Reklama

Tęczowy naród

"Stój! Właź do auta, ty narwańcu!" - krzyczy do mnie David tuż po wjechaniu do rezerwatu Przylądka Dobrej Nadziei. W republice Południowej Afryki mieszka od urodzenia, tak jak jego rodzicie i dziadkowie. Jako mój przewodnik dba, bym nie zrobiła tu jakiegoś głupstwa.

Kilka metrów za bramą rezerwatu powoli jeden za drugim wyłaniają się z lasu pawiany. W pośpiechu wyjmuję lustrzankę, otwieram szeroko okno mojego opla i mocno się wychylam, próbując uchwycić obiektywem kierującą się w naszą stronę pawianicę. Zajęta ustawianiem funkcji zupełnie nie zauważam, kiedy małpa staje tuż obok mnie. David gwałtownie wciąga mnie do samochodu i szybko zamyka okno. "Oszalałaś?! Pawiany są niebezpieczne! Jak zobaczą świecący przedmiot w twoich rękach, pomyślą, że otwierasz paczkę chipsów. Lepiej robić zdjęcia przez szybę. Przecież to dzikie zwierzęta!". Tak jest w RPA - urzekająco pięknie, ale nie wolno zapominać o czujności...

Reklama

I’m South African

Jak znalazłam się w Kapsztadzie? Przed końcem liceum postanowiłam, że zanim wybiorę kierunek studiów, muszę wysłuchać tego, co mi w duszy gra. Chciałam wyrwać się z Warszawy. Moją babcię odwiedził wtedy znajomy, który po II wojnie światowej wyemigrował do RPA. Zaprosił mnie do Kapsztadu. Miesiąc po maturze siedziałam już w samolocie. Wyjechałam na dziewięć miesięcy, zostałam 16. Wystarczająco długo i o lata za krótko. Pracowałam jako kelnerka.

Po pewnym czasie zdecydowałam się na studia w Ruth Prowse School of Art. Rok zajęć z visual arts dał mi podstawy rysunku, fotografii, a nawet projektowania biżuterii.

Szkoła miała niezwykłą atmosferę - mieściła się w gospodarstwie z końca XIX wieku. Moim przewodnikiem po RPA został znajomy z pracy - David, chłopak z Durbanu - miasta na wschodnim wybrzeżu - który studiował informatykę i korzystał ze wszystkiego, co Kapsztad mu oferował - surfowania, chodzenia po górach, imprezowania, jeżdżenia na motorze.

Tak jak większość młodych ludzi zarabiał już od 16. roku życia, pracując jako kelner. Był typowym Południowoafrykańczykiem. Kiedy jednak odwiedzał USA i pokazywał na lotnisku paszport, zaskoczony celnik pytał: "Masz obywatelstwo RPA?". "Tak, jestem South African (Południowoafrykańczykiem)" - odpowiadał David. "Ale ty jesteś biały!?" - dziwił się celnik. To specyfika południowej Afryki. Różni się od reszty kontynentu właśnie tym, że biali żyją tu od pokoleń i nie czują się kolonizatorami. I chociaż stanowią niecałe 15 proc. obywateli, to są "tutejszymi", tak jak ludy dziewięciu plemion zamieszkujących te tereny. Poza czarnymi i białymi 9 proc. społeczeństwa tworzą tzw. kolorowi - ludność etnicznie mieszana.

Wszystko to sprawia, że w RPA jest 11 języków urzędowych - w tym afrikaans, którym mówią potomkowie holenderskich osadników. Sami Południowoafrykańczycy wymyślili nazwę do określenia swojej złożoności, z której są teraz bardzo dumni - Rainbow Nation (Naród Tęczy). W Mille Lucci, włoskiej restauracji, w której pracowałam, wymykałam się do kuchni, by posłuchać rozmów kucharek. Czasem częstowały mnie kleistą i sycącą pap, czyli kaszką kukurydzianą, którą przyrządzały sobie na obiad. Mówiły w dziwnym języku.

W prowincji Przylądka Zachodniego, gdzie leży Kapsztad, mieszka lud Xhosa. Ich mowa zaliczana jest do tzw. języków mlaskowych. Kiedy rozmawiali, nie słyszałam niczego poza tworzącymi egzotyczną melodię cmoknięciami. Jedynie liczebniki wymawiali po angielsku. Po pracy szli na piechotę do dworca kolejowego, skąd jechali do swoich townships, czyli slumsów.

Od Townships do Sea Point

W Kapsztadzie ludzie żyją w zgodzie, ale jednak oddzielnie. Townships to pozostałości po polityce segregacji rasowej jeszcze z czasów apartheidu. Ze względów finansowych czarnym trudno jest się z tych slumsów wyrwać. W Kapsztadzie można więc jechać kilometrami wzdłuż dzielnic zbudowanych z kartonów i blachy, by trafić do Sea Point, gdzie mieszkania sprzedawane są za niebotyczne pieniądze. Zdarza się, że czarni, nigdzie niezarejestrowani i bezrobotni, atakują bogatych białych. Odwiedzający RPA są często zaskoczeni wysokimi murami i drutami kolczastymi otaczającymi osiedla mieszkalne i hotelowe.

To w Kapsztadzie nauczyłam się jeździć 160 km na godzinę, gdy w nocy wracałam z pracy, przemykając drogą wśród slumsów.

Gdybym się zatrzymała, oznaczałoby to dla mnie spore problemy. Czerwone światła w pewnych miejscach trzeba traktować jedynie jako sugestie - jeśli jest pusto, lepiej nie stawać... Kapsztad zachwyca różnorodnością kultur, kolorów i... atrakcji. Jako miasto portowe, nad którym rozpościera się Góra Stołowa, jest rajem dla amatorów wszelkich sportów wodnych i wspinaczki.

Poszukiwacze większych emocji powinni wybrać się na Bloukrans Bridge, zaledwie godzinę drogi od Kapsztadu. Most jest zawieszony nad skalnym urwiskiem, na którego dnie widać małą rzeczkę. Miejsce to przyciąga najodważniejszych - można z niego wykonać najdłuższy skok świata na bungee (nie znalazłam w sobie odwagi, by skoczyć). Natomiast w Hermanus we wrześniu odbywa się niezwykły spektakl - z dalekich stron na gody przypływają wieloryby. Te masywne ssaki podpływają nawet na odległość 20 metrów od brzegu i są niemal na wyciągnięcie ręki!

Koneserzy wina mogą zwiedzać stare winnice, Constantię czy Stellenbosch, a dzień zakończyć tzw. braai, czyli opiekanymi na ruszcie lokalnymi kiełbaskami, lub po prostu leżąc na plaży. Czasem trudno na niej wytrzymać ze względu na upał. Nawet Cape Doctor, czyli Doktor Przylądka, mój ukochany wiatr South Eastern, nie daje ukojenia. Tubylcy nazywają go doktorem, bo wywiewa z miasta smog. Moja kąpiel na plaży Clifton Beach skończyła się po 10 minutach stania zaledwie po kostki w oceanie, bo z zimna ścierpły mi stopy. Okazało się, że woda w Atlantyku przy brzegach Kapsztadu ma maksymalnie 16 st. C. Przekonałam Davida, żebyśmy wybrali się nad ten drugi, cieplejszy ocean.

Gdy jedziemy wybrzeżem na wschód w kierunku zapierającego dech w piersiach Cape Point, trzeba koniecznie zatrzymać się w Simon’s Town - uroczym żeglarskim miasteczku, i na Boulders Beach. Ta plaża została uznana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Trudno się dziwić. Wśród piaskowych skał niełatwo o miejsce do plażowania, a na dodatek ręczniki pozostawione bez opieki kradną baraszkujące w pobliżu pingwiny. Te niesforne ptaki znalazły sobie tu przystań i przyzwyczajone do ludzi nic sobie z nich nie robią. Nie można jednak ich przegonić, bo pingwiny są tu pod ochroną, podobnie jak pawiany w Rezerwacie Przylądka Dobrej Nadziei.

Wreszcie docieramy do Cape Point. Majestat tego miejsca onieśmiela chyba każdego. Huk fal uderzających o klify i widoczne obok skał wraki statków sprzed kilkuset lat tworzą niespotykaną atmosferę. To tu stykają się dwa oceany - Atlantycki i Indyjski. Ale już nie w głowie mi kąpiel, bo ten widok oczarował mnie na wiele godzin. Pomyślałam, że jestem tu zbyt krótko, by poznać wszystkie uroki tego magicznego zakątka Afryki. I wtedy obiecałam sobie: muszę tu wrócić.

Witosława Onyszkiewicz-Dembińska

Pani 06/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: podróże | turystyka | RPA | Afryka | Panorama | plaża | dzielnica
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy