Prowansja. Kraina światła i wina
Wydaje się, że słońce świeci tu inaczej. Intensywność barw, jasność są inne niż wszędzie. Łatwo zrozumieć więc fascynację wielkich malarzy impresjonistów, którzy pokochali te okolice.
W winnicy ciepło było nawet po zmierzchu. Jakby ziemia oddawała jeszcze energię zgromadzoną w ciągu krótkiego dnia. – To nie ziemia tak działa, to otoczaki – powiedział mi Jerome, właściciel prowansalskiej winnicy. – To nasz sekret. Układamy okrągłe, rzeczne kamienie wokół krzewów winogron, by jeszcze długo w nocy ogrzewały rośliny. Dzięki temu mamy lepsze zbiory. Winogrona dojrzewają dłużej i są bogatsze w smaku – dodał, zapraszając na degustację swoich win.
Oczywiście robionych z winogron objętych tak troskliwą opieką. W przydomowej piwniczce ze sklepikiem winnym, serami i lawendą Jerome otwierał kolejne butelki, częstując mocnymi, cielistymi, rubinowymi winami pachnącymi kwiatami i owocami lasu. Tak dobrze pasują do ciężkiej prowansalskiej kuchni...
Najbardziej lubię Prowansję właśnie jesienią. Kiedy w Polsce jest już słota i zimno, tam można naładować akumulatory. Podziwiać stare miasteczka i doświadczać radości po prostu z bycia w takim pięknym miejscu.
Jedną z najpiękniejszych jest dla mnie trasa wokół masywu górskiego Dentelles de Montmirail. Same góry to grań poszarpana jak smocze zęby, ale niewysoka. U jej podnóża rozlokowały się miasteczka i wsie znane z mistrzów impresjonizmu i mistrzów sztuki winiarskiej.
W Vacqueyras są raptem trzy ulice na krzyż. Przy wszystkich znajdują się cave, czyli piwniczki z degustacją win. Zaglądamy do pierwszej. – Tylko bez pośpiechu – od wejścia instruuje mnie Beatrice.
– Te wina muszą się rozwinąć, odetchnąć. Trzeba je kontemplować, a dadzą ci dostęp do ducha tego miejsca i wgląd w dusze jego mieszkańców – mówi górnolotnie i dopiero po chwili podaje mi wino. Jej porady o niespiesznym życiu bierzemy sobie do serca w drodze do Séguret, więc zatrzymujemy się na piknik.
Siadamy na łące, rozciągamy koc, wystawiamy koszyk, wyciągamy sery, bagietki, owoce, prowansalskie wędliny i odrobinę wina. Grzejemy się w słońcu jak koty i rozkoszujemy się widokiem.
Przed nami na wzgórzu posadowiło się średniowieczne miasto. Séguret to podobno najpiękniejsze miasteczko we Francji. To jednak opinia nieco na wyrost. Od jego nazwy pochodzi słowo sécurite – „bezpieczeństwo”.
Gdy wchodzimy przez bramy, od razu czujemy się bezpiecznie. Miasta strzegą niezdobyte nigdy mury. Za nimi wiją się wąskie, nierówno brukowane uliczki i miniaturowe place osłonięte obowiązkowymi na południu Francji platanami.
Siadamy na kawę i napawamy się łagodnym światłem, które jest tylko w Prowansji. Od dawna fascynowali się nim malarze. Przyjeżdżał tu Manet i przekonywał do podróży kolegów po pędzlu. To do niedalekiego Arles przeniósł się Vincent van Gogh.
Jest nadal na rynku kawiarenka z rozwijaną markizą, którą pięknie wymalował pod gwiazdami, jest zwodzony most, który trafił na jedno z najsłynniejszych płócien mistrza i wciąż stoi uwieczniony pędzlem szpital. Sielskie okolice uwielbiała paryska socjeta i cyganeria.
Wielu Paryżan ma tu swoje drugie domy. Takie właśnie domy z basenami, kortami i winnicami przetykanymi polami lawendy rozciągają się od Séguret daleko na północ. Tam docieramy do uroczego miasteczka, z niebanalną historią.
Do początków XX wieku nazywało się Vaison. Szczyciło się średniowieczną zabudową z kamiennym mostem i ruinami zamku. Jednak sto lat temu w okolicy pojawili się archeolodzy. Spod ziemi wychynęły ulice, antyczne sklepy, amfiteatr, świątynie, łaźnie, stadion, a nawet domy z kanalizacją i ogrzewaniem podłogowym!
Skromne Vaison było niegdyś ogromnym miastem! Mieszkańcy, w hołdzie rzymskim osadnikom, zmienili nazwę miasta na Vaison-la-Romaine. Gdy nadciąga wieczór, koncert zaczynają ostatnie jesienne cykady. Ich widok i wibrujący w uszach koncert stanowić będą w czasie polskiej zimy najcieplejsze wspomnienia z przepięknej Prowansji.
Marcin Jamkowski