Pamięć złotej rybki. "Kraków ma problem z upamiętnianiem kobiet "
Gdy chodzi o mężczyzn krakowianie pamięć mają fenomenalną. Znajdą daty, miejsca, nazwiska, chętnie stawiają pomniki, montują tablice, organizują wydarzenia. Z kobietami jest, delikatnie mówiąc, gorzej. - To, że Kraków ma problem z upamiętnianiem kobiet jest faktem. Kto nie wierzy, niech spojrzy na liczby: 7 proc. ulic upamiętnia kobiety, pomników kobiet mamy pięć. A i tak jest to wynik uzyskany przy bardzo dobrej woli - mówi Alicja Zioło, przewodniczka, autorka książki "Krakowianki. Kontynuacja. Herstoryczne portrety niezwykłych Polek" i zabiera nas w herstoryczny spacer po Krakowie. Nadróbmy trochę zaległości.

Tekst jest częścią cyklu "Polska na własne oczy" - wakacyjnej akcji Interii, w ramach której w każdym tygodniu wakacji zabieramy Was do innego województwa. Odkrywamy to, co mniej znane, przywołujemy zapomniane historie, opisujemy ludzi i miejsca, dzięki którym dany region jest wyjątkowy. Teraz jesteśmy w województwie małopolskim. Ruszaj z nami w drogę!
Aleksandra Suława: Portret stereotypowego krakowianina: mieszkanie w kamienicy, etat na uczelni, pies - jamnik i grób rodzinny na cmentarzu Rakowickim. A portret krakowianki?
Alicja Zioło: - Korale, gorset, kwiecista spódnica, maszeruje w procesji Bożego Ciała albo pochodzie Lajkonika.
Mój obrazek jest podobny: lalka w stroju ludowym, taka z Sukiennic.
- Bo słowo "krakowianka" bardzo mocno kojarzy się z folklorem, Cepelią. Tymczasem ja chciałabym je odczarować, wypełnić nowymi opowieściami, związać z konkretnymi twarzami.

Próbowałam przywołać w pamięci kilka takich twarzy. Postaci kobiet, które można by porównać do Józefa Dietla czy Juliusza Leo, mających znaczący wpływ na obecny kształt miasta. I ze wstydem przyznaję, że słabo mi poszło.
- Rzeczywiście, trudno u nas o postacie polityczek - w radzie miasta krakowianki dopiero od niedawna zaczęły być bardziej widoczne, w wyścigu o fotel prezydenta nie zaistniały nigdy. Oczywiście, są rozpoznawalne w całej Polsce kobiety, które nie będąc u władzy, wywarły duży wpływ na lokalne instytucje czy scenę kulturalną Krakowa, choćby Krystyna Zachwatowicz-Wajda czy Joanna Olczak-Ronikier. Chciałabym, żeby właśnie takie osoby dostawały honorowe obywatelstwo miasta Krakowa, bo w przypadku tego tytułu, jeśli chodzi o równowagę płci, mamy dość wstydliwe statystyki. Czasem krakowianie pamiętają tych, których chcą pamiętać.
Do mężczyzn mamy pamięć słonia, do kobiet - pamięć złotej rybki?
- Trochę tak. Moment, w którym dotarło do mnie, jak wiele kobiet, które mogłyby być patronkami szkół i ulic, stanowić wzór, inspirować, pozostaje anonimowych, był chwilą, w której zabrałam się do pracy. Takie świetne historie, a nikt ich nie zna! Najpierw człowiek czuje frustrację, a potem przechodzi do działania.
To zróbmy sobie szybki spacer po Krakowie i przyjrzyjmy się więc kilku takim postaciom. Startujemy w lokalu przy Plantach, ale co to właściwie za miejsce? Gdzie my jesteśmy?
- To kawiarnia prowadzona przez Marię Szałapak, siostrę Anny. Tam, na pianinie, stoi nawet urna, w której miały znaleźć się prochy artystki. Z wykonaniem rzeźby nie udało się zdążyć na pogrzeb więc teraz służy za pamiątkę i dekorację.
Mocno nieoczywista ozdoba.
- Bo i Anna nie była oczywistą postacią. Kojarzona przede wszystkim z Piwnicą pod Baranami, równolegle pracowała w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa (dziś Muzeum Krakowa - przyp. red.), w którym opiekowała się szopkami. Mało kto wie, ale te elementy bożonarodzeniowej tradycji Krakowa mają ogromne wzięcie za granicą. Anna organizowała wystawy szopek, z czasem zaczęła łączyć wernisaże z koncertami kolęd. I tak przez lata promowała na arenie międzynarodowej krakowską tradycję i szerzej, polską kulturę.

To wstajemy od stolika, robimy spacer przez Planty, na Plac Szczepański, do Starego Teatru, bo takie ambasadorowanie kojarzy mi się z Heleną Modrzejewską - wybitną aktorką, która karierę zaczęła w Małopolsce, a oklaski zbierała m.in. w USA.
- Tak, tylko u Modrzejewskiej akcenty położone były nieco inaczej. Szałapak koncentrowała się na dziełach kultury, Modrzejewska - na, jakbyśmy dziś powiedzieli, marce osobistej. W jej konserwatywnym wizerunku aktorki-damy nie było miejsca na rozmowy o polityce, jednak ona zawsze starała się gdzieś swój kraj przemycić. Dama nie może rozmawiać o rządach, ale może przecież wspominać np. święta w rodzinnym mieście. Wyjątkiem od reguły apolityczności był występ Modrzejewskiej na Międzynarodowym Kongresie Kobiet w Chicago, na którym wypowiedziała zdanie "Dopóki żyje jedna polska kobieta, Polska nie zginie". Zawsze mnie wzrusza to stwierdzenie.
Przemówienie Modrzejewskiej miało wydźwięk patriotyczny, cały kongres jednak - feministyczny. To prowadzi nas do kolejnej nitki - możemy przeciąć Rynek, przejść na ulicę Piłsudskiego, do pracowni Olgi Boznańskiej. Wybitna kariera, międzynarodowa popularność i niewykorzystana szansa na wsparcie kobiet - nieładnie.
- Faktycznie, Olga Boznańska odmówiła przyjęcia stanowiska profesorskiego w Szkole Sztuk Pięknych, najpierw w Krakowie, potem w Warszawie. Być może gdyby się zgodziła, na uczelnie artystyczne szybciej zaczęto by przyjmować kobiety.

Odmawia i komentuje to w brzydki sposób. Pisze do ojca "nie czuję i nie czułam się zobowiązana poświęcić swojego malarstwa i siebie samej dla kilku głupich, nadętych panien, które z braku innego zajęcia brałyby się na kilka miesięcy do sztuki. Na to jest mi mój zawód zanadto poważny".
- Tak, wartościuje wybory kobiet. Poświęcenie się karierze jest dla niej godne pochwały. Natomiast nauka malarstwa "na chwilę", praktykowanie sztuki tylko po to, by za jakiś czas porzucić twórczość i założyć rodzinę, to w jej oczach strata czasu. Sama mam ambiwalentne uczucia wobec jej decyzji, jednak czy fakt, że nie wsparła innych artystek umniejsza jej talentowi? Bardzo osobiście podchodzę do moich bohaterek więc takie rozważania i myślowe bitwy toczę nie tylko w odniesieniu do Boznańskiej.
Szybkie mamy tempo tego spaceru, więc zatrzymajmy się na chwilę. Kibicujesz swoim bohaterkom? Szperasz w archiwach, a w głowie nosisz myśl: "żeby się okazało, że…"
- Albo "żeby się nie okazało, że…" Miałam taką sytuację, gdy badałam losy Jadwigi Jędrzejowskiej - wybitnej przedwojennej tenisistki. Na pewnym etapie pojawił się kłopotliwy trop, dotyczący jej rzekomego zatrudnienia w Institut für Deutsche Ostarbeit ( placówka utworzona przez nazistów w okupowanym Krakowie, której zadaniem było zbieranie materiałów o domniemanym niemieckim charakterze ziem polskich - przyp. red. ). Najpierw nie mogłam spać przez kilka nocy, potem poszłam do archiwum UJ, by zweryfikować tę tezę. Znalazłam Jędrzejowską, ale inną, nie moją tenisistkę. Kamień z serca. Jednak zaraz za jej nazwiskiem, pod literą "K" widniał Tadeusz Kantor. Tak, ten sam Tadeusz Kantor, który ma w Krakowie wielką instytucję swojego imienia.
W czasie wojny ludzie, często wbrew własnej etyce, byli zatrudniani w różnych miejscach. Nie świadczy to o ich prywatnych poglądach i przekonaniach.
- Właśnie. Jednak mam wrażenie, wobec kobiet stosujemy nieco inne standardy niż wobec mężczyzn. Panów oceniamy ze względu na talent, łatwiej przymykamy oczy na ich niedociągnięcia. Do głowy przychodzi mi np. Józef Chełmoński, którego wystawy w Warszawie, Krakowie i Poznaniu, są w ostatnich miesiącach hitem frekwencyjnym. Zachwycamy się talentem artysty, a jakoś umyka nam, że jako mąż i ojciec był godny potępienia. Gdyby malarka była złą matką raczej nie zostałoby jej to zapomniane. Tak samo w przypadku Jędrzejowskiej - ewentualna praca w IDO mogłaby kłaść się cieniem na jej biografii, uczynić ją niewybieralną np. na patronkę szkoły. A mnie bardzo zależy na promowaniu pamięci o niej.

Bo to też historia awansu społecznego. Wychodzimy więc z pracowni Boznańskiej i zmierzamy do dzielnicy Krowodrza, do Parku Krakowskiego. Tam dzieją się rzeczy niezwykłe - w mocno klasistowskim, międzywojennym Krakowie, córka prostego robotnika zostaje wybitną sportowczynią.
- I to w tenisie, dziedzinie, która przynależy do elity. Dziewczyna, której ojciec sprzątał ulice, która jest tak biedna, że nie stać jej na sukienkę, w której mogłaby wystartować w turnieju, a na korcie gra rakietą domowej roboty, bije na głowę panienki z dobrych domów. Ma talent, który pozwala jej zdobyć wielokrotny tytuł mistrzyni Polski, dotrzeć do finału Wimbledonu, mistrzostw Francji, Mistrzostw USA. Do czasów Igi Świątek nie mieliśmy takiej zawodniczki.
No to wracamy na Stare Miasto, bo w twojej książce jest jeszcze jedna historia awansu - opowieść o Franciszce Budziaszek-Resich, córce niepiśmiennego szewca, która przy ulicy Grodzkiej, otworzyła zakład fryzjerski. I to nie byłe jaki - z Warszawy, by korzystać z jej usług, przyjeżdżała sama Mieczysława Ćwiklińska.
- O renomie interesu świadczy też fakt, że Franciszka po ślubie w reklamach prasowych wciąż posługiwała się swoim panieńskim nazwiskiem. "Salon fryzjerski Franciszki Budziaszek" - informowały ogłoszenia, a hasło to bywało przyczyną pomyłek. Zdarzało się, że w redakcji "poprawiano" "Franciszkę" na "Franciszka". Po pierwsze, fryzjerstwo było wówczas męską domeną, po drugie - sytuacja, w której kobieta inicjuje otwarcie biznesu należała do rzadkości.
- Na moim radarze Franciszka pojawiła się jednak nie uwagi na jej sukcesy biznesowe, ale na aktywność w czasie II Wojny Światowej. W swoim salonie przyjmowała Żydówki - kobiety, które poza gettem właściwie nie miały dostępu do usług fryzjerskich. Nie o próżność gra się tu toczyła, ale o przetrwanie. W czasach "dobrego i złego wyglądu" wyskubane brwi, jasna cera, platynowe loki, potrafiły uratować życie. Franciszka miała swoje sposoby, by uczynić ich urodę bardziej bezpieczną.

Byłyśmy w okolicy Plant, w Starym Teatrze, w pracowni Boznańskiej, zahaczyłyśmy o Krowodrzę i o Grodzką. Zostało jeszcze jedno miejsce - Wawel. Jest jakiś herstoryczny zakątek na wzgórzu królów?
- Trudny temat. W polskiej historii niewiele mamy postaci kobiet, związanych z rodziną królewską, których wizerunek nie zostałby wypaczony. Przykładem takiej czarnej legendy jest Bona - w przekazach funkcjonująca jako piękna, ale zabójcza, jako trucicielka, manipulatorka. Tymczasem ona była po prostu świetnie wykształconą kobietą, chcącą podejmować własne inicjatywy. Fakt, że miała coś do powiedzenia, nie podobał się otoczeniu króla.
- W książce próbuję też odczarować postać Wandy. Kiedy na wycieczkach zaczęłam opowiadać dzieciom jej historię, zorientowałam się, że ta legenda nie ma sensu. Sama posłuchaj: Książę przyjeżdża, chce ślubu. Ona odmawia, on najeżdża Wawel, ona wpada na pomysł, że jeśli popełni samobójstwo to adorator odejdzie. Księżniczka rzuca się do Wisły, a książę mówi: ach, nie ma Wandy to ja już sobie idę. Bzdura, przecież każdy władca w takiej sytuacji po prostu przejąłby zamek i miasto.

Nie ważne, że brakuje logiki. Ważne, że Polka nie chciała Niemca.
- Tak, zniekształcona opowieść świetnie nadawał się do propagandowych celów. Tymczasem Wincenty Kadłubek pisze o Wandzie jako o władczyni i kapłance jednocześnie. Jako o tej, przed którą wojsko pada na kolana i mówi swojemu dowódcy: z nią walczyć nie będziemy. Bo walczyć z Wandą to jakby porwać się na coś nadludzkiego, na świętość. W legendzie padają też słowa "obyście się starzeli pod niewieścimi rządami" - u Kadłubka mają charakter błogosławieństwa, z czasem ich wydźwięk został wypaczony, stal się przekleństwem. Opowieść o Wandzie to fantastyczna historia. W czasach, gdy tyle mówi się o tym, że kobiety powinny aktywnie uczestniczyć w życiu politycznym, mogłaby być świetną inspiracją. To tak, jakbyśmy mieli własną Joannę d'Arc, tylko kilka wieków wcześniej.
Spacerujemy szlakiem niezwykłych postaci, a mnie interesują też te zwyczajne. Jakim miejscem dla kobiet w ogóle było miasto, tradycyjnie rozpięte między trzema ośrodkami wpływu: magistratem, kościołem i uniwersytetem?
- Kraków zawsze uchodził za ośrodek konserwatywny, którego mieszkańcy za odpowiedni dla kobiet uznawali model życia, oparty na trzech "K" - kuchni, kościele i kołysce. O tym, jak bardzo tego rodzaju wizja w pewnym momencie zaczęła odbiegać od optyki mieszkańców innych miast, dowiemy się np. ze wspomnień Jadwigi Sikorskiej, jednej z trzech pierwszych studentek Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kiedy przyjechała z Warszawy pod Wawel, nie mogła się nadziwić temu, jak żyją tutejsze kobiety. Warszawa, znajdująca się w zaborze rosyjskim, doświadczała ucisku o wiele większego niż Kraków. Warszawianki były więc "wytrenowane" w samoorganizacji i konspiracji, miały w sobie złość, która je napędzała. Krakowianki zaś, mając o wiele więcej swobód ze strony zaborcy, żyły - według słów Jadwigi - jakby uśpione, jak za szkłem. "Macie takie możliwości, a siedzicie w domu" - nie potrafiła tego zrozumieć.
Konserwatyzm miewa długi ogon. "3K" sprzed stu lat przekłada się na współczesne upamiętnianie?
- To, że Kraków ma problem z upamiętnianiem kobiet jest faktem. Kto nie wierzy, niech spojrzy na liczby. W Krakowie 7 proc. ulic upamiętnia kobiety. Pomników kobiet mamy pięć. A i tak jest to wynik uzyskany przy bardzo dobrej woli, bo w tej piątce mieści się kopiec Wandy, który nie był usypywany z myślą o niej i pomnik chrztu Litwy, czyli komemoracja wydarzenia, a nie osoby. Zakwalifikował się do statystyk, bo na przedstawieniu Jadwiga podaje krzyż Jagielle.

Nikt nie proponuje kobiecych patronek? Czy propozycje owszem, pojawiają się, ale nie przechodzą przez administracyjne sito?
- Ja sama wystarałam się o kobiece patronki dla czterech ulic. Kobiece kandydatury są zgłaszane i przyjmowane, jednak równolegle do nowych patronek pojawiają się i nowi patroni. Musielibyśmy chyba na sto lat zaprzestać nadawania ulicom męskich imion, by wreszcie uzyskać równowagę. Takiego mechanizmu nikt nie wprowadzi i dobrze, bo byłby on jawną dyskryminacją.
A kobiece muzeum, o którego stworzeniu co jakiś czas się dyskutuje? Doczekamy się go w Krakowie?
- Idealną byłaby sytuacja, w której nie tworzymy osobnego muzeum poświęconego kobietom, ale wplatamy herstoryczną narrację w ekspozycje już działających placówek. Zręcznie udało się to zrobić w Pałacu Krzysztofory - oddziale Muzeum Krakowa, gdzie wystawa stała ma sporo wątków kobiecych i jest to trop, którym warto podążać. Oczywiście w Krakowie jest wiele kobiet, które zasługiwałyby na taką instytucję: Olga Boznańska, Zofia Stryjeńska, mogłoby powstać muzeum Bujwidów, w którym opowieść o Kazimierze Bujwidowej i jej córkach zajęłaby istotne miejsce. Najbliżej jesteśmy chyba stworzenia muzeum Szymborskiej - mamy bogate zbiory dotyczące noblistki, istnieją opracowania jej biografii, są osoby, które doskonale ją pamiętają, wystarczy tylko rozwiązać kwestie lokalowe. Z dużą ciekawością czekam też na otwarcie Kossakówki, muzeum rodziny kojarzącej się z konserwatyzmem, wersją sztuki, w którem mężczyźni z pędzlem portretują mężczyzn na koniach. Chciałabym, żeby ta instytucja poszukała odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że tak tradycyjna rodzina, wydała na świat tak wiele nietuzinkowych, łamiących schematy kobiet.

Równolegle do twojej książki, w księgarniach pojawiła się publikacja autorstwa Antoniny Tosiek "Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet". Autorka pisze w niej, że chłopki często nie uważały swojego życia za godne utrwalenia, miały poczucie, że ich "babskie pisanie" niewiele jest warte. Koleżanki z miasta podobnie postrzegały swoje doświadczenia?
- Temat kobiecej autobiografistyki, tego co musi się stać, by kobieta uznała swoje życie za interesujące, fascynuje mnie od lat. Bardzo długo takie opowieści nie powstawały, a jedna z pierwszych które znamy pochowana jest właśnie w Krakowem. Jej autorka, Marianna Marchocka , była siostrą zakonną, której spowiednik kazał jej spisywać myśli i wizje. U kobiet pisanie pamiętnika często właśnie tak się zaczynało: opiszę swoje życie, bo ktoś powiedział mi, że jest tego warte.
Bo dostałam legitymizację z zewnątrz.
- Często kobiety spisywały też swoje wspomnienia z czasów konspiracji. Przykładem może być książka "Za murami Monte", gromadząca wspomnienia Wandy Kurkiewiczowej z kobiecego więzienia Montelupich-Helclów. Inny przykład: Zofia Kossak-Szczucka i jej książka "Z otchłani" zawierająca jej wspomnienia z Auschwitz. Bywało, że kobiety zaczynały pisać, bo chciały utrwalić pamięć o swoich najbliższych. Umarł mąż, wdowa porządkuje jego zdjęcia i notatki, ma poczucie, że wśród tych drobiazgów panuje chaos, zaczyna więc pisać, żeby pojedyncze przedmioty nabrały wspólnego sensu. Bardzo niewiele jest kobiet, które mają poczucie, że ich życie jest na tyle ważne, że warto spisać je dla potomności. Czasem czują, ze nie jest warte nawet ustnego przekazu, podzielenia się wspomnieniem w rozmowie. Katarzyna Kobylarczyk, reportażystka pisząca o Nowej Hucie, opowiada czasem, że gdy przychodzi na spotkania do starszych mieszkańców, mąż siada w pokoju stołowym i udziela wywiadu, a jego żona tylko donosi, to herbatkę, to ciasteczko. Do głowy jej nie przychodzi, żeby również usiąść i podzielić się wspomnieniami. A przecież i ona tam była, widziała, doświadczała. Praca z biografiami kobiet to praca z okruchami, składanie portretów z drobiazgów.

Uznajmy, że szkieletem tego portretu są daty i fakty - je można odnaleźć w dokumentach. Ciałem jednak są wspomnienia i emocje. Jeśli nie ma ich w pamiętnikach, mogły zachować się w pamięci bliskich. Chcą dzielić się wspomnieniami?
- Przychodzę i słyszę "nareszcie". Nareszcie, bo "to była taka fajna osoba, takie ciekawe rzeczy robiła, a nikt się nią nigdy nie zainteresował". Często nasze rozmowy to wymiana informacji: krewni dorzucą jakieś fakty do mojego zbioru, ja dam im coś z mojej kolekcji, zgromadzonej podczas badań. Jednak nie zawsze jest przyjemnie - wyruszając na biograficzne poszukiwania znajduje się różne rzeczy. Czasem stojące w kontrze do powtarzanych przez lata rodzinnych legend.
Babcia-szlachcianka okazuje się chłopką?
- Bywa i tak.
I co wtedy pojawia się w bliskich? Sprzeciw?
- Niekoniecznie, bo kiedy ta bańka domowego mitu pęknie, pamiątki po krewnych całkowicie zmieniają kontekst, nabierają nowej treści. Wyobraźmy sobie na przykład, że mamy zdjęcie, na którym prababcia pozuje w futrze. Bogate okrycie, dotychczas uważane za symbol błękitnej krwi, nagle staje się świadectwem życiowego osiągnięcia. Majątek nie odziedziczony, ale wypracowany wysiłkiem i determinacją. To chyba o wiele cenniejsze, prawda?
Rodziny chcą się historiami dzielić, ty chcesz historie opowiadać, a kto chce ich słuchać? Wśród odbiorców herstorii nadal dominują kobiety?
- Na wszystkich moich wycieczkach tematycznych publiczność jest sfeminizowana. Po prostu kobietom chyba bardziej odpowiada ta forma spędzania czasu. Panowie jednak też się pojawiają. Bywa, że wchodzą w polemikę.
Bo historia jest jedna, a nie w kółko kobiety i kobiety.
- Takie stwierdzenie najczęściej można usłyszeć z ust młodych chłopaków. Zawzięty siedemnastolatek staje i rzuca: kobiety i kobiety, czemu nic nie mówimy o mężczyznach?! Ależ mówimy, przez wieki mówiliśmy głównie o nich. Nikt nie odbiera mężczyznom ich osiągnieć i udziału w historii, ale trzeba stanąć w prawdzie i powiedzieć: mamy lukę… Nie, nie lukę. Mamy ogromną dziurę, jeśli chodzi o opracowania dotyczące kobiet. A gdy już to powiemy, należy zacząć ową pustkę wypełniać. Wierzę, że kiedyś nadejdzie chwila, w której nie będzie trzeba publikować książek o krakowiankach, o Polkach, o kobietach w ogóle, bo kobiece postaci będą występować w każdej publikacji na równi z mężczyznami. Jednak to jeszcze nie teraz, jeszcze nie jesteśmy w tym miejscu.
***
O cyklu "Polska na własne oczy"
Wakacje, znowu są wakacje! Polacy tłumnie ruszają na długo wyczekiwany odpoczynek, a my chcemy im w tym towarzyszyć, służyć dobrą radą, co można zobaczyć w naszym pięknym kraju. Może wspaniałe atrakcje czekają dosłownie tuż za rogiem? Cudze chwalicie, swego nie znacie - pisał poeta. I my chcemy pokazać, że faktycznie tak jest. W tym roku będziemy w warmińskich lasach, nad Łyną, w Białowieży, Ciechocinku, na Roztoczu i w wielu innych miejscach. Ruszaj z nami!