Agata Steczkowska: Jestem córką księdza

Ta miłość nie powinna się udać, bo wszystko i wszyscy byli jej przeciwni. A jednak się udała i trwała do grobowej deski. O związku swoich rodziców Danuty i Stanisława Steczkowskich, a także o tym, jak żyje się w dużej rodzinie opowiada ich najstarsza córka Agata.

 Jestem, jak to tato mówił, liderem tej rodziny. W dzieciństwie zaprogramowana zostałam jako najstarsza, żeby opiekować się młodszymi dziećmi, pomagać im w nauce, być kierownikiem artystycznym rodzinnego zespołu - mówi Agata Steczkowska/fot. Archiwum Agaty Steczkowskiej
Jestem, jak to tato mówił, liderem tej rodziny. W dzieciństwie zaprogramowana zostałam jako najstarsza, żeby opiekować się młodszymi dziećmi, pomagać im w nauce, być kierownikiem artystycznym rodzinnego zespołu - mówi Agata Steczkowska/fot. Archiwum Agaty SteczkowskiejStyl.pl

Pani książka "Steczkowscy. Miłość wbrew regule" opowiadająca , m.in. o trudnych wyborach pani rodziców oraz życiu w dużej rodzinie zbiera bardzo dobre recenzje, ale wywołała też burzę. Myślała pani o tym, jak zostanie przyjęta, decydując się na jej publikację?

Agata Steczkowska: - Ocena innych ludzi na temat książki nie jest mi do niczego potrzebna, ale, oczywiście, cieszę się, gdy książka jest oceniana pozytywnie. Zrobiłam to, co sobie założyłam, trzydzieści lat temu obiecałam sobie, że napiszę tego rodzaju książkę. Zrobiłam to dla siebie, ale mój tato Stanisław też tego chciał. Książka oparta jest na dokumentach, które zbierałam kilkadziesiąt lat. To jest jej atut. Moi rodzice zawsze postępowali zgodnie ze swoją filozofią życiową i ze swoim sumieniem. Ta książka powstała w zgodzie z moim sumieniem.

Zadedykowała pani tę książkę rodzeństwu.

- Tą książką oddaję przede wszystkim hołd rodzicom, ale rzeczywiście zadedykowana jest rodzeństwu, żeby dowiedzieli się tego, co ja wiem z archiwum i ze wszystkich rozmów, które na ten temat odbyłam. Jeśli chodzi o moje rodzeństwo, to każde z nich musi się z tą historią zmierzyć, ale nie nazwałabym tego problemem. Rodzeństwo nie interesowało się nigdy archiwami ani przeszłością naszych przodków, dlatego właśnie im zadedykowałam tę książkę, aby dowiedzieli się tego wszystkiego. Jestem pewna, że informacje zawarte w tej książce dadzą im szerszy obraz naszej rodziny.

Jak pani siostry i bracia ją przyjęli?

- To, co piszą w mediach o konflikcie między nami, to jest sztuczne nakręcanie sprawy. Żadne z mojego rodzeństwa nie zrobiło mi awantury, nikt mi nic złego nie napisał, nikt się źle nie wypowiedział w mediach. Uważam, że afera, jaką wielką burzę wywołała ta książka, to jest po prostu mylenie wielu wątków, w których pojawia się nasze nazwisko. Aferą jest to, że niektórzy ludzie dowiedzieli się o tajemnicy poliszynela czterech pokoleń mojej rodziny, ale ta książka ma wiele innych interesujących płaszczyzn, które inteligentny czytelnik zauważy.

Czemu ta opowieść powstała dopiero teraz?

- Zawsze sądziłam, że napiszę dzieje mojego rodu dopiero na emeryturze, bo jestem osobą bardzo aktywną zawodowo. Iskrą do zrobienia tego akurat teraz, było spotkanie z Beatą Nowicką podczas sesji zdjęciowej i wywiadu do "Vivy", którą robiłam razem z moimi siostrami blisko dwa lata temu. Beata po tej sesji zadzwoniła do nas wszystkich z pytaniem, czy nie chciałybyśmy opowiedzieć historii naszej rodziny w formie książki, bo ona widzi potencjał w historii, o której podczas wywiadu wspomniała moja córka Róża. Moje siostry nie były zainteresowane, ja natomiast spotkałam się  z Beatą i właściwie natychmiast rozpoczęłyśmy prace nad książką. Pani Beata bardzo mi pomogła np. przy opisie listów moich rodziców. Nie chciałam ich przedstawiać w oryginale, ale nie umiałam też ich dobrze opisać, ponieważ zawsze, kiedy czytam listy mojej mamy z okresu, gdy była ze mną w ciąży, bardzo się wzruszam.

To nie jest książka o pani, ale w szczególny sposób pani tu funkcjonuje, bo tylko pani jest córką księdza.

- Tak, tylko ja jestem córką księdza. Po urodzeniu zostałam zarejestrowana na panieńskie nazwisko mojej mamy. Dopiero kiedy rodzice wzięli ślub cywilny, dzieci zaczęły nosić nazwisko taty i już mój młodszy o rok brat Jacuś został tak zarejestrowany. Wówczas też zmieniono moje nazwisko na Agata Steczkowska.

Pani ojciec bardzo długo czekał na zwolnienie z celibatu, jak pani myśli czemu kościelni hierarchowie zwlekali z tą decyzją? Kiedy w 89. roku pani rodzina występowała przed papieżem ten płakał ze wzruszenia, ale nie zmienił zdania. Stało się to dopiero w 1998 roku, wówczas pani rodzice mogli wziąć ślub kościelny. Pani mama miał wówczas 56 lat, ojciec 63. Stanisław Steczkowski zmarł 3 lata po ślubie.

- Kościół nie chciał dać dyspensy mojemu tacie, bo był kapłanem charyzmatycznym, a mądry pracodawca  nie zwolni chętnie pracownika z charyzmą. Rozmawiałam z tatą o tej decyzji nie raz. Tato myślał o tym, żeby odejść od Kościoła o wiele wcześniej niż ja się poczęłam. Ja byłam ostatnią kroplą, która przeważyła, dlatego też nazywał mnie "palcem Bożym". Tato miał w sobie dylematy i pytania, a ja tę szalę przeważyłam. Kiedy powiedział, że chce odejść, że nie chce być dłużej księdzem, kuria nie chciała go wypuścić, sugerując, że powinien zejść ze złej drogi. Złą drogą nazywali porzucenie kapłaństwa, wejście w związek z kobietą i bycie ojcem dzieci.

- Mojemu tacie w życiu wszystko się udało. Był najwspanialszym ojcem i mężem na świecie, i takim samym był księdzem oraz dyrygentem. Wszystko, co robił, było charyzmatyczne, poświadczy to, każdy, kto go znał. Takich ludzi nie ma zbyt wielu. Poza tym był wysoce moralny i etyczny, zawsze mówił prawdę, nie chował się za niczym, niczego nie można było mu zarzucić, nie miał trupów w szafie. Był inwigilowany przez UB - jako były ksiądz był dla nich smacznym kąskiem - ale nigdy nie uległ, mam na to dokumenty z IPN.

Zrobiłam to, co sobie założyłam, trzydzieści lat temu obiecałam sobie, że napiszę tego rodzaju książkę - mówi Agata Steczkowska/fot. Archiwum Agaty Steczkowskiej
Zrobiłam to, co sobie założyłam, trzydzieści lat temu obiecałam sobie, że napiszę tego rodzaju książkę - mówi Agata Steczkowska/fot. Archiwum Agaty SteczkowskiejStyl.pl

Myśli pani, że gdyby był nieznanym nikomu urzędnikiem, historia potoczyłaby się inaczej?

- Jestem o tym przekonana, ponieważ znam wielu księży, którzy odstąpili od kapłaństwa, ale siedzieli cicho jak mysz pod miotłą i całkiem dobrze im się wiodło. Problem właśnie na tym polega, że nasz tata stał się sławny, najlepiej by przecież było, gdyby przestał istnieć. Moim rodzicom wciąż rzucano kłody pod nogi. Uważam, że postawa i państwa i kościoła nie jest w porządku wobec naszej rodziny, to jest strata. Jeśli się ma tak charyzmatycznego człowieka, to się go powinno wspierać, jeśli on tworzy rodzinę tak utalentowaną i nietuzinkową - myśmy na Zachodzie mieli owacje na stojąco, a w we własnym kraju wciąż rzucano nam kłody pod nogi. Powinniśmy być ambasadorami Polski, a my przeciwnie, zawsze byliśmy przezroczyści, nie było nas jako rodziny muzykującej. Do dziś tak jest.

Rodziców uznano za gorszycieli, odmówiono komunii rodzinie, u której rodzice zamieszkali. Kościół odwrócił się od nich, rodzina także. Przez lata tułali się z małymi dziećmi. Odmawiano występów chórowi prowadzonemu przez pani ojca. Nigdy nie mieli żalu do Kościoła - instytucji?

- Nie, rodzice nie mieli żalu, tylko niemądrzy ludzie mają żal w sobie. Poza tym to byli dumni górale, nigdy nie prosili nikogo o łaskę. Państwo nie wspomagało mojej rodziny w żaden sposób, choć byliśmy przecież rodziną wielodzietną - dziewięcioro dzieci to w każdych czasach jest ogromne wyzwanie i takim rodzinom zawsze się pomaga. To nie jest żal, tylko stwierdzenie faktu. Kościół też w żaden sposób nam nie pomagał. Proszę mnie źle nie zrozumieć, moi rodzice uważali, że dziewięcioro dzieci to dar i że powinni sami o nas zadbać, ja po prostu mówię o tym, że wielu rodzinom, w takiej jak nasza sytuacji, państwo i Kościół pomagały, nam nie.

- Co więcej, rodzicom wciąż utrudniano życie, chór nie mógł występować, mój tatuś nie mógł znaleźć pracy, nie uznano jego studiów w seminarium duchownym. Nasz chór nigdy nie dostał w Polsce nawet złotówki za występy, musieliśmy jeździć z koncertami na zachód, a moi rodzice nawet w tej sytuacji potrafili jeszcze pomagać innym. Ale wszystko ma dobre i złe strony, dzięki temu jesteśmy twardzielami.

Kiedy umarł pani tata, jego pogrzeb miał być cichy i skromny.

- Nam, jako rodzinie, zostało oznajmione, że pogrzeb ma być cichy i skromny. Nawet po śmierci maestro Stanisława uzurpowali sobie prawo do oceny jego życia i wyborów. Ale na pogrzeb przyszło 3 tysiące ludzi, wiec proboszcz musiał ustąpić. Jednak podczas kazania na pogrzebie nie powiedział ani słowa o moim tacie, jakby msza była za kogoś innego. Mama bardzo płakała.

Te wszystkie zdarzenia musiały być niezwykle trudne dla niej.

- Dla niej ta sytuacja pewnie była nawet trudniejsza niż dla taty. Po pierwsze: baba zawsze winna wszystkiemu, mężczyznę się wybiela. Po drugie: moja mama miała zupełnie inny charakter niż tata, on się nigdy nie przejmował tym, co mówią ludzie, natomiast mama zawsze bardzo się przejmowała. Mama nie zrobiła żadnego ruchu w tym kierunku, żeby tata przestał być księdzem. Znali się przecież od dziecka, on zawsze był jej największym przyjacielem, nie zrobiłaby nic przeciwko niemu, wiedziała, że był charyzmatyczny i że wróżono mu karierę w Kościele. Mama była przekonana, że tato nie podejmie decyzji o odejściu z Kościoła, bo bardzo lubił być księdzem.

Pisze pani, że czasem było bardzo ciężko, z tego powodu m.in. mama sprzedała u fryzjera swój warkocz.

- Mama z pracy w szkole szła do drugiej pracy, bo do niej należały przecież wszystkie domowe obowiązki: gotowała codziennie, w domu zawsze było czysto, wręcz pedantycznie, zawsze byliśmy schludnie ubrani i zadbani. To mama rządziła domem, dbała o niego, tato oddawał jej pieniądze i one musiały wystarczyć. Rodzice byliby wspaniałym małżeństwem także bez nas, my byliśmy tylko dodatkiem do ich miłości, a nie lekarstwem na kłopoty małżeńskie.

- Moja mamusia urodziła i wykarmiła dziewiątkę dzieci, to największa "harownica", jaką znam. Rodzice mieli konflikt serologiczny, wiec to ona narażała się na śmierć będąc w kolejnych ciążach. Urodziła dziewięcioro zdrowych, utalentowanych dzieci.

Siostry Steczkowskie: (od lewej) Magda, Cecylia, Justyna, Krystyna, Agata
Siostry Steczkowskie: (od lewej) Magda, Cecylia, Justyna, Krystyna, AgataNiemiecAKPA

Pani mama czytała tę książkę?

- Mamusia w tej chwili nie jest w stanie czytać, ale zawiozłam jej egzemplarz i czytałam fragmenty. Na jesieni ukaże się audiobook, książka będzie też czytana na antenie radia, więc będzie mogła jej posłuchać. Przypuszczam, że będzie to dla niej wzruszające przeżycie.

Znaczącą rolę w tej historii odegrał przyjaciel pani rodziców, także syn księdza - historia miłości jego rodziców nie zakończyła się happy endem. Jak pewnie większość takich historii w Polsce.

- On, tak jak ja też miał ojca księdza, tylko jego ojciec postąpił inaczej niż mój. Jednak związku rodziców W., nie nazwałaby miłością, bo gdyby ten biskup, jak się potem okazało, kochał matkę W., to pewnie by z nią żył, a nie porzucił z dzieckiem. W., któremu oddaję głos w książce był wspaniałym człowiekiem, bardzo pomógł mojej mamie, kiedy była sama w Stalowej Woli w ciąży ze mną. Całe życie sobie pomagali.

Jak się żyje w tak dużej rodzinie? Jak wyglądało wasze życie?

- To jest dla mnie bardzo trudne pytanie, bo ja przez całe życie czułam się jedynaczką, choć nie mam do tego podstaw, bo przecież mój brat Jacuś urodził się, gdy miałam rok. Myślę, że to się wzięło stąd, że mama w ciąży ze mną była stuprocentowo przekonana, że będzie mnie wychowywała jako panna. Ja będąc w jej łonie, być może, przejęłam te myśli.

- Jestem też, jak to tato mówił, liderem tej rodziny. W dzieciństwie zaprogramowana zostałam jako najstarsza, żeby opiekować się młodszymi dziećmi, pomagać im w nauce, być kierownikiem artystycznym rodzinnego zespołu. Jestem bardziej jak trzeci rodzic, a nie jak jedno z rodzeństwa. Przez 10 lat oddawałam w całości moją pensję rodzicom, żeby im pomoc. W dużej rodzinie najmłodsi zawsze mają najlepiej, najtrudniej natomiast jest najstarszym. Tak się żyje pewnie w każdej rodzinie wielodzietnej.

Wszyscy jesteście utalentowani muzycznie, w dzieciństwie rywalizowaliście ze sobą?

- Każde rodzeństwo rywalizuje o uwagę rodziców i, tak jak w każdej rodzinie, najczęściej najmłodsi wygrywają. Ale myśmy najczęściej grali razem. Ja nie lubię rywalizacji, wszelkich konkursów, nigdy nie lubiłam. W domu nie miałam potrzeby rywalizowania, bo jak wspomniałam byłam traktowana inaczej niż pozostałe rodzeństwo. Ale moje rodzeństwo rywalizowało już między sobą.

Z perspektywy czasu, umie pani powiedzieć, co pani dała duża rodzina?

- Duchowe ubogacenie, bo jak się ma tyle rodzeństwa, to się ma bardzo dużo różnorodnych doświadczeń życiowych. W grupie trzeba się dogadać, nawiązać i utrzymać relacje, kochać wiele osób, komunikować się, również niewerbalnie. My przecież ze sobą muzykowaliśmy, to też doświadczenie pracy w grupie, poza tym nauczyliśmy się ze sobą komunikować niewerbalnie na bardzo głębokich płaszczyznach, do wzruszeń włącznie.

Pani córka jest jedynaczką, patrząc na wielką rodzinę Steczkowskich, nie zazdrości pani rodzeństwa?

- Moja córka nigdy nie chciała mieć rodzeństwa. Pewnie ma to po mnie, bo ja też zawsze chciałam być jedynaczką. Ale na pewno w jakimś stopniu Róża czuje się częścią tego klanu Steczkowskich. Każdy potrzebuje przynależeć do grupy, rodzina to jest siła, a nasza rodzina jest bardzo duża, więc siła też jest duża. Moja córka czasem mówi, że jest jedynaczką z wielodzietnej rodziny. Myślę, że to jej daje w jakimś sensie poczucie bezpieczeństwa.

Wychowywała pani swoją córkę tak, jak panią wychowywano?

- Na wielu płaszczyznach tak, ale też na wielu nie. Mam zupełnie inny światopogląd niż mama, a to w wychowaniu ma znaczenie. Na wielu płaszczyznach całkowicie się z nią nie zgadzam, np. w sprawie antykoncepcji, ja uważam, że powinno się ją stosować, że nie wszyscy powinni mieć wielodzietne rodziny. Inaczej też się wychowuje jedynaczkę, ja mogłam się skupić tylko na niej, Róża ma wszystko, co chciała - to sytuacja, o której ja mogłam tylko pomarzyć. W wielodzietnej rodzinie uwaga musi być skupiona na wszystkich dzieciach naraz, inaczej trzeba też rozłożyć energię, to jest zupełnie inna uważność i innego rodzaju ukierunkowanie na dziecko. Są też inne czasy. Mogłam się skupić całkowicie na Róży i rozwijać jej wszystkie talenty dlatego, że jest jedynaczką. Ja natomiast, jako jedno z dziewięciorga dzieci, miałam praktycznie z każdej strony ograniczenia, dlatego, że rodzice musieli mieć uważność na wszystkie dzieci.

Jest pani dyrygentem, prowadzi chóry, kształci chórzystów tak jak pani tato, czuje pani presję tej jego charyzmy i doskonałości?

- Presji nie, rodzice nie wymagali od nas doskonałości, oni nas traktowali jak dziewięć odrębnych istot. Zawsze chciałam być dyrygentem, ale robię też wiele innych rzeczy. Dla dziewczynki wzorem mężczyzny jest ojciec, dla mnie mój tata bardzo wysoko ustawił poprzeczkę, trudno ją przeskoczyć.

Podobno pani książką interesuje się branża filmowa?

- Tak, miałam takie rozmowy, ale na razie nie ma konkretów. Natomiast moim marzeniem jest, żeby powstał taki film, jednak w tej chwili jestem zajęta czymś innym, pracuję nad muzyką do filmu fabularnego "Portrecista".

Anna Piątkowska

Rozmowa o pracę może być naprawdę stresująca w Project Lady! Styl.pl
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas