Wielkie góry, drobne przyjemności. Ratschings to miejsce, gdzie zima ma milszą twarz
Dla sportu, dla sylwetki, dla szpanu. Bo pobyt już wykupiony, bo jest sprzęt po starszym bracie, bo w mieście zimą można oszaleć. Z pasji, z nudów, z miłości, z braku innych zajęć. Różne są powody, by jeździć na nartach. We włoskim Ratschings na przykład, jeździ się dla przyjemności. I wierzcie mi – to powód najlepszy z możliwych.
Nawet jeśli nie na pamięć to przynajmniej pobieżnie przepis każdy zna. Ciasto, jabłka, rodzynki, cukier. Jabłka w kostkę pokroić, z cukrem i rodzynkami wymieszać, w ciasto zawinąć, do pieca wstawić, pół godziny czekać. I już jest, już pachnie, już kusi, już na talerze w kawałkach wędruje, dla jednych posypany cukrem pudrem, dla innych polany śmietaną. Strudel z jabłkami, z niemiecka "apfelstrudel".
Na ławce przez schroniskiem, ustawiając się tak, by złapać jak najwięcej słońca, wygrzebywałam z ciasta ciepłe jabłka. Obok mnie, przy sąsiednich stolikach - grupa turystów, którzy mimo że dzień dopiero się zaczął, już zarządzili przerwę na kawę (to Włochy - kto by nie zarządził). Dalej, chaotyczny szpaler wbitych w zaspę kijków i ułożonych na ziemi nart. Jeszcze dalej, stok - szeroki, łagodny, wciąż ze śladami ratraka. Nieliczni narciarze szusują długimi, płynnymi, skrętami. Wystarczyłoby przemknąć pod prowizorycznym ogrodzeniem z drewnianych belek, oddzielającym teren schroniskowego ogródka od trasy, by do nich dołączyć.
Jabłka stygną, a ja myślę (komu w głowie nie rodzą się czasem kuriozalne porównania), że tutaj - w położonym w Południowym Tyrolu ośrodku Ratschings-Jaufen, wszystko jest jak ten słodki przysmak. Można by powiedzieć, tym razem podpierając się angielszczyzną, "easy like a pie" - łatwe, jak kawałek ciasta. Łatwe, komfortowe, przyjemne, a zarazem nie mające w sobie nic z banału.
Może to zasługa położenia, wielkiej kumulacji zalet przypisywanych krajom, na granicy których leży ośrodek. Od północy Austria - ze swoim ładem, bezpieczeństwem, dbałością o szczegół. Od południa Włochy, z właściwą im troską o estetykę, luzem i umiejętnością cieszenia się życiem. Pomiędzy nimi - Alpy, których widok zawsze robi wrażenie.
Może to właśnie w połączeniu tych elementów tkwi sekret ośrodka Ratschings-Jaufen (albo z włoska "Racines-Giovo"), a może źródła jego uroku należy szukać całkiem gdzie indziej? To jedno z tych pytań, które bywają fajną rozrywką dla umysłu, ale odpowiedzi na nie nie sposób znaleźć. Nie ma wiec co filozofować. Jabłka wyjedzone, zapinamy narty i jedziemy.
Kameralne przyjemności
Ja jeżdżę słabo, z mojej koleżanki też żadna mistrzyni, dotrzymujemy sobie towarzystwa na stoku. "Jaki tu jest komfort" - to uwaga, którą wymieniamy między sobą najczęściej. W różnych wersjach, bo w naszym repertuarze są też "ale luz", "tu jest po prostu przyjemne" oraz "jak ja się dobrze czuję", ale średnio co kwadrans.
Co składa się na narciarski dobrostan? Istnieją kategorie uniwersalne: liczba i długość tras, poziom ich przygotowania, infrastruktura. Ratsching, oceniane ich miarą, z pozoru wypada średnio. 28 kilometrów tutejszych tras, w zestawieniu ze 120 kilometrami Cortiny, 130 Alta Badii, czy 175 Val Gardeny, zdaje się być naprawdę skromną ofertą. Podobnie ma się sprawa z ich długością - najdłuższy szlak w Ratschings liczy 2,5 kilometra i zróżnicowaniem - dominują tu trasy niebieskie i czerwone, czarne oznaczenie ma tylko jedne krótki, niespełna kilometrowy odcinek. Złośliwcy mogliby pokusić się o komentarz, że akurat tej włoskiej miejscowości skalą bliżej jest do naszych rodzimych ośrodków niż standardów, które zwykło się kojarzyć z Alpami.
Zalecam jednak pohamować złośliwość i sprawdzić, co kryje się za suchymi liczbami.
"Rewelacja. Nie kierować się proszę ilością tras. Tutaj liczy się jakość każdego kilometra. W promieniu 70 km stoki płyną, w Racines nawet na koniec dnia wspaniałe warunki, bez muld czy przetarć".
"Mały obszar, ale piękne i zadbane stoki"
"Jeździłem dwa dni. Cały czas z uśmiechem na twarzy"
"Mistrzostwo świata".
Entuzjastycznych recenzji Ratschings w internecie można znaleźć setki, razem składają się na wystawioną na Google ocenę 4,7/5. Nieźle, tym bardziej, że nie są to czcze pochwały.
W Ratschings skala jest odwrotnie proporcjonalna do jakości. Nie ma mowy o niewyrównanych stokach, tworzących się po kilku godzinach jazdy muldach, warstwach kopnego śniegu, plamach lodu, plackach błota. Wręcz przeciwnie - mimo rosnących z biegiem dnia temperatur i postępującej eksploatacji stoku, trasy trzymają poziom, aż do ostatniego wjazdu kolejki. W Ratschings kursuje ich osiem (sześć krzesełek, jeden orczyk i jedna gondola) wszystkie nowe, szybkie i opatrzone napisem "Leitner". Na ten - pewnie niejednemu narciarzowi znany z widzenia - szczegół warto zwrócić uwagę. Wyciągi tego producenta, choć montowane są na całym świecie, powstają właśnie tutaj, w Południowym Tyrolu.
Trasy w Ratschings są nie tylko dobrze przygotowane, ale i sprytnie wytyczone. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że każdy z owych 28 kilometrów ma w sobie coś wyjątkowego: znajdziemy tutaj wąskie, wymagające sprytnych manewrów trawersy, proszące się o rozsądną jazdę strome ścianki, płaskie łączniki, przed którymi trzeba się dobrze rozpędzić, a także pofalowane odcinki, na których czubki nart wędrują to w górę to w dół. Na większości tras szusować można długimi, eleganckimi skrętami, których zakres ograniczają właściwie tylko nasze preferencje - trasy poprowadzone po połaciach jednolitego śniegu, często mają raczej symboliczne granice.
To okazja, żeby złapać regularny, niemal taneczny rytm, zatracić się w ruchu. Na moment nie myśleć o tym jak jechać, ale oddać się czystej przyjemności płynącej z pędu, wysiłku mięśni, otwartej przestrzeni, zapachu śniegu i widoku szczytów, przesuwających się za szybą gogli. Przypomnieć sobie, co w tym sporcie jest najpiękniejsze, wprowadzić się w nastrój, który sprawia, że po pokonaniu trasy mówi się do znajomych "wiecie co, było tak fajnie, że jadę jeszcze raz"! I jeszcze raz, i jeszcze - aż do zachodu słońca.
Księżyc dla koneserów
Oprócz kryteriów uniwersalnych są i te indywidualne. Komu więc dobrze będzie szusowało się w Ratschings? Ci, którzy na ferie jeżdżą po to, by bić własne i towarzyskie rekordy, zliczać nabite na ski pass odległości i rzucać sobie wyzwania w rodzaju: 100 kilometrów w jeden dzień - oni szczęścia powinni poszukać gdzie indziej. Tutaj odnajdą je ci, którzy w narciarstwie szukają nie nowych, coraz to mocniejszych doświadczeń, ale - jak już się rzekło - przyjemności płynącej z uprawniania ulubionego sportu w bardzo dobrych warunkach. - Jeżdżę od kilkudziesięciu lat, szusowałem w większości ośrodków w Alpach i rozmach nie robi już na mnie wrażenia. Setki kilometrów tras, dziesiątki wyciągów, ośrodki olimpijskie, stoki pucharów świata, ikoniczne trasy - to wszystko już widziałem, a teraz szukam czegoś specjalnego. Małe ośrodku w Południowym Tyrolu są właśnie takim miejscem - mówił mi przed wyjazdem do Ratschings znajomy, a na stoku często w myślach przyznawałam mu rację.
Obok koneserów, którzy "niejedno widzieli i teraz szukają czegoś więcej", drugą grupę zadowolonych stanowią ci, którzy nie widzieli prawie nic albo, ujmując rzecz nieco ładniej, są na początku swojej narciarskiej przygody. Z oślich łączek przenieśli się już na niebieskie i czerwone trasy, po których potrafią poruszać się bez wywrotek, ale ich technice wciąż daleko do swobody i elegancji. W głowie mają wtłaczane przez instruktorów zasady w rodzaju "plecy do stoku", "kijek-zakret-kijek-zakręt", ale często trudno im testować je w praktyce (wiem, co mówię bo należę do grupy tych nieszczęśników). Zatłoczone trasy, wąskie stoki, strome ścianki i szereg innych wyzwań, powszechnych w wielu ośrodkach, sprawiają, że człowiek skupia się raczej na przetrwaniu niż na doskonaleniu techniki. W Ratschings wszystkie te przeszkody znikają i można ćwiczyć do woli. Oraz dziwić się, jak szybko robi się postępy.
Powolne szusy i częste wjazdy wyciągiem sprzyjają rozglądaniu się wokół. "Tu jest jak na księżycu" - powiedziała w pewnym momencie jedna z nas, a słowa zostały z nami na cały wyjazd. Bo rzeczywiście, zwłaszcza w dniach, w których słońce chowa się za chmurami, w tutejszym krajobrazie jest coś kosmicznego. Wysokość i ukształtowanie terenu sprawiają, że z jednej strony przy stokach próżno wypatrywać drzew, z drugiej nie dostrzeżemy nagich wierzchołków skał. Wszystko, każde wzniesienie, ustęp skalny, półka, kamień, przykryte jest grubą warstwą śniegu. W dni powszednie na stokach jest tak pusto, że można odnieść wrażenie, że wsiadają na krzesełko jedzie się nie na alpejski szczyt, a do innego, wyjętego z filmu science-fiction świata. Iluzja utrzymuje się również na stoku - łatwo ulec złudzeniu że od cywilizacji oddziela nas nie kilkusetmetrowa wstążka wyciągu, a setki kilometrów.
Ludzkie ingerencje są tu nieliczne, jakby twórcom ośrodka zależało na pozostawieniu gór w jak najbardziej naturalnej formie. Żadnych drewnianych ramek w których można zapozować na tle krajobrazu, monumentalnych napisów, romantycznych huśtawek, widokowych platform, z rzadka tylko na zgłodniałych czeka drewniana chata, serwująca tradycyjną kuchnię. Jest i kościół - ulokowany na zboczu, biały, ze strzelistą wieżą. Choć jego tradycyjna bryła, powinna być kojącym obrazem, jej widok potęguje tylko poczucie izolacji. W pochmurny dzień, kiedy ziemia zlewa się z niebem, wygląda jak figurka, zamknięta w śnieżnej kuli.
Włochy, ale jakieś inne
Pozostając jeszcze na moment w klimacie science-fiction: gdyby zasłonić komuś oczy i teleportować go do Ratschings, uprzednio zdradzając tylko, że cel podróży to "gdzieś we Włoszech", turysta po dotarciu na miejsce mógłby ulec silnej dezorientacji. Bo to niby Włochy, ale jakieś takie... inne.
Zamiast "ciao", usłyszysz tutaj "hallo", zamiast "grazie" "danke", a w schronisku przywitają cię, wołając "gruss gott". Nazwy zobaczysz podwójne: Ratsching - Racines, Jaufen - Giovo, Sterzing-Vipiteno, Bozen - Bolzano. Regionalne stroje będą przypominały te niemieckie, a architektura - niby typowo alpejską, również skojarzy się z tą germańską.
Kto wie nieco mniej, pomyśli: bliskość, przenikające się kultury, które niewiele sobie robią z wyrysowanych na mapie granic. Kto wiec nieco więcej, przypomni sobie historię o tym, jak po setkach lat przynależności do imperium Habsburgów, Południowy Tyrol w 1918 roku stał się częścią Italii. Ponad pół tysiąca lat dziedzictwa to coś, czego nie da się zatrzeć, zresztą tutaj nikt nie ma takich zapędów. Wręcz przeciwnie - odrębność dla Tyrolczyków to powód do dumy. "Inne Włochy" - tak brzmi hasło promocyjne regionu.
W czym jeszcze przejawia się owa inność? Weźmy takie menu z chaty przy stoku. Tiramisu - nie ma, risotto - nie ma pizza - nie ma, spaghetti -niby jest, ale jakieś takie skromne. Generalnie, włoskich klasyków nie ma. To co jest? Knedle. Sznycel. Kluski kładzione. Gulasz. Kiełbaski. Kapusta z kminkiem. A wszystko to w dużych porcjach, z hojnym dodatkiem masła. To przysmaki nie na wszystkie gusta i nie na wszystkie żołądki - dla mnie tutejsze knedle były daniem z rodzaju "zobaczyłam, spróbowałam, podziękowałam", jednak moi towarzysze zmietli danie do ostatniego kęsa mówiąc, że smakuje dokładnie tak, jak powinno: świeże, sycące i miękkie. Idealne paliwo przed popołudniowym szusowaniem.
Pochłaniam ser, niczego nie żałuję
Jednak nawet tacy kulinarni malkontenci jak ja tracą powody do narzekań, kiedy na stole pojawia się deska lokalnych produktów. Spora i różnorodna, bo w Południowym Tyrolu nie ma chyba rodzaju produktu, który nie byłby wytwarzany "tam, tuż za rogiem, na farmie sąsiada". Niezliczonych rodzajów serów i wędlin warto kosztować nie tylko dla przyjemności, ale też po to, by odkryć, jakie bogactwo smaków potrafi wydobyć z prostych produktów rzemieślnicza receptura.
- Czujecie, jak tu pachnie? Ale ładnie! - mówię, a potem trochę jest mi trochę głupio. Zapach, którego nie rozpoznałam wchodząc do niewielkiego sklepiku połączonego z bistro, to wędlina. Świeża, okazuje się mieć woń zupełnie inną, ta z marketu. Inaczej też wygląda. - Zdarza się i to nie rzadko, że gościmy wegetarian. Najpierw proszą by mięsa im nie podawać, a potem, kiedy widzą co trafia na talerze kolegów, zmieniają zdanie - śmieje się Martin, kelner, barista, sprzedawca i przewodnik w jednej osobie, donosząc specjały do naszego stolika.
Ja pozostaję jednak przy serach i niczego nie żałuję. Młode i dojrzałe, kremowe i twarde, łagodne, o smaku w którym czuć lekki zapach łąki i te ostrzejsze - już kilka kawałków z powodzeniem mogłoby konkurować z pełnoprawnym daniem. A komu mało, może sięgnąć po schutterbrott - kolejny tradycyjny produkt jakim jest bardzo cienki, bardzo twardy i bardzo chrupiący chleb z bąbelkami powietrza w środku. - Jest tak twardy, bo pieczony raz, na zapas, musiał wystarczyć na bardzo długo - opowiada Martin. - Południowy Tyrol to miejsce, w którym kiedyś, gdy zima były ostrzejsze, a ludziom z pomocą nie przychodziła technika, żyło się bardzo ciężko. Mroźną porę roku trzeba było nie tyle przeczekać, co przetrwać. Wystarczy spojrzeć na konstrukcję starych domów: obłożone kamieniami trzymającymi ciepło, z przestrzeniami mającymi izolować wnętrze od chłodu na zewnątrz. Mimo tego, ludzie trzymali się razem. Restaurację, w której w tej chwili jesteśmy założył dziadek obecnych właścicieli. Miał farmę, uprawiał ziemniaki, hodował krowy. Pomyślał, że miło byłoby czasem serwować proste dania dla sąsiadów. I tak się zaczęło.
Dziś lokal nie mieści się już rodzinnym domu, ale w osobnym budynku. Niedawno postawionym, o współczesnej, minimalistycznej bryle, z gigantycznymi przeszkleniami, które otwierają wnętrze na górski krajobraz. Zdawałoby się, że to obiekt z innej estetycznej bajki, a jednak pasuje. Takie mieszanki, stosowanie modernistycznej oprawy do tradycyjnej treści, to też tutejsza specjalność. Miła odmiana od skomercjalizowanego niby-folkloru, do którego przyzwyczaiły nas polskie góry.
Kęs - łyk, kęs - łyk
Ziemia, na której latem pasą się krowy, w głębi jest kamienista, sypka, bogata w minerały. Łatwo się nagrzewa i ma niską kwasowość. Ma wszystko, co potrzebne do uprawy winorośli. - Południowy Tyrol to jeden z najmniejszych regionów winiarskich we Włoszech, pochodzi stąd zaledwie 1 proc. produkowanego w kraju wina. Jest to jednak region bardzo zróżnicowany - na powierzchni niewiele ponad 5 tys. hektarów znaleźć można 20 rodzajów winogron. To fenomen - tłumaczy Daniel, sommelier prowadzący degustacje win. - Trzy z nich to odmiany rodzime. Dwie czerwone: Vernatsch - idealny do codziennych posiłków i Lagrein o intensywnie czerwonym kolorze oraz jedna biała - Gewürztraminer o złożonym bukiecie, w którym można wyczuć kwiatowe elementy.
Jak wyjaśnia, różne są winiarskie regiony i różne praktyki, dotyczące spożywania tego napoju. We Francji na przykład, rodzą się gatunki o ciężkim smaku, który nie potrzebuje towarzystwa. Jego intensywność sprawia, że trunek można spożywać solo. - Włochom zaś zawsze zależało na tym, by wino było podawane razem z innymi produktami - tłumaczy i zachęca żeby poczęstować się kawałkiem lokalnego sera. - Jeden kawałek smakuje świetnie, ale drugi nie jest już tak intensywny prawda? To znak, że czas na łyk wina, na spłukanie z języka tłuszczu. Teraz mamy czyste usta - kwasowość i aromat wina, usunąć z niego poprzednie smaki, i jesteśmy gotowi na kolejny kawałek sera, wędliny czy jakiegokolwiek innego przysmaku. Tak, by cieszyć się nie tylko pierwszym, ale i ostatnim kęsem posiłku.
Co się zdarzy w Południowym Tyrolu...
Ratschings to miejscowość licząca niewiele ponad 4 tys. mieszkańców, tak kameralna, że pierwszego wieczoru można przemaszerować nią wzdłuż i wszerz. W kolejnych dniach warto więc udać się nieco dalej, za cel obierając np. Vipiteno, najdalej wysunięty na północ punkt Włoch.
"To miejsce, w którym bożonarodzeniowy klimat trwa cały rok" - kiedy stoi się na niewielkim, miejskim placu, do głowy przychodzi zużyta fraza. Kiczowata, ale jednak kojarząca się z miasteczkiem, w którym ulice są wąskie, kamienice niskie, o stromych kolorowych fasadach zdobionych wykuszami. Na ich dachach, pociągnięto sznur złotych lampek, na parterach zaś, w przeszklonych witrynach umieszczono regionalne wyroby, papiernicze cacka, zabawki, eleganckie ubrania. Nad wszystkim góruje zamykająca ulicę wieża z zegarem i dzwonem, który w ważnych momentach wygrywa najróżniejsze melodie.
- Piosenkę można zamówić w specjalnej aplikacji - mówi z dumą Egon, lokalny przewodnik. Szybko jednak wycofuje się ze współczesności ku o wiele starszym czasom. W opowieści rozmontowuje główną ulicę na kawałki. - Tutaj, na głowicy kolumny, wyrzeźbiona wąsata głowa w trójkątnej czapce - pamiątka odsieczy Wiedeńskiej, czyli kolejny akcent austriackiego dziedzictwa. Dalej, prawdziwa perełka - sala rady miejskiej, zachowana od średniowiecza w niemal nie naruszonym stanie. Dziś pod malowanym sufitem, udziela się ślubów, a dawno temu sądzono tu czarownice. Na dziedzińcu ratusza zaś - kopia płaskorzeźby z pierwszych wieków naszej ery. Znaleziony w tutejszej jaskini wizerunek Mitry, świadectwo zapomnianego dziś kultu. I wreszcie, prawdziwy rarytas - kościół z XV wieku, którego ściany szczelnie pokryto freskami. To malowidła z okresu Giotta, które tak samo jak dzieła mistrza zapowiadający już nadejście renesansu.
A to wszystko w obrębie jednego placu i odchodzącej od niego ulicy. Trudno uwierzyć, że tak wiele cennych zabytków zachowało się do dziś na tak małej powierzchni. Chociaż, może nie aż tak trudno? Przecież to może i "inne", ale jednak Włochy.
Z zabytkowej ulicy można wstąpić do małej knajpki. Na kolejny kieliszek lokalnego wina, degustację lokalnych specjałów albo coś bardziej konkretnego. - Co się wydarzy w Południowym Tyrolu, zostaje w Południowym Tyrolu - mówi koleżanka i mruga okiem, bo przecież nie o imprezowe ekscesy, ale o kulinarne szaleństwa tu chodzi.
I może jeszcze o niezwykły charakter tego miejsca, z jednej strony tak otwartego i gościnnego, a z drugiej skoncentrowanego na sobie, swojej tożsamości i odrębności. Pilnującego, by to co lokalne i tradycyjne zostało zachowane nie tylko dla turystów, ale przede wszystkim dla kolejnych pokoleń. Co właściwe dla Południowego Tyrolu, zostaje w Południowym Tyrolu. No, może poza dobrymi wrażeniami, które przecież warto nieść w świat.