80-letnia pani Hanna z Krakowa: czy dzisiaj już mówiłam, że życie jest piękne?

- Nie mam problemu z upływem czasu. Zmieniam kolor włosów na właściwy, ale też koryguję swoją urodę pod kątem zmiany tego koloru włosów. Tłumaczę sobie, że wszystkie kobiety w Paryżu, we Włoszech, w tym wieku już pięknie chodzą z siwą głową. No i po prostu idę za ciosem i dbam o to, żeby głowa była dobrze przystrzyżona. Patrzę do lustra i uznaję, że tak ma być i że tak jest ładnie - mówi Hanna Zarycka, krakowianka, matka, babcia, artystka, podróżniczka celebrująca życie.

Hanna Zarycka, krakowianka, matka, babcia, artystka, podróżniczka celebrująca życie.
Hanna Zarycka, krakowianka, matka, babcia, artystka, podróżniczka celebrująca życie. materiały prasowe

Hanna Zarycka muzykę ma wpisaną w szlakach swojego DNA. Pochodzi z muzycznej rodziny, więc w przestrzeniach artystycznych czuje się swobodnie już od dzieciństwa. Związana niegdyś z Andrzejem Zaryckim, kompozytorem współpracującym m.in. z Piwnicą pod Baranami i Ewą Demarczyk. Matka śpiewającej podróżniczki Julii Zaryckiej. Przez długie lata czuwała nad przedstawieniami w Operze Krakowskiej, zaspakajając swoją ogromną miłość do sztuki. Podróżując chłonie piękno świata, który uważa za największe artystyczne dzieło.

Wciąż mi się wydaje, że mój pesel jest pomylony

Agnieszka Grün-Kierzkowska, Interia.pl: Czy pani się zgodzi, że dojrzałość wiekowa to bardziej stan umysłu niż realnej metryki?

Hanna Zarycka: - Już przerywam, bo to po prostu nigdy jakoś mnie nie dotyczyło, że upływają te lata, a ja czuję się starsza. Wciąż mi się wydaje, że mój pesel jest pomylony. I że jestem znacznie młodsza niż na to wskazują dane wierne w mojej metryce. Ale podejrzewam, że to jest mój sposób życia, że wciąż obracam się wśród młodszych od siebie. I przyjmuję te przyjaźnie młodsze i koleżeńskie, nowe znajomości razem z tym ich wiekiem właściwym. I wydaje mi się, że właśnie ja też tyle mam. Później się orientuję, że nagle oni są młodsi o 10-15 lat, a jesteśmy zaprzyjaźnieni i wtedy umyka ta świadomość wieku.

Czyli takim pani sposobem na utrzymanie młodości ducha jest przebywanie wśród różnorodnego towarzystwa?

- Różnorodne towarzystwo oczywiście, niestety moich przyjaciół równowiekowych jest coraz mniej, odchodzą na drugą stronę. Takie jest prawo pięści i tak los nam wyznacza ścieżkę. Wciąż uzupełniają się te przyjaźnie ludźmi młodszymi, ale nie od tego momentu, tylko powiedzmy od dwudziestu lat. Ponieważ pracuję w przestrzeniach artystyczno-szkolnych, więc wciąż jest w moim życiu młodzież, z którą uwielbiam się spotykać. Jest też towarzystwo, z którym się spotykam na nartach czy na rowerze i okazuje się, że to wciąż są młodsi ludzie ode mnie. Więc i ja uzurpuję sobie prawo do tego wieku obniżonego.

Do tego, żeby po prostu dobrze się czuć i być sobą. 

- To wynika pewnie z takiej mojej ciekawości ludzi i świata, ja wciąż o coś pytam. I te kontakty, które nawiązują się z dużo młodszymi ludźmi, okazują się wynikową mojej ciekawości. A potem się rodzą przyjaźnie.

Fantastycznie. Rozumiem, że pani wciąż czując się młoda i pełna energii, upływ czasu jednak zauważa, akceptuje? Nie ma pani problemu z tym, że my się wszyscy z dnia na dzień starzejemy?

- Nie mam problemu z upływem czasu. Zmieniam kolor włosów na właściwy, ale też koryguję swoją urodę pod kątem zmiany tego koloru włosów. Tłumaczę sobie, że wszystkie kobiety w Paryżu, we Włoszech w tym wieku już pięknie chodzą z siwą głową. No i po prostu idę za ciosem i dbam o to, żeby głowa była dobrze przystrzyżona. Patrzę do lustra i uznaję, że tak ma być i że tak jest ładnie.

Nie wiem, czy panią zaskoczę, ale w trakcie zbierania materiału do tego projektu natrafiłam na grupę facebookową Zapuszczam Siwe Włosy. I to wcale nie jest grupa złożona z samych seniorek, wręcz przeciwnie. Spotkać można tam bardzo dużo kobiet, nawet dwudziestoparoletnich, które w tym dążeniu do naturalności, akceptują już pierwsze pojawiające się siwe włosy. Grupa inspiruje, w jaki sposób do tej naturalności dotrzeć i jak natura pięknie nas ozdabia z biegiem lat.

- No ja się z tym zgadzam. Nie ukrywam, że wiem, że idzie taka moda.

Moda na naturalność?

- Tak, dodam, że czuję się jakby prekursorem tego właśnie nurtu, tej akcji - bądźmy naturalne. No właśnie z powodu moich podróży na dwóch kółkach, gdzieś tam się ocierałam o inne europejskie społeczności, a gdy jeździłam z moją grupą teatralną, znacznie wcześniej. Właśnie w tych środowiskach, powiedzmy artystycznych, widziałam, że młode kobiety i dojrzałe kobiety fantastycznie się prezentują w swojej naturalności.

Właśnie u kobiet południa, Włoszek czy Francuzek, które mają inny, niestety niż my Polki, gatunek włosów, lepiej wychodzi to siwienie, bo są takie pięknie dwukolorowe.

Biorę taki duży łyk dobrego powietrza i mówię sobie, że świat jest piękny

Czyli akceptacja dla wieku jest, pomimo że go pani nie dostrzega na co dzień i parafrazując pani słowa, można się też sympatycznie zmieniać w kontekście upływającego czasu? I można w tym odnaleźć jakiś swój styl?

- Oczywiście, pod warunkiem, że człowiek się nie rozłoży, nie rozchoruje, nie leży w łóżku. Ale zakładamy, że jak jest się w takiej formie zdrowotnej, że wsiada się na rower z przyjemnością, to można żyć pełnią. Dla mnie jazda na rowerze to taka fantastyczna codzienność! Na szczęście jeszcze pracuję zawodowo kilka dni w tygodniu, co też jest takim dodatkowym budulcem psychicznym w moim wieku.

Bo pani to lubi, prawda?

- Myślę, że to praca, którą lubię i nie stała się ona dla mnie przymusem. Zawsze, odkąd uprawiałam moje życie zawodowe, praca była związana z przyjemnością. Ciekawy zawód to też jest niesłychany program optymistycznego upływania czasu, gdy wychodzi się do pracy dla przyjemności. Łapie się te zajęcia z entuzjazmem. Ja jeszcze dojeżdżam do pracy na dwóch kółkach, niezależnie od pogody, biorę taki duży łyk dobrego powietrza i mówię sobie, że świat jest piękny!

Hanna Zarycka
Hanna Zaryckamateriały prasowe

Wspaniale, to naprawdę brzmi bardzo apetycznie. Czy według pani jest jakiś moment w życiu, jakaś taka granica wiekowa, po przekroczeniu której nie wypada zmieniać sobie życia, nie wypada zaczynać od nowa, nie wypada być szczęśliwym, nadmiernie szalonym?

- Uważam, że nie ma w ogóle takiego progu. Oczywiście można mieć takie drobne wątpliwości, typu jak się ubrać. To znaczy ja widzę, że w pewnych pięknych rzeczach, które zakładają moje córki, ja już nie wyglądałabym dobrze i tu mówię sobie, że nie wypada. Ale to nie tak, że nie wypada przed ludźmi, tylko przed samą sobą. Czuję, że to już nie jest mój styl. Oczywiście nadal nie stronię od modnych czerwonych butów na grubej, czarnej podeszwie. Czemu nie? (śmiech). No i ewentualnie nie pogardzę ostrym makijażem, wybierając się na premierę, czy miłe spotkanie towarzyskie.

Najważniejsze, żeby czuć się w tym wszystkim autentyczną, a nie jakoś teatralnie zrobioną, prawda?

- Tak, nie zdobię się, tylko się poprawiam, poprawiam urodę. Moje przyjaciółki, które świetnie się prezentują i często się z nimi spotykam, wszystkie są ode mnie młodsze, przynajmniej o 5-10 lat. To jest, można powiedzieć, takie środowisko artystyczne. Jedna z nich mówi do mnie: jeżeli nie pomalujesz ust, to w ogóle się nie wybieraj! Bo ja na co dzień nie maluję ust, ale rzeczywiście jak podkreślę konturem wargi i pomaluję usta, czuje się inną kobietą. Jestem takim typem sportowym, więc w ogóle rzadko się tak intensywnie maluję, bo na rowerze od razu wszystko spływa po twarzy, szczególnie podczas deszczu. Niestety malowanie oczu tuszem odpada, ale poprawiam sobie brwi i to robię sama, nie z pomocą kosmetyczki. Uzyskałam już taką pewność linii, że zawsze są dobrze zrobione. No i to jest to przyjemne, że człowiek po prostu jest taki troszkę odnowiony.

A w tym wszystkim najmilej słyszeć, że pani to robi dla siebie samej. Czy gdybyśmy dotknęły kontekstu emocjonalnego życia, pani zdaniem można mając pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat rozpoczynać nowy etap życia? Zmieniać relacje, tworzyć nowe, nagle się czymś zajmować albo nagle coś porzucać.

- Oczywiście, jestem tego zdania, że tak wręcz należy robić! Włącznie z przyjaźniami męsko-damskimi.

Jeśli nas dotknie taki problem, że coś ulega degradacji, rozpada się uczucie, a może się to odrodzić w innej postaci, czy w innym związku, to dlaczego mamy nie dać sobie szansy?!

Szczęście nie ma terminu ważności

Rozumiem, czyli szczęście nie ma terminu ważności po prostu.

- Tak, szczęście nie ma terminu ważności.

Wspominała pani o swoich aktywnościach, tych ruchowych, sportowych, kulturalnych. Stawiam taką tezę, że może się pani wyróżniać na tle swoich rówieśników, rówieśniczek. Czy pani czuje, że z tą swoją niezależnością, aktywnością zawodową, z tym apetytem na życie, pani właśnie się mocno wyróżnia na tle rówieśników?

- Ja nie chcę tego ujmować w kwestii chwalenia siebie, ale niestety w tym moim rówieśniczym towarzystwie, mam mało takich przyjaciółek, które chcą wsiąść na rower.

Wolą usiąść na kanapie i obejrzeć film?

- To znaczy nie wiem, na pewno lubią chodzić na przykład, czego ja nie lubię. U mnie zawsze pojawia się rower czy narty, lubię po prostu szybkość. Dla mnie chodzenie jest za wolne, nudzi mnie.

Hanna Zarycka
Hanna Zaryckamateriały prasowe

Czy ta szybkość też przekłada się na inne elementy życia, poza ruchem? Czy pani po prostu lubi, jak się coś dzieje? Czy to też oznacza intensywność?

- Lubię szybkie działanie, szybkie i zdecydowane. Wszyscy przyjaciele, jak coś mam do powiedzenia i od razu chcę to przełożyć na działanie, mówią stop, zastanów się, nie tak szybko. A ja po prostu muszę szybko działać. I w każdym przedziale mojej aktywności jestem raczej szybka. Kiedyś lubiłam bardzo samochód i rzeczywiście dosyć szybko nim jeździłam. Ale od lat nie mam samochodu, a rower mi sprzyja, potrafię się dobrze na nim poruszać.

I też uzyskiwać prędkość?

- Tak, właśnie zdarzyło mi się kilkakrotnie, w takich sportowych sytuacjach, zjeżdżać w Alpach 60 km na godzinę. A już byłam po siedemdziesiątce! Wyjeżdżam co roku na takie wczasy rowerowe. Zaprzyjaźniona jestem z takimi rowerzystami i z biurem, który oferuje wycieczki. I moje "rowerowanie" zaczęło się właśnie od alpejskich przygód, pewnego lata znalazłam się w tak zwanych alpejskich dolinach, taki był temat wyprawy. Alpejskie doliny, można powiedzieć, że to jest coś tak porywającego, gdy się tam człowiek znajdzie na dwóch kółkach. Zaznaczam, że cały czas ten rower jest moim przewodnikiem po świecie. I wtedy polegało to na tym, że wyjeżdżaliśmy grupą najwyżej zaczynającą się doliną w Alpach. Oczywiście to się wjeżdża autokarem, rowery są na tak zwanej pace. Potem uwalniamy te rowery i jedną z największych przyjemności jest to zjechanie z ujścia w dół. Niesamowita prędkość może być osiągnięta.

- Właśnie wtedy byłam w towarzystwie równolatków moich dzieci, to jest młodzież do takich różnych szaleństw wyczynowych. I oni oczywiście zjechali szybciej ode mnie. Ale i mój licznik zanotował 60 km/h! Jak ich dogoniłam na mecie, to wszyscy bardzo wiwatowali na ten mój sukces. Oczywiście w takiej sytuacji można stracić życie albo się pokiereszować. Na szczęście to się nie zdarzyło. I wszystkie te moje szalone zjazdy tylko wywoływały we mnie szaleńczą radość. To jest właśnie takie moje ukochane uprawianie szybkości. Także na nartach się nie oszczędzam.

Co pani wtedy czuje, kiedy pani uruchamia taką niesamowitą siłę i prędkość?

- Czuję po prostu adrenalinę i w ogóle się nie boję. Jestem bardzo skupiona, bo to wymaga niezwykłej dyscypliny. Już nie ma mowy o oglądaniu krajobrazu i zachwycaniu się tym, co wokół, a jest naprawdę pięknie. Tylko trzeba się skupić na tych swoich dwóch kółkach. Patrzeć pod nogi, żeby nie wjechać w jakąś gałązkę, bo to oznacza koniec jazdy. No i po prostu oddech, radość, jakaś burza szczęścia we mnie wtedy gra.

Czy to też ma związek z poczuciem wolności?

- Sadzę, że tak. Szybka jazda na rowerze na pewno jest wyzwoleniem wolności absolutnie nieograniczonej. Nikt już nie steruje twoim losem, nie mówi zwolnij, bo nie ma na to czasu. Na nartach jeżdżę z partnerami, którzy oczywiście mówią nie szalej, przyhamuj, bo to są mężczyźni. Ale na rowerach jeszcze nikt mi nic nie zdołał podyktować! (śmiech).

Piękno? Ja po prostu widzę więcej i się tym rozkoszuję

Pięknie to wszystko brzmi, aż by się chciało szybko gdzieś pojechać. A gdy pani myśli o radości życia, o tych częstych chwilach szczęścia, to co za tym stoi? Co panią inspiruje, ładuje i tak wypełnia pozytywną energią?

- Lubię piękno i gdziekolwiek się znajdę, z powodu tych moich nart czy rowerów, to widzę piękno natury. Po prostu uwielbiam to notować w głowie. Te przestrzenie się tak otwierają, te góry, które w różnych są kolorach.

- Nie trzeba ich fotografować, żeby człowiek nasycał się tym pięknem, bo raz są w śniegu, raz są w zachodzącym słońcu. To zimą, a latem obserwowanie świata właśnie na tych dwóch kółkach, to jest jeszcze inny rodzaj obserwowania piękna. Ja po prostu widzę więcej i się tym rozkoszuję. Tak jak na scenie teatralnej czy operowej. Zaczynałam z moimi dziećmi, z małą Julką, która miała cztery lata, jak wyprowadzałam ją na pierwszy spacer do Dolinek Górskich. To było dla niej kompletnie nowe doświadczenie. Dla dziecka, nigdy wcześniej nie dotykającego jeszcze takiej przyjemności. Natomiast uczestniczyła na przykład w mojej pracy zawodowej, gdy byłam operowym realizatorem.

- Często zabierałam dzieci do opery, czasem zza kulis oglądały spektakl albo próby. Wszystko to było dla nich, taką rejestracją wyreżyserowanego piękna. Zaprowadziłam więc najmłodszą Julkę, oczywiście z pozostałymi moimi dziećmi, do tej Małej Łąki. I tak ją uspokajałam po drodze, że to jest taki trud, ale za chwilkę wyjdziemy i już będzie łagodniej. Oczywiście nie obiecywałam, że będzie pięknie. Ale gdy małe dziecko wyszło z tego tunelu, tego cienia drzew i weszło na scenę Małej Łąki, zachwyciło się. Jest to ogromny amfiteatr zieleni otoczonym górami, a dziecko powiedziało, że tu jest jak w teatrze. Ja się rozpłakałam, bo po prostu kompletnie mnie to zaskoczyło. Taka dawka piękna w wielu wymiarach mi się przytrafiła.

Zaszczepiła pani w dzieciach potrzebę obcowania z estetyką?

- To jest wielka przyjemność dla nas, a też... Taka normalność, coś co dla kogoś jest serwowanym sobie rzadko, od święta, to u nas po prostu jest potrzebą codzienności. No więc, ja z Juleczką parokrotnie już byłam na tych rowerach, bo tak ją ciekawiło, co ja robię, a ja tak samodzielnie zaczęłam jeździć dopiero, gdy dzieci były już odchowane. Oczywiście wszystko robiliśmy razem, ale w pewnym momencie zaczęłam, jak już byłam na rowerach z wnukami, jak już zaszczepiłam u nich ochotę jazdy na rowerze, to postanowiłam pojechać gdzieś sama i właśnie od tego się zaczęło to szaleństwo "rowerowania". Zauważyłam, że to jest możliwe w tych zespołach rowerowych, gdzie jeździ się swobodnie, bez ograniczeń i że ja chcę właśnie tego spróbować.

Jak pierwszy raz zgłosiłam taką ochotę wyjechania z rowerowym klubem na przygodę do Karyntii, to oczywiście wcześniej zadzwoniłam do tego klubu i zapytałam, czy widzą mój PESEL i czy są zgodni, co do mojego pomysłu. Chciałam sprawdzić, czy ja się zmieszczę w tym towarzystwie.
"Czy dzisiaj już mówiłam, że życie jest piękne?"
"Czy dzisiaj już mówiłam, że życie jest piękne?"materiały prasowe

I co pani usłyszała w odpowiedzi?

- No, ależ oczywiście, bo to są ludzie, którzy w ogóle nie dyktują granic! To są takie środowiska, które są przyjazne i jest dodatkową zaletą tych wycieczek, że tam się spotykają ludzie, którzy lubią to samo i widzą świat podobnie. No więc, jak w ubiegłym roku wybrałam, oczywiście szukając jeszcze czegoś nowego, taki temat rowerowy Alpy-Prosecco-Wenecja, to był przejazd, który zaczynał się w Austrii i prowadził przez alpejskie właśnie doliny. Potem we Włoszech, aha, jedna z tras prowadziła właśnie m.in. tunelami, którymi kiedyś jeździły pociągi, a zostały zamienione te alpejskie tunele na trasy rowerowe. Ja myślałam, że w ogóle zwariuję ze szczęścia, bo tam się jedzie wolno i można się zatrzymywać, aby docenić jaki ten świat jest rzeczywiście piękny.

- A potem jeszcze przez całe doliny we Włoszech, taki obszar Prosecco, gdzie rzeczywiście winnice są tą urodą krajobrazową i dojeżdżaliśmy do Wenecji od tyłu, od Lido. Także mieliśmy dodatkowe przeżycia estetyczne, to podglądanie świata, fragmentarycznie podwoziliśmy się statkami, wyjeżdżaliśmy, znowu jakieś kilometry na rowerze i ponownie taka podwózka stateczkiem. Do Wenecji wpływaliśmy, właśnie, gdy poczułam się, jakbym była w muzeum i widziała malarstwo tego Włocha, który zostawił nam w Muzeum Narodowym takie fantastyczne pamiątki, tę Warszawę na całe ściany. Ja wtedy zobaczyłam Wenecję w perspektywie malarstwa tego artysty. To tak się ogląda świat podczas rowerowych przygód.

Pięknie to wszystko brzmi i niesamowicie. I to, że jak słyszę, pani nawet odkrywając coś ciekawego, nie poprzestaje na tym, tylko jeszcze szuka dalszych inspiracji. To jest niesamowite po prostu i takie pobudzające do aktywności.

- Tak, w tym roku, moja córka Jula została do tego nakłoniona, że przejechałyśmy wspólnie trasę wzdłuż Loary, wiodącą przez siedem zamków.

 A w aktywnościach codziennych, kiedy pani mówi, że jest szczęśliwa mając z różnorodnymi ludźmi relacje, gdy pani pracuje, chodzi na spektakle itd. Skąd apetyt na to wszystko? 

- Ten apetyt miałam od zawsze, bo zawodowo szukałam się w tych przestrzeniach artystycznych, powiedzmy od dziecka. Była też sprzyjająca atmosfera w mojej rodzinie muzycznej, więc potem gdzieś to zaowocowało takimi pragnieniami. No i ja się po prostu od tego nigdy nie uwolniłam. Nie zostałam co prawda aktorką ani solistką fortepianu, ale zostałam realizatorem operowym. I to też dostarczyło mi ogromnego spełnienia zawodowego. I wielu okazji, żeby właśnie realizować te spektakle inaczej, nie będąc aktorem pierwszym, tylko drugim, jakimi są realizatorzy.

Potrafię bez końca słuchać muzyki, uwielbiam patrzeć na scenę i to mnie nadal motywuje i wciąż muszę wyjść na koncert, oglądać dobre spektakle. Nie wszystkie oczywiście jestem w stanie, ale pociąga mnie ten świat sztuki, muzyki...

Czy pani w ogóle planuje kiedyś zrezygnować z tej szybkości życia? Czy pani kiedyś zwolni tempo?

- Nie mam zamiaru, dopóki życie trwa! Jak u Wojtka (przyp. red. Młynarskiego):

Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy

Jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany
Jeszcze wiosenne deszcze obudzą ruń zieloną
Jeszcze zimowe śmiecie na ogniskach wiosny spłoną
Jeszcze w zielone gramy, jeszcze wzrok nam się pali
Jeszcze się nam pokłonią ci, co palcem wygrażali
My możemy być w kłopocie, ale na rozpaczy dnie
Jeszcze nie, długo nie...

Leszek Możdżer wspomina Janusza Olejniczaka i opowiada o swoim muzycznym "wynalazku"Polsat
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas