosi libido.
Pamiętacie górników, którzy w Bad Gastein nigdy nie narzekali na typowe dla swojej profesji bóle? To właśnie dzięki pracy w sąsiedztwie nasyconych radonem skał.
Choć nie zawsze rozumiano, dlaczego tutejsze wody leczą, o ich prozdrowotnych właściwościach wiedziano już od czasów starożytnych Rzymian. To właśnie one przyciągnęły tutaj w XIX wieku arystokrację, a dziś są magnesem dla 25 tys. pacjentów rocznie. Oprócz nich do Gastein ściągają też ci, którzy chcą po prostu zrelaksować się w spa (w mieście działają dwa duże publiczne kompleksy - Alpentherme i Felsentherme z basenami, saunami i jacuzzi. Co ciekawe, ten ostatni był pierwszym publicznym spa w Austrii) lub połączyć leniuchowanie z aktywnym wypoczynkiem na nartach.
- Łącznie, rocznie rezerwuje się u nas 2,5 mln noclegów. Przyjeżdżają głównie Austriacy, Niemcy, Szwedzi. Wśród nich zdarzają się i sławy. Kiedyś Lisa Minelli, Charles Aznavour, Peter Ustinov, a i dziś nie brakuje znanych twarzy. Miasto dorobiło się nawet miana "Monte Carlo Alp" - tłumaczy Harald. A co z naszymi rodakami? - Polaków jest stosunkowo niewielu, ok. 50 tys. rocznie, ale myślimy o turystach z tego kraju jako o rynku przyszłości.
Odwaga czy szaleństwo?
W miasteczku w przyszłość patrzy się ze sporym optymizmem. Na początku XX wieku, lekko podupadające (klasyczna historia: duży inwestor wykupił budynki w centrum, po czym przestał się nimi interesować, pozwalając aby niszczały ), od kilku lat zdaje się budzić do życia. Pojawił się nowy kapitał, stare obiekty odzyskują blask lub zyskują nowy, designerski sznyt. - Czy to jest odwaga czy szaleństwo? Nie wiem - śmieje się Jan, który choć mieszka w Pradze, kilka miesięcy temu kupił obiekt Stubnerhof i stawia pierwsze kroki w hotelowym biznesie. - To połączenie nart i spa, elegancka architektura i niecodzienna historia miasteczka, skradły kawałek mojego serca i podpowiedziały "zaryzykuj". Na razie spędziliśmy tu Boże Narodzenie, sylwestra i ferie. Dzieci mówią, że było jak w bajce. Czy będzie "długo i szczęśliwie" - zobaczymy.
Choć miasto z jednej strony stara się nie wpaść w pułapkę overtourismu, z drugiej dba o promocję i o atrakcje. Ta pierwsza, oprócz standardowych kanałów, odbywa się za pośrednictwem małego i dużego ekranu - wioska w dolinie okazuje się być wdzięczną i często wykorzystywaną lokacją. Do tych drugich, poza oczywistymi sportowymi aktywnościami, należą te kulturalne. Co roku w lutym organizowany jest festiwal sztuki (trzeba zaznaczyć, że miłośnicy klasycznych form ekspresji raczej się zawiodą, podczas tej imprezy powstają rzeźby w lodzie i śniegu) i cykl koncertów jazzowych. Jest też sporo charakterystycznej dla "miejsc, które dopiero staną się modne" energii. Choć w dolinie panuje klimat retro, wieczorem po ulicach niosą się dźwięki granej w klubach muzyki. Ten, dla kogo "nie ma ski bez apres ski", w Bad Gastein nie będzie miał powodów do narzekań.
Pociągiem pod stok
"Skoro zalet jest tak wiele, dlaczego polskich turystów w Bad Gastein tak niewielu?" - można by zapytać, choć na jednoznaczną odpowiedź pewnie nie ma co liczyć. O wyborze kierunku wyjazdów decydują mody, ceny, opinie znajomych, logistyka.
W tym przypadku ta ostatnia na pewno nie powinna być hamulcem. Do Bad Gastein bez trudu można dojechać samochodem - z Warszawy to ok. 12 godzin jazdy, z Krakowa - dziewięć. Można też polecieć samolotem do Wiednia i dalej kontynuować podróż pociągiem z przesiadką w Salzburgu lub zdecydować się na przebycie całego dystansu koleją. Tej ostatniej opcji (czasowo porównywalnej do przejazdu samochodem) należy się szczególna rekomendacja i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, wygoda - miło jest zacząć urlop od razu po wejściu do pojazdu, bez konieczności ciągłego sprawdzania mapy i GPS. Miło też, w odróżnieniu od lotu samolotem, nie martwić się o ilość zabranego bagażu. A i w resorcie z powodzeniem poradzimy sobie bez samochodu - po Bad Gastein kursuje ski bus, za darmo dowożący narciarzy na stoki.
Drugi przemawiający za pociągiem argument to uczucie, które pojawia się, kiedy człowiek zasypia ukołysany jazdą przez miasta i doliny, by po kilku godzinach obudzić się już w innym świecie, widząc na horyzoncie góry, które przybliżają się z każdą stacją. Kiedy już pojawią się w polu widzenia, można bez żalu odłożyć zabraną na podróż książkę - zimowy krajobraz za oknem wygra nawet z najciekawszą fabułą. Zmienia się krajobraz, zmieniają też pasażerowie. Już od Salzburga wagony zaczynają zapełniać się narciarzami. Przewieszony przez ramię sprzęt, sportowe kurtki, czasem nawet opuszczone na szyję gogle, stają się dominującym dress codem, a pytania o trasy, warunki i widoki, najczęstszymi tematami. Człowiek aż kręci się w fotelu, niecierpliwie czekając na moment, w którym i on będzie mógł wyjąć z bagażu sprzęt i dołączyć do tego grona. Zapiąć narty i szusować w białej krainie na końcu świata.