Reklama

Wanda – polskie miasto w Argentynie

Przed II wojną światową do argentyńskiego regionu Misiones przyjechało 15 polskich rodzin. Emigranci w południowoamerykańskiej dżungli założyli miasto Wanda, które do dziś pozostaje enklawą polskości. Można tam zjeść pierogi, odwiedzić kościół o nazwie Częstochowa i spotkać ludzi o imionach takich jak Stanisław czy Kazimierz. Wizytę w tej niezwykłe osadzie w książce „Podróż intuicyjna” opisuje Michał Szczęśniak. Poniżej publikujemy jej fragment.

Wanda, polskie miasto w Argentynie. Pierwszy raz usłyszałem o nim od mojej koleżanki Gabrysi, która miała możliwość pracy nad filmem dokumentalnym o tej okolicy. Dokument nie był poświęcony Polakom, lecz rdzennym mieszkańcom tych okolic, plemieniu Guaranii. Potraktowałem to jak znak, że najwidoczniej coś mnie prowadzi w tamte strony.

Schronienie w dżungli

W Buenos Aires w barze Kraków, właściciel opowiadał mi o słynnym wodospadzie Iguazu i o tym, że spotkał tam ludzi mówiących po polsku. Zagłębiłem się w historię i dowiedziałem się, że nasi rodacy przybyli tu przed wybuchem drugiej wojny światowej. Przyczyną i motywem emigracji był strach przed nią. W tamtym czasie Polski rząd miał podpisaną umowę z Argentyną, co dawało możliwość kupienia ziemi na terenach Misiones, gdzie obecnie znajduje się miasto Wanda. Osiedliło się tam 15 polskich rodzin.

Reklama

Poddani ciężkiej próbie, w obcym kraju zaczynali od nowa. Musieli przygotować ziemie pod uprawę i przystosować się do klimatu. Tereny, które zakupili, były gęsto zarośnięte, a temperatura powietrza przekraczała 30 stopni Celsjusza. Nie mieli łatwego życia, ale dzięki ciężkiej i wytrwałej pracy przetrwali. Do dziś się mówi w Misiones (województwo Argentyny), że to wspaniali ludzie, pracowici i bardzo uczciwi. W mieście mieszkają dzieci pierwszych osiedleńców, niektórzy mówią po polsku. Starają się pielęgnować tradycję ojców. Istnieje klub argentyńsko-polski, szkoła, w której odbywa się nauka języka polskiego oraz muzeum - można znaleźć tam stare fotografie i przedmioty należące do pierwszych imigrantów. Znajduje się tu również polski kościół o nazwie Częstochowa, w którym co dwa tygodnie odbywają się msze święte.

Stałem w samym centrum miasteczka, z wielkim plecakiem na ramionach, licząc na to, że znajdę tam schronienie. Pytałem ludzi o kościół z nadzieją, że będę mógł pogadać z księdzem. Po kilku próbach dotarłem do celu. Na miejscu porozmawiałem z księdzem, ale nie był zbyt otwartym człowiekiem. Myślałem, że sprawię mu radość tym, że jestem z Polski, ale najwidoczniej tak nie było. Mimo to chciał dowiedzieć się, co robię w Wandzie i jakie mam plany. Powiedziałem, że słyszałem o tym, że dużo Polaków mieszka tutaj i chciałbym poznać historię miasta. Za to ksiądz odpowiadał zdawkowo, rozmowa średnio się kleiła.

W końcu zapytał, gdzie będę spał. Odpowiedziałem mu, że mam namiot i szukam bezpiecznego miejsca, w którym mógłbym przetrwać noc. Na co ksiądz pokazał mi parking przy kościele. Zacząłem więc wbijać śledzie, a wtedy ksiądz podszedł i powiedział, że ma lepszy pomysł. Poszliśmy na plebanię. Cieszyłem się, że spędzę noc w łóżku z czystą pościelą. Przeszliśmy przez duży salon i kilka pomieszczeń. Zastanawiałem się, w której sypialni mnie ulokuje, aż w końcu doszliśmy do ogrodu. Nie zapomnę jego słów: "Tu będziesz miał lepsze miejsce na rozbicie namiotu". Zdziwiłem się, bo prawdę mówiąc spodziewałem się czegoś innego. Cieszyłem się jednak z dostępu do elektryczności i bieżącej wody.

Wieczorem wybrałem się na mszę świętą. W kościele nie byłem kilka lat, ale wypadało się pokazać. Po nabożeństwie ksiądz zaprosił mnie na urodziny katechetki.  Skorzystałem z propozycji, dzięki czemu trafiłem na wspaniałą ucztę. Jedzenia było co niemiara, stoły zastawione po brzegi. Najadłem się do syta, popijając posiłek dobrym winem. Przez ostatnie dni niemal głodowałem, a tu pojawiła się sposobność uczestniczenia w przyjęciu urodzinowym. Trochę pogadałem z księdzem i zaczął się przede mną otwierać, ale na dalszą pomoc nie mogłem liczyć. Uparcie podpytywał o dalsze plany, dając do zrozumienia, że nie jest mu na rękę, abym został dłużej.

Byłem wdzięczny za pomoc, choć liczyłem na inny rozwój wydarzeń. Miałem duże oczekiwania, które się nie sprawdziły, przynosząc rozczarowanie. To była ważna lekcja, podczas której zrozumiałem, że nie warto oczekiwać zbyt wiele.

Magiczne miejsce

Wróciłem do centrum, gdzie pozwolono mi rozbić namiot przy klubie polsko-argentyńskim. Znów miałem dostęp do wody i elektryczności. Postanowiłem spełnić swoje marzenie i pojechałem zobaczyć wodospad Iguazu. Jest on jednym z największych w Ameryce Południowej. Znajduje się na granicy argentyńsko - brazylijskiej.

Za ostatnie pieniądze kupiłem wejściówkę do parku narodowego. Wąskim przejściem, usytuowanym nad rzeką, udałem się aż na krawędź wodospadu. Stałem przed jego czołem - hałas spadającej wody robił niesamowite wrażenie. Diabelska gardziel to miejsce, w którym znajduje się największy lej łączący rzeki wodospadu. To właśnie tutaj woda spada z wysokości 82 metrów, jej szum słyszalny jest w promieniu kilku kilometrów. W powietrzu unosiła się świeża bryza, a ja stałem przed twarzą monstrum.

Setki litrów wody spływały po ścianach urwiska, rozbijając się o podstawę wodospadu. Woda bryzgała na wszystkie strony. Byłem całkowicie spłukany i to w podwójnym znaczeniu tego słowa. W mojej głowie krążyło tysiące myśli, co dalej... Czy to koniec wyprawy? Wiedziałem przecież, że kiedyś nadejdzie taki dzień, w którym całkowicie skończą się fundusze. Mogłem zadzwonić do Polski i poprosić o pomoc, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Umysł nasuwał najgorsze scenariusze. W sercu jednak czułem spokój, coś podpowiadało mi, abym zaufał sobie i światu. Mimo strachu uważałem przecież, że można podróżować bez pieniędzy. To był moment, w którym uporałem się z jednym z największych moich lęków. Poczułem się wolnym od złudzenia szczęścia, które dają pieniądze.

Znajdowałem się w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, a mój umysł myślał o tym, co będzie w przyszłości. Martwiłem się, jak przeżyję kolejne dni. Zamiast zachwycać się wodospadem.

Obudziłem się z tej iluzji, gdy podszedłem do niego. Spadająca woda wirowała w powietrzu, oblewając moje ciało. Zimny prysznic przebudził mnie ze snu. Na własnej skórze odczułem, że jestem w magicznym miejscu. Zacząłem dostrzegać otaczający krajobraz. Potrzebowałem silnego impulsu, aby odnaleźć się w chwili obecnej. Uśmiechnąłem się sam do siebie, zachwycając się kroplami, spływającymi po mojej twarzy.

Tak dużo się traci, gdy nie jest się obecnym we własnym życiu. Resztę dnia spacerowałem po parku, zachwycając się jego pięknem. W końcu wyłączyłem wszystkie myśli i skupiłem się na cudownym miejscu, jakim jest wodospad Iguazu.

Obiad po polsku

Wróciłem do Wandy, gdzie postanowiłem spędzić kilka dni. Szybko zaaklimatyzowałem się w mieście, odnajdując rodaków. Wybrałem się do muzeum, w którym poznałem Kazimierza Sawickiego, dyrektora placówki. Świetnie mówił po polsku. Opowiedział mi historię swoich ojców, pokazał stare mapy z wyznaczonymi działkami, na których widniały polskie nazwiska, a po zwiedzaniu zaprosił do siebie na obiad. Mogłem zaspokoić swoje podstawowe potrzeby, cieszyłem się na myśl, że zjem dobry posiłek.

Siedzieliśmy przy stole wraz z jego żoną Martą. Opowiadałem im, jak teraz żyje się w Polsce i że wiele rzeczy się zmieniło na lepsze. Kazimierz najbardziej był ciekaw polskiego jedzenia i nalegał, żebym ugotował coś polskiego. Zadeklarował, że kupi wszystkie potrzebne produkty i butelkę dobrego wina argentyńskiego. Zaczynały się dziać cuda - jedzenie, którego nie mogłem kupić, samo się znalazło. Kazimierz jeszcze kilkakrotnie w trakcie mojego pobytu zapraszał mnie na wspólny posiłek. Innym razem podczas spaceru natknąłem się na drzewo pomarańczowe. Nie mogłem oprzeć się pokusie. Czułem troskę matki ziemi i w pełni jej zaufałem.

Postanowiłem odwiedzić również inne rodziny, które mieszkały w mieście. Byłem ciekaw ich historii. Niektórzy zapraszali mnie do siebie, zazwyczaj częstując dobrą mate i ciastem. Wyszło na jaw, że część rodzin jest ze sobą skłócona, a ja krążyłem między nimi słuchając, jak jedni narzekają na drugich. Doceniałem natomiast, że zachowano w tym miejscu pamięć o Polsce. Spotkałem się z ludźmi, którzy czują ducha ojczyzny, chociaż nigdy nie byli w Polsce. Opowiadając o naszym kraju, widziałem wzruszenie na ich twarzach. Nabrałem do nich szacunku za to, że przekazali swoim dzieciom wartości patriotyczne. Ich dzieci, choć urodziły się w Argentynie, dla mnie pozostaną prawdziwymi Polakami

Zacząłem się zastanawiać, ile mam w sobie cech polskich. Czym dłużej podróżuję, tym bardziej myślę globalnie. W każdym kraju, który odwiedziłem, nauczyłem się czegoś nowego. Z Polski wyniosłem same najlepsze cechy, takie jak: kreatywność, elastyczność, zaradność, determinację i ambicję. Negatywnych polskich zachowań nie miałem zamiaru kopiować. Odcinam się od wielu schematów, które są przenoszone z pokolenia na pokolenie. Świat idzie do przodu i ważna jest ciągła zmiana. Nie mogę powiedzieć, że jestem tylko Polakiem, mam też cechy charakteru innych narodowości. Czuje się obywatelem świata, który urodził się w Polsce.

"Podróż intuicyjna" Michała Szczęśniaka to relacja z trzyletniej podróży autora po Ameryce Południowej i rejsu na Antarktydę. Czytając ją ma się wrażenie, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych - opowieść niezwykle żywa i bardzo osobista, zilustrowana zachwycającymi zdjęciami zaprasza do udania się w drogę, zarówno w sensie geograficznym, jak i do wewnątrz siebie. Ciekawostkę stanowi fakt, że książka została wydana na papierze konopnym. Premiera 24 czerwca.



Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama