Aga Zaryan: Wielka improwizacja
Ma teraz swoje wielkie 15 minut. Więc je dzieli: trochę dla dziecka, trochę dla domu, reszta to śpiewanie. Pół roku po urodzeniu synka poleciała (z nim!) za ocean i w dwa dni nagrała album z piosenkami legendarnych artystek Niny Simone i Abbey Lincoln. „Uczę się nie marnować czasu”, mówi Aga Zaryan, wybitna wokalistka jazzowa.
Wyprawa do Los Angeles, do pracy, z malutkim dzieckiem - nieźle. Jak sobie radziliście? Zabraliście nianię?
Aga Zaryan: - Od dwudziestu paru lat mieszka w Stanach dziadek Jasia. Więc to on był nianią. (uśmiech) Spisał się na medal! Tata Jasia też sobie fantastycznie radzi. Podczas nagrań robiłam tylko przerwy na karmienie. Siadałam w bujanym fotelu wśród palm, a kiedy Jasio się najadł, wracałam do studia.
Siódma płyta, ale pierwsza nagrywana przez Agę - mamę. Dowiedziałaś się czegoś nowego o sobie?
- Nauczyłam się, że muzyka jest nadal dla mnie bardzo ważna. Urodziłam dziecko po trzydziestce. Czyli w dojrzałym wieku.
To jeszcze nie jest wiek...
- OK, nie jestem starą matką, ale nie jestem już młokosem. I oczywiście jestem szczęśliwa, że mam dziecko. Macierzyństwo jest pięknym przeżyciem. Trudno o nim mówić, bo słowa opisujące to doświadczenie brzmią banalnie. Ale wiem też, że gdyby ktoś mi teraz odebrał możliwość zajmowania się muzyką, czułabym się skrzywdzona. Ten rok to była dla mnie niezła lekcja mobilizacji, wejścia z powrotem w ten świat, z którego wyszłam. Nie jestem już panią swego czasu, teraz uczę się go nie marnować. Kiedy Jaś skończył pięć miesięcy, zaczęła przychodzić do nas cudowna niania. A ja szłam do pracy! Ćwiczyłam nowe utwory, zastanawiałam się nad brzmieniem kolejnej płyty.
Nie chciałaś dłużej zostać z dzieckiem? Teraz można wziąć rok macierzyńskiego.
- Ale ja nie mam żadnego macierzyńskiego. To są uroki tzw. wolnego zawodu. Poza tym po pięciu miesiącach poświęconych Jasiowi ciągnęło mnie do muzyki. Pierwszy raz śpiewałam na scenie sześć tygodni po porodzie. Dla mnie tak naprawdę to, czym się zajmuję, nie jest pracą. To pasja, która - oczywiście - czasem oznacza żmudne godziny w "ćwiczeniówce", ale mimo to mnie nie nuży. Kiedy mam kilka tygodni przerwy w koncertach, więdnę. Kiedy nie zajmuję się muzyką na co dzień, żyję z poczuciem winy.
A kiedy nie zajmujesz się dzieckiem, też je masz?
- Miałam taki moment, że pomyślałam: Jaś jest jeszcze taki malutki, a ja wychodzę na próby. Ale kiedy zobaczyłam, że jemu jest z nianią dobrze, a ja robię to, co kocham, i drugie pół dnia spędzam z nim, przestałam się przejmować. Kiedy jestem z synkiem, to na sto procent - tarzamy się po podłodze, dużo się śmiejemy, bo Jaś uwielbia się wygłupiać. Ale gdy nagrywam płytę, nie myślę o nim. Wiem, że jest z kimś zaufanym, i się wyłączam. Ma wspaniałą nianię i świetnego tatę. Teraz siedzę tu z tobą i też o nim nie myślę. Jest z nianią na spacerze w parku, ulicę od nas, ma fajnie. Ale oczywiście są momenty, gdy mam poczucie winy, że jestem z nim za mało. To chyba naturalne dla każdej pracującej mamy.
Nie jestem żoną z obrazka. Obiadów nie gotuję i czasem robię za duży bałagan.
Widzę, że okrzepłaś w tej roli.
- Słyszałam nieraz od dziewczyn, że dziecko oznacza koniec ich świata. Nieprawda! Oczywiście, nie można co wieczór szwendać się po barach, ale ja już z tego wyrosłam. Swoje przebalangowałam, miałam kaca nieraz. I już nie ciągnie mnie do nocnego życia. To są plusy macierzyństwa po trzydziestce. Oczywiście są na świecie miejsca, do których chciałabym jeszcze dotrzeć, ale teraz sobie parę lat poczekam, a gdy Jaś będzie starszy, pojedziemy tam razem. I to będzie jeszcze ciekawsze.
Trzy lata temu w wywiadzie dla TS mówiłaś: "Właśnie otwiera się przede mną najbardziej ekscytujący rozdział: małżeństwo".
- I akurat wczoraj obchodziliśmy trzecią rocznicę ślubu.
Jak jest?
- (westchnienie) Jak to w małżeństwie. Górki i dołki, ciągłe szukanie złotego środka. Uczę się małżeństwa - to stan wyjątkowy, ale czasem niełatwy. Mamy roczne dziecko, które jest dla nas obojga wyjątkowo ważne. Wiele nas łączy poza Jasiem. Kochamy jeździć na nartach, podróżować. Ale mamy oboje silne charaktery, więc czasem nie ma sielanki.
Aga Zaryan jako żona jest...
- Wyszłam za mąż w wieku 34 lat. Więc z tego wynika, że mi się do ślubu nie spieszyło. (śmiech) Byłam potwornie niepoukładana. Dobrych kilka lat zajęło mi zaglądanie w siebie. Dla wielu kobiet to, że mają własną rodzinę, jest naturalne i oczywiste. Nie umniejszałam tego nigdy, ale uważałam, że najpierw sama muszę uporządkować swoje podwórko i zrobić coś konkretnego w życiu, zanim założę rodzinę. Wyniosłam to podejście z domu. Gdy dorastałam, tata mówił: "Nie spiesz się z dzieckiem, dziecko to każdy może mieć, a ty powinnaś to i tamto...". Ale kiedy stuknęła mi trzydziestka, to nagle zaczął powtarzać "Ej, co ty, myślisz, że masz 20 lat?". Odpowiadałam: "O co ci chodzi? Sam mówiłeś, żeby się nie spieszyć". (śmiech)
A naprawdę?
- Akurat byłam w takim momencie, że po kilkunastu latach śpiewania udało mi się wypłynąć na szersze wody. Wreszcie miałam swoich słuchaczy, wyjazdy, koncerty w różnych miejscach na świecie. Poza tym nie było osoby, z którą mogłabym być na stałe. Do momentu, w którym poznałam Tomka.
Nie domagam się tajemnic, ale może odkryłaś przy nim nowe talenty. Np. uwielbiasz robić obiadki.
- Niestety, odkryłam głównie, że nie ma szans, żebym była "żonką z obrazka". Mam od czasu do czasu z tym problem. Że nie jestem taka udomowiona, że słabo zorganizowana, że nie ma ogniska domowego, bo nie gotuję obiadów i czasem jest za duży bałagan. Ale mnie się zawsze wydaje, że jest tysiąc innych, ważniejszych rzeczy do roboty. Wolę iść na wino z przyjaciółkami i porozmawiać, niż układać ubrania w garderobie.
Mówiłaś w wywiadzie, że zapominasz wyjąć pranie z pralki.
- Tu się poprawiłam! Wyjmuję. Ale wiesz dlaczego? Bo są tam ubranka Jasia. Jako żona mam jeszcze jedną zaletę. Potrafię nam wypełnić rodzinny czas. Wyjścia, pomysły na wspólne wyjazdy to moja działka. Mój mąż jest tym lepiej zorganizowanym, ale ja staram się wprowadzić w nasze życie więcej luzu. Na te momenty ciągle czekam, bo nasze życie jest jednak dość szalone i nieprzewidywalne. Teraz Jaś je usystematyzował. Wymusza na nas lepszą organizację.
Właśnie czekają cię wyjazdy, koncerty. Nagrałaś płytę, będziesz śpiewać w Polsce i Stanach. Dla czego wybrałaś piosenki tych wokalistek? Ninę Simone ludzie kojarzą, ale twórczość Abbey Lincoln to już wiedza koneserska.
- Fakt, Abbey jest u nas mało znana. Zobaczyłam w nich wiele wspólnego. Mocne, zdolne kobiety, które mogły całe życie śpiewać o miłości, a odważyły się pisać i wykonywać niełatwe protest songi. Urodzone w latach 30. nie zostały docenione na tyle, na ile zasługiwały. Początek ich kariery przypadał na koszmarne czasy segregacji rasowej.
Na mnie okropne wrażenie zrobiła opowieść, że na koncercie Niny Simone jej rodzice musieli przesiąść się do tylnych rzędów, bo z przodu mogli siedzieć tylko biali.
- Ich biografie są pełne tego typu przykładów. Lincoln pisała teksty i muzykę. Simone głównie śpiewała utwory innych, choć sama też napisała kilka ważnych utworów. Obie miały w sobie tę rzadką moc, że nawet teksty pisane przez kogoś w ich ustach brzmiały porażająco prawdziwie.
Zdążyłaś jeszcze zobaczyć je na scenie?
- Byłam na koncercie Niny w Sali Kongresowej, w ’98. Niezapomniany, choć smutny wieczór. Ona już bardzo schorowana, daleka od dawnych możliwości. Walka ducha z ciałem. Pozostało jednak mocne wrażenie, że Nina z tą muzyką jest do końca, nawet w słabości. Zmarła parę lat później, w 2003 roku. Później na koncercie w Polsce poznałam jej córkę. Ma pseudonim Simone, ale wiele po matce nie odziedziczyła. Jest oczywiście muzykalna, ale zupełnie inaczej śpiewa. Kiedy zapytałam, jak to jest być córką wyjątkowej artystki, w jej oczach pojawiły się łzy: "To jednocześnie przekleństwo i błogosławieństwo". Widać, że nie miała łatwego dzieciństwa. Nina dużo przeżyła i pewnie dlatego to śpiewanie było takie przejmujące i prawdziwe.
A poznałaś Abbey Lincoln? Też występowała w Kongresowej.
- Tak, w roku 2004. Akurat była w świetnej formie. Zajrzałam za kulisy po autograf. W garderobie siedziała sama. Zobaczyłam piękną, zjawiskową kobietę, wtedy już po siedemdziesiątce. Emanowała od niej tajemnicza energia. Cieszę się, że zdążyłam obie zobaczyć i usłyszeć na żywo.
Macierzyństwo po trzydziestce ma plusy. Już swoje przebalangowałam.
Na co dzień występujesz z polskim zespołem. Dlaczego na płycie grają muzycy ze świata?
- Wymarzyłam sobie, że na tę płytę zaproszę dwie genialne osoby, z którymi jeszcze nie współpracowałam. To perkusista Brian Blade i pianistka Geri Allen. Nazwiska z najwyższej półki. Chodziłam od lat na ich koncerty w Nowym Jorku. Do Geri po którymś koncercie poszłam za kulisy podziękować za to, co gra. Pamiętam, że dwójka jej nastoletnich dzieci siedziała w garderobie nad zeszytami, odrabiając lekcje! Widzisz? Tak wyglądają kulisy kariery kobiet w jazzie!
U ciebie też tak będzie. "Mamo, ile jest dwa razy dwa?". "Jasiu nie teraz, ja tu śpiewam!".
- (śmiech) Bardzo możliwe. Dla mnie zaproszenie Geri było naturalne. Tak jak Nina i Abbey, jest kobietą, Afroamerykanką i - jak Nina - pianistką. Zna to, o czym one śpiewały. A Brian to guru perkusistów jazzowych, na stale występuje w zespole słynnego Wayne’a Shortera, 80-letniego kompozytora i saksofonisty, jednego z dinozaurów jazzu. Gra w sposób nieoczywisty. A w jazzie właśnie ta nieoczywistość jest fascynująca. Miles Davis zawsze mówił: "Nie graj tego, co jest. Graj to, czego nie ma".
To trudne?
- Tak! To ciągłe poszukiwanie lepszej formy wyrazu. Ale à propos muzyków: oprócz tych dwojga na płycie wystąpili panowie, z którymi gram od lat. Mieszkający w Kalifornii kontrabasista jazzowy Darek Oleszkiewicz i gitarzysta Larry Koonse. Porozumiewamy się niemal bez słów. To piękny etap. Ale wiesz, co jeszcze było ważne? Że to nie był album produkcyjny. Nagrywaliśmy na setkę.
Wytłumaczmy.
- Dziś już mało kto tak pracuje, muzycy siedzą czasem w różnych zakątkach świata, dosyłają swoje kawałki i ktoś to razem zgrywa. Albo nagrywają w jednym studiu, ale nie w rzeczywistym czasie i nad nagraniem czuwa producent, który ma koncepcję całej płyty. My wszyscy zebraliśmy się na dwa dni prób plus dwa i pół dnia nagrań w legendarnym Conway Studio w Hollywood. To taka oaza spokoju w dość obskurnym i głośnym Los Angeles. Hipisowski klimat, na ścianach okładki słynnych płyt, które tu nagrywano od lat 70. do dzisiaj. Gdy zobaczyłam, że tu m.in. nagrywał mój ukochany Stevie Wonder czy Ray Charles, zrobiło mi się ciepło na duszy. Akurat w studiu obok pracowała Metallica. (uśmiech) Nagrywaliśmy po kilka "tejków" - od ang. take, czyli podejścia - i gotowe! Zapis chwili. Podobnie pracowały Nina i Abbey. Dlatego rzeczy nagrywane dawniej brzmią tak prawdziwie, wręcz organicznie. A jeden utwór Who Knows Where the Time Goes, z gitarą i harfą, zrobiliśmy za pierwszym podejściem.
Zaraz, kto grał na harfie?
- Carol Robbins wystąpiła gościnnie w czterech utworach. Na końcu płyty jest krótki dwuminutowy, tylko na harfę i głos. Dedykuję go Jasiowi. Carol dodała też trochę kobiecej energii do poszczególnych piosenek. W końcu bohaterki mojego albumu były kobietami w zdominowanym przez mężczyzn świecie show-biznesu. Ale miały misję, stąd w nich taka moc!
Poproszę na koniec dla czytelniczek TS. Poleć trzy swoje ulubione jazzowe kobiece kawałki, które można znaleźć na YouTubie i puścić sobie w zimowy wieczór, żeby zrobiło się cieplej.
- Tylko trzy? (śmiech) Dobrze. Both Sides Now mojej ukochanej Joni Mitchell. Wiesz, że ona kończy już 70 lat? Wspaniała kompozytorka, gitarzystka, wokalistka, malarka, jedna z niewielu żyjących tak wybitnych. Dalej: Once I Loved w wykonaniu Shirley Horn. I piosenka I’m Glad There is You śpiewana przez Carmen McRae.
Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz z twojego wywiadu dla TS trzy lata temu. Występ w słynnym nowojorskim klubie Village Vanguard. Nadal o nim marzysz?
- Tak i jestem bliżej spełnienia niż te trzy lata temu. (uśmiech) Bo już grywają tam muzycy z mojej nowej płyty. Marzenie staje się coraz bardziej realne. Ale wiesz co, mam nowe. Nagrać z tego koncertu płytę! Może na czterdziestkę? (śmiech) To byłby najfajniejszy prezent. Nie pierścionek z diamentem, ale live w Village Vanguard.
To życzę, abyś za trzy lata w wywiadzie dla TS mogła opowiedzieć, jak było za tymi słynnymi czerwonymi drzwiami.
- Nie dziękuję, (śmiech) ale chętnie cię zaproszę, bo ten klub to miejsce wyjątkowe na mapie jazzu.
Rozmawiała Joanna Nojszewska
TWÓJ STYL 12/2013