Paulina Chruściel: Aktor nie powinien mieć dystansu

"Każdy z nas pracuje i walczy ze swoim lękiem w każdym kontekście. A najpiękniejsze rzeczy zdarzają się wtedy, kiedy nie kierujemy się w życiu strachem"- mówi Paulina Chruściel. Z aktorką rozmawiamy między innymi o wzruszających kulisach pracy w teatrze, serialowych wyzwaniach a także o tym, czym dla niej jest partnerstwo.

"Wiedziałam, że aktorstwo to jest coś, co kocham i muszę się dostać na Akademię Teatralną. I dostałam się za pierwszym razem"
"Wiedziałam, że aktorstwo to jest coś, co kocham i muszę się dostać na Akademię Teatralną. I dostałam się za pierwszym razem"Krzysztof OpalińskiPolsat

Katarzyna Drelich, Styl.pl: Czy dystans jest u aktorów czymś niespotykanym?

Paulina Chruściel: - Taka jest natura aktora, że dystansu może nawet nie powinien mieć. Na tym polega ten zawód, że poszukujemy emocji w sobie i mówimy o sobie. W pewnym momencie to nie wystarcza, potrzebujemy patrzeć też na kogoś innego, ale niektórzy na tym poprzestają. Dla mnie samo mówienie o sobie byłoby niewystarczające. Ważny jest szerszy kontekst, obserwacja innych osób, relacji międzyludzkich. Nie umiałabym uprawiać tego zawodu patrząc tylko na siebie. Nie wiedziałam tego na początku, bo w mojej rodzinie nie było tradycji aktorskich.

A zaczęłaś też dość wcześnie.

- W zasadzie nie, poszłam do szkoły teatralnej rok po maturze. To wcześnie?

Często pada stwierdzenie, że trzeba mieć szczęście, by dostać się za pierwszym razem.

- Zdawałam na kilka kierunków, w tym na anglistykę, ale się nie dostałam. Dostałam się natomiast na slawistykę. Nie wynikało to z wielkiej miłości do tej kultury, ale uwielbiałam uczyć się języków i dużo czytać. Dałam sobie rok na porządne przygotowanie się do studiów aktorskich. Wiedziałam, że to jest coś, co kocham i muszę się dostać na Akademię Teatralną. I dostałam się za pierwszym razem. Ale jestem też bardzo praktyczna, więc na wszelki wypadek miałam bufor bezpieczeństwa w postaci innych studiów.

Która z postaci teatralnych była dla ciebie najbardziej odległa?

- Pierwszą sztuką, która była dla mnie bardzo trudna, był Hamlet z 2007 roku wystawiany w Teatrze Nowym w  Poznaniu. Była bardzo oddalona jeśli chodzi o moje postrzeganie rzeczywistości. Ogromnym walorem tego przedstawienia było to, że mogłam postać Hamleta otwierać własnym kluczem i własną wrażliwością. Nie tworzyliśmy tego przedstawienia w kontekście gender, w kontekście kryterium płci, to było coś więcej. To było uniwersalne przedstawienie. Mimo, że grałam postać męską, było to ponad płcią. To było dla mnie ogromne wyzwanie intelektualne i fizyczne. Trudny spektakl i dużym wysiłkiem było granie codziennie po kilka godzin tej niezwykle trudnej roli.

Plany filmowe pod tym względem też nie należą do łatwych.

- Owszem, ale siły rozkładają się inaczej, niż w teatrze. Tam proces wchodzenia w postać jest bardziej złożony i długotrwały. W serialu jest zupełnie inaczej.

Czy w serialowej Komisarz Mamie widzisz dużo cech wspólnych z tobą?

- W budowaniu postaci nigdy nie zastanawiam się, czy mam z nią cechy wspólne. Albo udaje mi się otworzyć ją moim kluczem i nasycić moim temperamentem, cechami, albo muszę wykorzystać nabyte rzemiosło aktorskie. Od tego się nie da uciec. Postać budujesz zawsze dając coś z siebie, szczególnie przed kamerą. Postać Marii Matejko udało mi się nasycić moimi cechami. Są takie drobne elementy, jak na przykład specyficzny ruch ręką, uśmiech, które biorę z siebie. W trakcie tworzenia postaci niektóre gesty są prywatne, ale używam ich na potrzeby bohaterki.

Czy to jest to biologiczne granie, o którym często mówisz w wywiadach?

- Myślę, że tak. To jest też temperament, energia. Maria Matejko mówi wyższym głosem, niż ja prywatnie. To jest już kwestia techniki, której świadomie używam do serialu. Korzystam z rzemiosła, które zdobyłam na potrzeby teatru i używam go również w serialu. Bo jestem święcie przekonana co do tego, że aktor jest w stanie wszędzie rzetelnie podejść do swojego zawodu i wykorzystać zdobyte rzemiosło konstruując postać. Uwielbiam taki materiał, taki scenariusz, w którym mogę to wykorzystać. W serialu (emitowanym w Polsacie - przyp. red.) gramy "żyćko", ale to bardzo ciekawe, jak można przekazać prawdziwe emocje na trudnym planie serialowym.

- Jestem widzem seriali. Tak bardzo zmieniły się czasy, że można stworzyć fantastyczną postać w serialu, a gorszą w filmie. Poziom bardzo się wyrównuje. Kiedy wychodziłam ze szkoły teatralnej, mówiono: "Nie zaczynaj od serialu, bo to jest mała prawda, naturalizm, prywata". Czasy się zmieniły, scenariusze są coraz lepsze i dają więcej możliwości ku temu, by zbudować bardzo dobrą postać na ekranie serialowym.

Czym dla aktorki jest partnerstwo? Czytaj na następnej stronie >>>

***Zobacz także***

Janusz Gajos o nagrodach dla aktorówStyl.pl
"Teatr daje inny rodzaj spotkania z widzem, ale i dla aktora jest zupełnie inną pracą, przygodą"
"Teatr daje inny rodzaj spotkania z widzem, ale i dla aktora jest zupełnie inną pracą, przygodą"TricolorsEast News

Czy jesteś w stanie określić, co daje ci więcej satysfakcji zawodowej - serial czy teatr?

- Nie porównywałabym teatru z serialem. To są dwie odrębne dziedziny, różne światy. Teatr daje inny rodzaj spotkania z widzem, ale i dla aktora jest zupełnie inną pracą, przygodą. Nie da się tego zhierarchizować, bo to są po prostu inne specjalizacje.

W spektaklu "8 kobiet" w Och-Teatrze, w którym grasz postać Luizy, jest taki ciekawy motyw zjednoczenia się kobiet w spisku.

- Ale one się jednoczą moim zdaniem tylko dlatego, że każda czuje się winna i muszą trzymać się razem, bo nie wiedzą, która najwięcej ukrywa. Każda ma w tym swój interes. To jest rodzaj szantażu między nimi.

Czy zatem kobietom potrzebne jest pozytywne spiskowanie w słusznej sprawie?

- Nie używałabym sformułowania "spiskowanie". Jest nam potrzebna wzajemność, dialog, rozmowa. Konstruktywne bycie razem. Jesteśmy tak wychowane, że bywamy bardzo samotne w swoim świecie, co wynika ze społecznej mentalności, w której kobiety zostawały same ze swoimi problemami, brały wszystko na siebie. Taka jest obserwacja z mojego dzieciństwa, że kobiety były samotne w swoich problemach, nie rozmawiały o nich, nie wspierały się. Nie dlatego, że nie chciały, tylko dlatego, że były wychowywane w przeświadczeniu pod tytułem: "Cicho, cicho. Musisz dać sobie sama radę i sama wszystko uporządkować, zakryć to pod dywan". Co nie znaczy, że nie potrafimy być solidarne, ale nie musimy z pewnością spiskować.

- Jako pokolenie wciąż wydobywamy się ze świata patriarchalnego, w którym deprecjonuje się wartość kobiety. Świadomość kobieca i to, żeby usunąć te zablokowania, jest procesem. Będzie on szedł do przodu tylko wówczas, jeśli będziemy o tym mówić jasno, kiedy będziemy ze sobą rozmawiać. Kiedy będziemy uczciwe i prawdziwe, czyli nie będziemy się pakowały w szuflady, które potem powodują, że podcinamy sobie skrzydła. Mam tutaj na myśli na przykład przesadne skupienie na wyglądzie na Instagramie. Najpierw mówimy: "Nie postrzegaj mnie w kontekście wyglądu", po czym chociażby w mediach społecznościowych kładziemy właśnie na wygląd ten środek ciężkości. Moja potrzeba nierobienia tego, niebycia "w glamourze" wynika z tego, że chcę być wobec innych kobiet uczciwa i prawdziwa. Mogę tym dać więcej innym, niż przez udawanie na zdjęciach kogoś, kim nie jestem, szukając idealnego światła do selfie lub retuszując zdjęcia. Poza tym, jakbym miała do każdego zdjęcia na Instagramie się malować, specjalnie pozować, to chyba najzwyczajniej nie starczyłoby mi życia. Nie jestem oczywiście abnegatką, lubię się fajnie ubrać, ale moje proporcje osobiste są inne: ważniejsze jest dla mnie spotkanie z bliską osobą, niż wstawienie umalowanego zdjęcia do mediów społecznościowych. Ważne jest też dla mnie bliskie spotkanie z widzem. Dzisiaj też się specjalnie nie wystroiłam, bo po prostu przyszłam się spotkać i porozmawiać. Wewnętrzne poczucie naszej osobistej prawdy i brak wstydu przed tym, jakie jesteśmy naprawdę, że mamy prawo do słabości jest kluczem do tego, żeby wspierać inne kobiety i dawać im przykład.

Skoro jesteśmy przy mediach społecznościowych, w Dzień Kobiet na swoim Instagramie opublikowałaś ilustrację Marty Frej, na której pokazana jest kobieta wychodząca z lustra przytulająca siebie samą. W tym poście piszesz też o partnerstwie. Czym ono dla ciebie jest?

- Przede wszystkim wzajemnością. Miałam na myśli partnerstwo w związku, tym bardziej, że wcześniej napisałam, że kwiaty od męża mogę przecież dostać w każde inne 364 dni w roku, niekoniecznie na Dzień Kobiet. To, że przyniesie mi bukiet, jest dla mnie mniej istotne niż to, co daje mi każdego dnia i jaki szacunek mi okazuje. Partnerstwo to wzajemne porozumiewanie się w podziale ról. To równość. W moim związku nie ma sztywnego podziału ról. To zależy od miejsca, kontekstu. Od tego, kto w danym czasie pracuje. Nie ma nic złego w tym, że ja ugotuję obiad, a następnym razem mój mąż. Nie ma nic złego w tym, że raz on zarabia, a raz ja. W tej przestrzeni próbujemy się porozumiewać. Oczywiście konflikty się zdarzają, ale podstawą jest wzajemny szacunek. Partnerstwo w kontekście społecznym również na tym polega.

Fragmenty wideo z wywiadu znajdziesz na następnej stronie >>>

Często mówi się, że zdrowe podejście do relacji wynosi się z domu. Zgadzasz się z tym?

- To nie musi być prawda. Prawdą jest oczywiście, że dzieciństwo determinuje postrzeganie rzeczywistości i jest czym najważniejszym pod względem wyposażania nas w narzędzia, którymi będziemy posługiwać się w dorosłym życiu. Moje doświadczenie podpowiada mi jednak, że ono nie determinuje całego życia i paradoksalnie złe doświadczenia w dzieciństwie mogą sprawić, że jako dorosła osoba będziesz próbowała się starać, by to reperować, nie powtarzać błędów rodziców. Świadomość odgrywa tu bardzo ważną rolę. Ja w moim dzieciństwie miałam takie, a nie inne doświadczenia i to sprawiło, że w dorosłym życiu musiałam zmienić wiele nawyków, by tych błędów nie powtórzyć. Mój wewnętrzny bunt i cierpienie prowokowały mnie to tego, by być świadomym partnerem i rodzicem. Nawet jeżeli nie wiem, czy zachowuję się właściwie, to nabieram doświadczenia i refleksji. A także miłości do samej siebie - bo ją trzeba odkryć przechodząc przez różne wewnętrzne blokady.

- Jest to pewną prawdą, choć niepełną, że nauczyć się kochać kogoś, to nauczyć się kochać siebie. Jeżeli szanujemy siebie i uczymy się siebie, mamy potem łatwość w patrzeniu i słuchaniu innego człowieka. Bo miłość nie polega tylko na braniu. Najpełniejsza miłość wyraża się w dawaniu, w zmianie dla drugiej osoby. Często zauważam, że ludzie kojarzą miłość z zaspokajaniem własnych potrzeb i zachcianek. A miłość to otwartość na dostrzeżenie swoich wad i gotowość do zmiany. Bez kontekstu drugiego człowieka nie jesteśmy w stanie się tego nauczyć. Być może moje doświadczenia z dzieciństwa sprawiły, że jestem szczególnie na to uwrażliwiona. Dlatego mój związek jest dla mnie tak wartościowy i być może dlatego nie epatuję nim w mediach. Miałam dysfunkcyjne nawyki i nad nimi pracuję. Nie jest wstydem się do tego przyznać, wstydem jest wiedzieć o nich i nad nimi nie pracować.

Jednak chyba w dalszym ciągu mamy jako społeczeństwo problem z tym, żeby mówić o takich tematach głośno.

- W ogóle my, kobiety, mamy trudność w mówieniu o słabościach. O tym, że mamy gorszy dzień. Nie dajemy sobie na to pozwolenia. Dzieciom mówimy: "Bądź dzielna, zagryź zęby". A powinniśmy uczyć dzieci, że mają prawo do tego, żeby być dzielne, ale czasem też nie-dzielne. Że jest na to przyzwolenie. Społecznie w dalszym ciągu w mediach pokazujemy, że wszystko jest świetnie - nawet, gdy nie jest. To nie jest prawda o człowieku. Tylko jakoś nie możemy się przebić, żeby przez to przejść i być szczerymi sami ze sobą.

Jest coś, co powiedziałabyś sobie sprzed kilkunastu lat?

- Nie bój i nie martw się, co będzie. Każdy z nas pracuje i walczy ze swoim lękiem w każdym kontekście. A najpiękniejsze rzeczy zdarzają się wtedy, kiedy nie kierujemy się w życiu strachem.

Zobacz fragmenty wideo z wywiadu:

Paulina Chruściel: Aktor nie powinien mieć dystansuStyl.pl
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas