Reklama

Albert Dupontel: Jestem przeciw

Albert Dupontel /Getty Images

Społeczeństwo z jego normami i dominującym szaleństwem wywołuje we mnie mdłości. Pisarz i filozof Cioran mówił, że należy przyglądać się szaleńcom - pozwalają przewidzieć przyszłość - mówi Albert Dupontel, reżyser wchodzącego właśnie na polskie ekrany filmu "Do zobaczenia w zaświatach".

Joanna Orzechowska: Jest pan uważany za prowokatora. Czy rozpoznaje się pan w tym wizerunku?

Albert Dupontel: To nieporozumienie. Ten wizerunek przylgnął do mnie po moim drapieżnym filmie "Bernie" i trudno jest mi się z nim uporać. Na szczęście, w sumie niewiele osób redukuje mnie do roli agresywnego anarchisty -  widzowie i krytycy zwracają również uwagę na moje umiejętności aktorskie i realizatorskie! Poza tym z biegiem lat jestem dużo mniej zbuntowany, obecnie widzę się raczej jako dyskretnego desperatę. Już mi nie zależy na ścinaniu głów, choćby dotyczyło to tylko kanarków,  jak w moim filmie "Bernie". Zależy mi za to na widzach, co być może wyda się paradoksalne. Umiarkowany sukces jest jednak jedynym sposobem na to żeby zdobyć wolność - być panem swego losu i nie zależeć od gotowych formatów i modeli. Jako reżyser czuję się wolny.

Reklama

Pana filmy odnosiły sukcesy komercyjne, a "Do zobaczenia w zaświatach" otrzymało aż pięć Cezarów - w tym za reżyserię. Publiczność pana kocha?

- Myślę, że publiczność ma mnie w nosie i nie sądzę żebym się jakoś specjalnie mylił. Jeśli któryś z moich filmów odnosi sukces oznacza to po prostu wybrałem dobrą historię. W sumie jestem zadowolony z mojego skromnego dorobku - nawet jeśli coś mi się nie udało, zawsze mogę sobie powiedzieć, że próbowałem. Za Cezarami jednak nie przepadam, do tego stopnia że przez całe lata w ogóle nie brałem udziału w tej dziwnej uroczystości. To tak jakby pójść do Luwru i oświadczyć - w tym roku wygrywa Van Gogh a Monet i Renoir przegrywają. To groteskowe.

Czy w ten sam sposób podchodzi pan również do zawodu aktora? Ma pan na swoim koncie ponad 50 ról.

 Powiem coś bardzo banalnego - wszystko zależy od samej roli i od reżysera. Z dużą radością pozwalam się kierować tym których podziwiam i szanuję - myślę choćby o Jean Bekerze czy Bertrandzie Blier. Ale czasami się mylę  - pewnego razu byłem w takiej furii, że zażądałem usunięcia mojego nazwiska z czołówki, nawet za cenę honorarium, oczywiście bez rezultatu. W moich własnych filmach często grywam postaci "looserów" bądź delikatnie mówiąc ekscentryków - w "Bernim" był to sierota wyrzucony do śmietnika, w "Złym" ktoś dogłębnie zły, w "Dziewięciu długich miesiącach" niezbyt rozgarnięty włamywacz podejrzany o morderstwo. Ten rodzaj ludzi mnie inspiruje - są absolutnie nie w fazie, egzystują na marginesie, dlatego odczuwają silniej wszelkie wstrząsy i niekorzystną ewolucję społeczeństwa. I co najważniejsze - noszą w sobie autentyczne ciepło. Są mi bardzo bliscy - czuję się tak samo wykorzeniony jak oni.

W pana filmach, nawet tych komediowych, powraca regularnie wątek samotności.

- Zapewne dlatego, że, jak powiedziałem, sam również czuję się samotny i wyobcowany. Społeczeństwo z jego normami i dominującym szaleństwem wywołuje we mnie mdłości. Pisarz i filozof Cioran mówił, że należy przyglądać się szaleńcom - pozwalają przewidzieć przyszłość. Szaleńcom i biednym - kiedy kryzys czy przemoc dotykają najbiedniejszych oznacza to, że na samej górze dzieje się bardzo, bardzo źle. Samotność, agresja czy nawet  terroryzm świadczą o tym, że społeczna tama pęka. Sytuacja ludzi żyjących w najniższych warstwach społecznych jest wyznacznikiem stanu i przyszłości całego społeczeństwa. Moim zdanie, zbliżamy się do linii "no future".

Czy uważa się pan za twórcę zaangażowanego?

- Bardzo chciałbym, żeby mnie tak postrzegano - kontekst społeczny zawsze bardzo mnie interesował. Ale Chaplin również nakręcił "Dzisiejsze czasy" ukazując stado baranów a następnie ludzi schodzących do metra. Ja również staram się pokazywać czym się stajemy, często z naszej własnej woli. Społeczeństwo pozbawia nas nas samych. Jestem absolutnie przeciw i często zadaję sobie gwałt, żeby wejść ponownie w system aby nakręcić kolejny film. Uważam, że wszystkie instytucje stworzone i narzucone przez społeczeństwo są szkodliwe - nawet w szkole daje się przecież stopnie i wmawia małym dzieciom że są gorsze od innych. Wstydzę się jednak mówić o sobie,  ponieważ zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo jestem uprzywilejowany: życie obeszło się ze mną łagodnie, miałem szczęśliwe i dostatnie dzieciństwo, moi rodzice mnie kochali. Dlatego, jeśli protestuję, staram się protestować elegancko.     

Czy dlatego kocha pan burleskę i satyrę?

- Satyra i burleska są dla mnie środkami, którymi posługuję się, aby ukazać wszystko co nie funkcjonuje w społeczeństwie i  relacjach międzyludzkich, cały absurd naszego świata. Chaplin też opowiadał przecież smutne historie, posługując się poczuciem humoru. Oczywiście nie uważam się za Chaplina, nie  postradałem jeszcze zupełnie zmysłów, ale jego technika jest mi bardzo bliska. Rezultat zależy oczywiście od talentu i finezji aktorów, ale ogólnie biorąc ta mieszanka odpowiada temu co odczuwam  w realnym życiu.

Pana ostatni film "Do zobaczenia w zaświatach" jest inscenizacją powieści  Pierre’a Lemaître, który otrzymał za nią nagrodę Goncourtów.

- Ta powieść zachwyciła mnie do tego stopnia, że postanowiłem opuścić mój mały, komiczno-neurotyczny światek i rzucić się na głęboką wodę. Jedynym bemolem był wysoki budżet - zawsze unikałem tego typu przedsięwzięć, ponieważ  uważałem je za wulgarne. Kiedy film kosztuje kilkanaście czy kilkadziesiąt milionów euro, presja wywierana na reżysera jest ogromna - te miliony muszą się zwrócić. Książka Pierre’a jest dla mnie zawaluowanym pamfletem na temat stanu dzisiejszego świata. Powtarzam, że ten świat wcale mi się nie podoba, ponieważ rządzi nim pieniądz i ponieważ mieli i niszczy słabych. Wiedziałem więc w którym kierunku mam iść, aby moja wizja była  zgodna z motywacjami bohaterów.

Film ukazuje świat w trakcie i po zakończeniu pierwszej wojny światowej, kiedy to okazuje się, że nikt nie czeka na  tych którzy przeżyli, wręcz przeciwnie.

- Ich świat się skończył, po powrocie odkrywają prawa bezwzględnego kapitalizmu. To świetna referencja do współczesności. Wśród bohaterów filmu mamy  brutalnego kapitalistę niszczącego wszystko czego się dotknie, zupełnie jak dzisiejsze korporacje, cynicznego arywistę i ofiarę panujących stosunków, która niczego nie rozumie czyli mnie. To ktoś kto niczego nie posiada i nie ma nawet ochoty się buntować, jak większość z nas. To konformista, który staje się buntownikiem mimo woli, kiedy zmuszają go do tego okoliczności.

  "Do zobaczenia w zaświatach" posiada jednak swojego bohatera pozytywnego. Czy w życiu  też jeszcze tacy istnieją?

- Pragnę wierzyć, że tak, chociaż spotyka się ich niezmiernie rzadko. W moim filmie takim bohaterem jest Edouard, poeta i artysta idealny, który już od dziecka wznosi się ponad wszystko. Przed długie lata szukałem tego rodzaju postaci - Edouard posiada w sobie wielkość, którą podziwiam i której szczerze mu zazdroszczę. Ja sam jestem tylko małym człowieczkiem, który grzecznie protestuje przeciwko temu co się dzieje. Mój obraz jest właśnie takim artystycznym protestem - przeciwko horrorowi społeczeństwa i okrucieństwu ludzi. Mówi między innymi, że istota ludzka może być ocalona dzięki sztuce. Tylko artyści pozostają - Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Mozart.

Człowieka może zbawić także wiara - w Boga, w ideały...

- Aby istnieć ludzie potrzebują bogów, ale bogowie potrzebują z kolei niektórych ludzi aby dowieść, że istnieją. Społeczeństwo, które traci swoich artystów i nimi  pogardza jest skazane na klęskę. Im więcej mówi się o ekonomii, tym mniej daje się szans utalentowanym twórcom. Czy Fellini znalazłby dzisiaj producentów? Nie jestem tego pewien. Pożarła nas amerykańska kultura oparta na marketingu i wściekłej rywalizacji. Wynosi się pod niebiosa prezydentów wielkich korporacji sprzedających torebki i myli umiejętność zarabiania pieniędzy z talentem.

Pana samego sztuka wybawiła od zawodu lekarza  - ku rozpaczy ojca porzucił pan dla aktorstwa studia medyczne.

- To prawda, ale już jako student medycyny uciekałem przed rzeczywistością do kina. Odkrywałem w nim wszystkie moje marzenia i koszmary. Przerwałem studia na piątym roku i zacząłem prezentować one-man show. Tym samym odrzuciłem cały system wychowania otrzymany od mojego ojca lekarza. Nigdy nie zrozumiał mojej ekshibicjonistycznej potrzeby wypowiadania się -  pochodził z bardzo skromnej rodziny i przywiązywał ogromną wagę do wykształcenia. Zmarł zanim to zrozumiałem. Nie zdążyłem poprosić go o przebaczenie.

"Do zobaczenia w zaświatach" jest filmem osadzonym w konkretnym kontekście historycznym. Wiele dowiadujemy się o tamtych czasach...

- Podobnie jak książka, mój film demaskuje ówczesnych polityków i wielki kapitał. Pierwsza wojna światowa wybuchła jako polityczna i zbrojna reakcja na dochodzące do głosu ruchy społeczne - kapitał i politycy pragnęli wojny, miała oczyścić teren. Miliony ludzkich istnień nie miały w tej grze żadnego znaczenia. To przerażające, tym bardziej że moim zdaniem zbliżamy się do podobnej sytuacji. Pięćdziesiąt najbogatszych rodzin zarządza 90 procentami bogactw, miliony ludzi utrzymują się za mniej niż dwa dolary dziennie - świat oszalał. Osobiście czuję się bardzo uprzywilejowany, żyjąc w tym małym miasteczku które nazywa się Francją, ale i tu nierówności społeczne stają się coraz bardziej odczuwalne. Nie zapominajmy o tym, że w słowie kapitalizm kryje się wyraz  "kapitał". Oczywiście nie chodziło mi o to, żeby nakręcić agitkę, uważam jednak, że nawet komediowa forma może nieść z sobą ważne treści.

Zmienił pan radykalnie zakończenie...

- Pragnąłem wnieść trochę optymizmu w życie bohaterów. Literacki epilog jest bardzo przygnębiający: w końcowej scenie ojciec przejeżdża samochodem marnotrawnego syna, mój bohater znika w Afryce a arywista popełnia samobójstwo. Żaden z widzów by tego nie zniósł!

Wysmakowane obrazy przywodzą na myśl słynną "Amelie Poulain" i inne filmy Jean-Pierre Jeuneta, z którym pracował pan jako aktor.

- To był świadomy zabieg. Kocham barokową stronę obrazu filmowego,  nasycenie detalami, wszystkie odcienie sepii. Chętnie przyznaję się do inspiracji stylem Jeuneta, podobnie jak francuskiego realizmu poetyckiego z dziełami Marcela Carné i Jeana Renoira. Nie czuję się jednak filmowym autorem - jestem autorem satyrycznym a więc siłą rzeczy półautorem. Dlatego z taką przyjemnością posługuję się kamerą - maskuje moje braki!

Jak pogodził pan zadanie aktorskie z rolą reżysera?

- Tym razem był to całkowity przypadek - aktor który miał zagrać moją rolę zrezygnował w ostatniej chwili z powodu burn-out'u. Skontaktowałem się wtedy z kilkoma francuskimi gwiazdorami, żaden z nich nie był jednak wolny. Postanowiłem więc, że skoncentruję się na mojej własnej osobie - przy tak poważnym budżecie było to  poważne wyzwanie, którego już raczej nie powtórzę. Kocham spokój i wolność a łączenie na planie dwóch ról bardzo mnie stresuje. Z drugiej strony pozwala to na nawiązanie silnych więzi z innymi aktorami.

Drugą z głównych ról powierzył pan Nahuelowi Pérez Biscayartowi, nieznanemu dotąd aktorowi pochodzenia argentyńskiego. To prawdziwa sensacja aktorska, wyrywają go sobie obecnie reżyserzy całego świata. Jak odkrył pan Nahuela?

- W trakcie castingu, który okazał się dość skomplikowany, bowiem młodzi aktorzy francuscy nie akceptowali faktu, że mają grać z zakrytą twarzą. To błąd, ponieważ wielka reżyserka Ariane Mnouchkina zawsze mówiła, że nie można kłamać pod maską -  maska sprawia, że lepiej widzi się aktora. Tak czy owak, kiedy spotkałem Nahuela poczułem, że oto znalazłem mojego Edouarda - miał w sobie tę samą ironię, tę samą impertynencję. Zachwycił mnie swoją dojrzałością, talentem i jakością warsztatu  - w jednym spojrzeniu potrafił oddać całą złożoność swojej postaci. Mało tego, dla potrzeb roli w ciągu zaledwie dwóch miesięcy nauczył się mówić po francusku, bez najmniejszego akcentu. To prawdziwy geniusz aktorski, ma przed sobą wielką przyszłość.

Co po tylu latach kariery najbardziej interesuje pana w kinie?

- Mali ludzie i ich historie. Ci wszyscy, których świat nie dostrzega - słabi, zagubieni, opuszczeni. To dla nich realizuję moje filmy.

Rozmawiała Joanna Orzechowska


Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy