W krainie Andersena
W stolicy Danii każdy znajdzie coś dla siebie. Możemy tu odkrywać ślady baśni, podziwiać współczesny design i ekologiczny styl życia, a także delektować się nowatorską kuchnią nordycką.
Kompaktowa. To chyba najlepsze określenie stolicy Danii, która nie przytłacza dziesiątkami wieżowców jak Tokio, nie onieśmiela plątaniną uliczek jak Rzym i nie poraża jak wielomilionowa aglomeracja - Londyn. Kopenhaga jest czwartym co do wielkości miastem Skandynawii. Prostym "w obsłudze i nawigacji", a pod względem liczby mieszkańców podobnym do naszego Poznania (pół miliona osób).
Lot z Polski zajmuje niewiele ponad godzinę. Jeśli ktoś woli rejs promem ze Świnoujścia lub z Gdańska, musi poświęcić noc. To miasto wydaje się idealne na weekendowy wypad. Nieważne, o jakiej porze roku, bo w Kopenhadze panuje klimat morski, co zwykle oznacza wiatr i deszcz w pakiecie.
Z lotniska mknę szeroką, trzypasmową drogą w żółtej taksówce (zupełnie jak w Nowym Jorku). Nie ma korków, więc podróż do centrum zajmuje 20 minut. Melduję się w hotelu w samym sercu miasta, tuż przy placu Ratuszowym. Od tej pory poruszam się pieszo, choć mam do dyspozycji działające od dziesięciu lat linie metra i liczne autobusy. Większość proekologicznych mieszkańców Kopenhagi nad komunikację miejską przedkłada rowery. Dla rowerzystów powstały specjalne ścieżki i sygnalizacje świetlne, co zapewnia im bezpieczeństwo i komfort.
Przy wejściu do Ratusza trafiam na figurę św. Krzysztofa, niegdyś patrona grodu. Duże wrażenie robi na mnie Zegar Światła, który pokazuje daty zaćmień Słońca i Księżyca. Stąd już tylko kilka kroków do największego deptaku handlowego w Europie - Strøget. Znajdziemy tutaj sklepy wszystkich znanych marek - od ekskluzywnych butików po sieciówki. Kopenhaska ulica nosi się modnie, praktycznie i nonszalancko, z pozoru niedbale, niekrzykliwie.
Mam ochotę na kawę, ale nie chcę jej pić w popularnym barze, dlatego zapuszczam się w głąb pobliskich uliczek. Odnajduję sklepy vintage i położone w suterenach kafejki, w których panuje swojski, a zarazem surowy klimat. Dyskretnie zaglądam też przez wielkie okna do mieszkań Duńczyków - tradycyjnie bez firan i żaluzji. Wszędzie króluje skandynawski styl: proste formy, drewno, szkło plus stal, w odcieniach bieli i szarości. Wracam na główny szlak, Strøget, który ciągnie się aż do Kongens Nytorv (Królewskiego Nowego Skweru).
Uff, zdążyłam. Codziennie, w samo południe, tuż przy pałacu Amalienborg, zimowej siedzibie rodziny monarszej, odbywa się zmiana warty Gwardii Królewskiej. To tutaj mieszka Małgorzata II, w ubiegłym roku obchodząca 40-lecie panowania. Podoba mi się, że dziedziniec jest dostępny zarówno dla pieszych, jak i ruchu kołowego, co ma podkreślać otwartość współczesnej monarchii duńskiej wobec społeczeństwa.
Obiad jem w hinduskim barze. W mieście sporo jest restauracyjek prowadzonych przez imigrantów, których ciągle przybywa (stanowią 15 proc. mieszkańców). Słynna restauracja Noma, mieszcząca się w dawnych magazynach floty handlowej Danii i po raz trzeci uznana przez prestiżowe brytyjskie pismo "Restaurant" za najlepszą na świecie, jest, niestety, poza moim zasięgiem. Rezerwacji powinnam dokonać kilka miesięcy wcześniej, a ten wyjazd był spontaniczny. Od dumnych z Nomy mieszkańców dowiaduję się, że w menu znajdują się m.in. wędzony szpik, suszone małże i wodorosty. Hm, może innym razem...
Wieczorem docieram do jednego z ukochanych przez Duńczyków miejsc. Tłumnie odwiedzany przez turystów XVII-wieczny Nyhavn (Nowy Port) to najstarsza dzielnica miasta z kanałem i kolorowymi kamienicami, w których dawniej rezydowali kupcy. Jako wielbicielka baśni Hansa Christiana Andersena, który właśnie tutaj wydał je po raz pierwszy, wędruję do kamienic z numerami 67 i 18 - w nich mieszkał najsłynniejszy duński pisarz.
Wieczór spędzam w jednym z malowniczych barów nad kanałem - przednie duńskie piwo i dobry jazz są miłym uzupełnieniem. Na drugi dzień oglądam pomnik z brązu, który od 100 lat jest symbolem tego miasta i kraju! I... jestem rozczarowana. Mała Syrenka, która "przysiadła" na kamieniu nad wodą, jest niepozorna. Mierzy niewiele ponad metr, przetrwała jednak liczne ataki wandali. Teraz, pod groźbą kary, nie wolno jej dotykać. Autorem pomnika był rzeźbiarz Edvard Eriksen, a pozowała mu tancerka Ellen Price.
Moje uczucia do syrenki stają się cieplejsze, gdy dowiaduję się, że według legendy to siostra naszej, warszawskiej. Podobno wypłynęły z głębin Bałtyku i dotarły do Gdańska, a tam rozdzieliły się na zawsze. Jedna ruszyła w górę Wisły, a druga do Kopenhagi. Zostało mi niewiele czasu, a chciałabym jeszcze zobaczyć Christianię. Ta autonomiczna dzielnica duńskiej stolicy, zwana Wolnym Miastem, od 1971 roku pozostaje azylem artystów i buntowników. Kiedyś rezydowali tutaj hipisi, dzisiaj można tu spotkać przedstawicieli sztuk alternatywnych.
Oczy cieszą awangardowe bary, ciekawe second-handy, sklepiki z ręcznie robioną biżuterią. Żałuję, że nie mogę zrobić zdjęć nieszablonowo wyglądającym mieszkańcom Christianii, ale taki obowiązuje tu zakaz. Nie opuszczę Kopenhagi bez wizyty w jednym z najchętniej odwiedzanych na świecie parków rozrywki. Ogrody Tivoli już od lat 40. XIX wieku zapewniają mnóstwo atrakcji. Budowle w stylu orientalnym, teatr, kwiatowe ogrody, restauracje i kawiarnie, a także karuzele i diabelski młyn.
Nie dziwi mnie, że kiedy Walt Disney odwiedził Tivoli z żoną, wpadł w zachwyt i natychmiast podjął decyzję o stworzeniu własnych parków rozrywki. W wakacje co piątek odbywają się tutaj koncerty, grali już m.in. Sting, The Smashing Pumpkins i Pet Shop Boys. A podczas Copenhagen Jazz Festival Ogrody Tivoli zamieniają się w Nowy Orlean. Co tam pogoda, jeszcze tu wrócę!
Magdalena Kuszewska
Pani 04/2013