Reklama

American dream

Romanse w środowisku artystycznym są starannie ukrywane. Oni postanowili swoje uczucie wykrzyczeć.

Alison Gingeras

Na świecie uważa się, że Polacy są wielkimi romantykami. Nie wiem, czy kobiety w Polsce też tak myślą, ale ja spotkałam mężczyznę, który taki jest: spontaniczny, czuły, hojny. Nigdy nie zapomnę pierwszych wspólnych wakacji w Hiszpanii. Piotr ciągle mnie zaskakiwał, chciał sprawiać przyjemność - kupował drobne prezenty, zapraszał do restauracji. Kiedyś w Paryżu - wtedy już mieszkaliśmy razem - wybraliśmy się do kina. Byłam tak zmęczona, że zasnęłam. On otulił mnie marynarką, wziął na ręce i zaniósł do domu. Nawet dziś, po ośmiu latach, wzruszam się, opowiadając tę historię.

Reklama

Kiedy pojawił się Piotr, miałam 27 lat i byłam bardzo niezależna. Właśnie przeprowadziłam się z Nowego Jorku do Paryża, zostałam kuratorem w Centrum Pompidou. Zrobiłam kilka niezłych wystaw które zostały zauważone, pisałam do różnych magazynów, moje nazwisko zaczynało się liczyć w świecie sztuki. Wcześniej przez kilka lat pracowałam w nowojorskim Muzeum Guggenheima. Moja kariera rozwijała się obiecująco, w zasadzie nie chciałam niczego zmieniać, ale od czasu do czasu pojawiały się myśli, że nie tylko praca powinna dawać satysfakcję. Latem 2002 roku spędziłam kilka tygodni w Grecji, gdzie przygotowywałam dużą wystawę. Gdy skończyłam projekt, sponsor - grecki kolekcjoner - zaprosił mnie i grupę artystów na wakacje do swojej posiadłości na niewielkiej wyspie koło Aten. Wśród zaproszonych gości był także Piotr.

Znaliśmy się z widzenia, bo rok wcześniej wpadłam na kilka dni do Nowego Jorku i razem z kolegą, także kuratorem, poszliśmy zobaczyć wystawę w Gavin Brown's Enterprise. To znana galeria, wokół której skupiła się grupa młodych artystów. Na wystawie był też Piotr, który podszedł do nas, przedstawił się i zaczął konwersować z moim kolegą, a mnie - i to było dziwne, bo zazwyczaj artystom zależy na dobrych relacjach z kuratorami - zlekceważył. Pomyślałam: "Przystojny, ale zarozumiały". Dziś jeszcze czasem śmiejemy się z tego, bo później okazało się, że wówczas mój francuski kolega przedstawił mnie jako swoją asystentkę.

Wtedy w Grecji zapowiadał się wspaniały wypoczynek - piękne widoki, cudowna pogoda, dobre wino. Któregoś wieczoru wszyscy po kolacji poszli się gdzieś bawić, a ja zostałam z Piotrem. Zaczęliśmy rozmawiać i nie zauważyłam, że zrobiła się piąta rano. Oszołomiona wróciłam do pokoju. Czułam, że jeśli ten mężczyzna mi się wymknie, popełnię ogromny błąd. Gdy się obudziłam, rozpłakałam się z emocji i napięcia. Po kilku dniach wybraliśmy się na wycieczkę do Stambułu. Próbowaliśmy przekroczyć granicę, ale Turcy dopatrzyli się jakichś nieprawidłowości w naszych dokumentach i nie chcieli nas wpuścić. Na przejściu spędziliśmy kilka godzin i zdecydowaliśmy, że poszukamy noclegu.

Od tej pory już nic nie było takie jak dawniej. Resztę wakacji spędziliśmy we dwoje. Z Aten popłynęliśmy statkiem do Neapolu, potem na chwilę do mnie do Paryża, a później na miesiąc wybraliśmy się do Hiszpanii. Po tej podróży Piotr podjął decyzję, że przeprowadza się z Nowego Jorku do Paryża, zamieszkał u mnie. Ogarnęło nas totalne szaleństwo. Nawet nie wyobrażałam sobie, że można być z mężczyzną tak intensywnie. Łączyły nas namiętność i niesamowita więź intelektualna. Mieliśmy mnóstwo pomysłów na to, jak żyć, chcieliśmy realizować wspólne projekty Piotr to artysta, którego sztuka jest mocno związana z Polską. Nie mogłabym być dla niego prawdziwą partnerką, gdybym nie chciała zrozumieć jego polskości.

Moja pierwsza wizyta w Polsce, sześć lat temu, była dla mnie trudnym doświadczeniem. Mówię kilkoma językami, ale tutaj po raz pierwszy miałam problemy z porozumiewaniem się. Drugi raz przyjechałam na dłużej. Piotr kręcił wtedy western "Summer Love". Był ciągle zajęty, często zostawałam sama, powoli się przyzwyczajałam. Dziś czuję się w Warszawie swobodnie, poza tym to miasto niesamowicie zmieniło się na plus. Uczę się polskiego, rozumiem już prawie wszystko, gorzej idzie mi z mówieniem, ale dogaduję się z mamą Piotra, która nie zna angielskiego. Za to Marysia, nasza 3,5-letnia córeczka, polski zna doskonale. Piotr rozmawia z nią w ojczystym języku, ma też nianię z Polski. Śmieję się, że w naszym nowojorskim domu jest więcej polskiego niż angielskiego. Córeczka nosi nazwisko z polską końcówką: Uklańska. Podróżując z nią, zawsze musimy mieć przy sobie jej akt urodzenia, bo nie mogłaby przekroczyć granicy.

Nie jesteśmy z Piotrem małżeństwem, nie wiem, czy w ogóle weźmiemy ślub. Dla mnie bycie razem nie ma nic wspólnego z noszeniem obrączki. To partnerstwo na wielu poziomach - dzielenie się nie tylko domowymi obowiązkami, lecz także wzajemna inspiracja, to pewność, że na tę drugą osobę zawsze możemy liczyć. Gdy rzucałam etat w Pompidou, usłyszałam od niego: "Chcesz tego, więc to zrób". Z kolei ja wspierałam go, gdy zdecydował się odejść z galerii i założył firmę Polski Western. Piotr zazwyczaj wychodzi z domu rano i wraca wieczorem.

Sztuka jest dla niego bardzo ważna, ale rodzina nie mniej. Jest świetnym ojcem, ma doskonały kontakt z Marysią. Kiedy była malutka, wstawał w nocy zmieniał pieluchy. Na co dzień ja spędzam z nią więcej czasu. Przeważnie pracuję w domu, piszę, ostatnio dla "New York Timesa", jestem także kuratorem kolekcji sztuki należącej do François Pinault. Praca wymaga ode mnie zaangażowania, ale da się ją z powodzeniem łączyć z macierzyństwem. Marysia miała zaledwie trzy miesiące, gdy pojechała ze mną do Japonii, gdzie realizowałam ciekawe zlecenie.

Ostatnio często zabieram ją do Włoch, z czego płynie dodatkowa korzyść, bo już mówi po włosku. Marysia lubi podróże, ja i Piotr też. Co parę tygodni wybieramy się w jakieś fajne miejsce. Słuchamy muzyki, zwiedzamy i niemal bez przerwy rozmawiamy. Ciągle jesteśmy ciekawi siebie. Jak każda para czasem się kłócimy, na szczęście szybko godzimy, bo oboje umiemy powiedzieć "przepraszam". Wiem, że Piotr podoba się kobietom, i przyznaję, że jestem zazdrosna, ale on jeszcze bardziej. Myślę, że to nieodłączna część miłości. Trzeba wzniecać ogień, by utrzymać wrzenie.

- - - - -

Alison Gingeras - Amerykanka , zaliczana do najwybitniejszych kuratorów sztuki współczesnej. Pracowała w nowojorskim Muzeum Guggenheima i paryskim Centrum Pompidou. Od trzech lat tworzy kolekcje dla jednego z największych światowych kolekcjonerów - François Pinault, biznesmena (szefa PPR, holdingu z branży dystrybucji dóbr luksusowych zrzeszającego takie marki jak Gucci, YSL, Bottega Veneta), a prywatnie męża aktorki Salmy Hayek.

Piotr Uklański

Nikt nie dziwi się, kiedy reżyser wiąże się z aktorką i daje jej role w swoich filmach, natomiast związek artysty z kuratorem traktowany jest dość podejrzliwie. Z góry zakłada się konflikt interesów. Romanse w tym środowisku zdarzają się rzadko i są starannie kamuflowane. Oboje z Alison od początku byliśmy świadomi, że nasz związek nie wywoła entuzjazmu, mimo to postanowiliśmy się ujawnić przed światem. To było działanie na przekór. Nie będziemy się ukrywać, tylko wykrzyczymy głośno swoje uczucie.

Przyznaję, że zrobiliśmy to w dość spektakularny sposób. Wymyśliliśmy kontrowersyjny projekt, który nazwaliśmy "GingerAss", co znaczy "tyłek rudowłosej". Polegał na tym, że ja sfotografowałem gołą pupę Alison, która zresztą nosi nazwisko Gingeras, natomiast ona napisała prowokacyjny tekst, w którym zakpiła sobie z układów panujących w świecie sztuki. Materiał ukazał się w miesięczniku "Artforum" w 2003 roku, musieliśmy zapłacić za jego opublikowanie, ale ta inwestycja opłacała się - wszyscy o tym mówili. Wiele osób nas skrytykowało, ktoś napisał, że wszystko sprowadza się do tego, że Alison uważa, że jej chłopak to geniusz, a on, że ona ma fajny tyłek.

Z perspektywy czasu wiem, że dobrze zrobiliśmy. Od tej pory wszelkie uwagi ani nas ziębią, ani grzeją, bo już gorzej być nie może. Alison jest jednym z najciekawszych na świecie kuratorów młodej generacji. Na pewno jej obecność wpłynęła na moją sztukę, która w sensie wizualnym stała się bardziej malarska. Bardzo interesuje się tym, co robię - dla mnie jej opinia jest szalenie istotna. Trochę mnie niepokoi, że zazwyczaj wszystko jej się podoba, zdecydowanie za mało mnie krytykuje. Czasami razem pracujemy, to znaczy ja biorę udział w wystawie, którą ona organizuje.

Ostatnio w 2009 roku na biennale w Wenecji, gdzie François Pinault pokazał prace 50 artystów, wśród nich także moje. To było wydarzenie wysokiej rangi, szeroko komentowane. Zawsze przy takiej okazji po raz kolejny powraca temat naszego związku. Kiedy na siebie trafiliśmy, nie byliśmy już nieopierzonymi nastolatkami. Miałem 34 lata, od dziesięciu lat mieszkałem w Nowym Jorku. Wyjechałem z Polski w 1991 roku - studiowałem wtedy malarstwo w warszawskiej ASP i wziąłem urlop dziekański - i w Nowym Jorku znalazłem szkołę, która dała mi stypendium. Myślałem, że opuszczam Polskę na dwa, trzy lata, skończę studia i wracam. Ale stało się tak, że ciągle nie mogłem się zdecydować i mijały kolejne lata.

Najpierw pracowałem w różnych dziwnych miejscach, robiłem ramy do obrazów, zajmowałem się konserwacją mebli, w końcu zaczepiłem się w pracowni fotograficznej w Soho i to tak naprawdę uwarunkowało moje późniejsze decyzje artystyczne. Po kilku latach zacząłem się utrzymywać ze swojej sztuki, to był skok na głęboką wodę, bo nie miałem odłożonych pieniędzy, żyłem z miesiąca na miesiąc. Pracowałem jak wariat, w końcu poczułem się wypalony i wyjechałem na wakacje do Grecji. W tym samym miejscu i czasie znalazła się Alison, która podobnie jak ja potrzebowała odmiany.

Nie planowałem żadnego romansu. Prawdę mówiąc, Alison była zupełnie inna niż kobiety, z którymi wcześniej byłem, także pod względem fizycznym, więc żadne schematy nie zadziałały. Chyba najbardziej zauroczyło mnie to, że jest taka beztroska, radosna, ale równocześnie dość mocno stąpa po ziemi. Nie miałem oporów, żeby wejść w ten związek, choć okres docierania trwał dosyć długo - w tym czasie sporo podróżowałem, zrobiłem parę wystaw w kilku krajach.

W końcu pomyślałem, że może mógłbym spróbować żyć w Paryżu, miałem tam przecież Alison, znajomych, galerie, z którymi współpracowałem. Ona była gotowa w każdej chwili spakować się i ze mną wyjechać, co zresztą za jakiś czas się wydarzyło, bo na prawie dwa lata przenieśliśmy się do Polski, a potem wróciliśmy do Nowego Jorku, skąd Alison pochodzi. Urodziła się w Bronksie, dorastała w Kalifornii, sporo podróżowała po Europie - mieszkała w Anglii, Irlandii, Belgii, mówi w kilku językach: po flamandzku, francusku, włosku, nawet trochę po japońsku. Od początku była bardzo zainteresowana polską kulturą. To wszystko sprawiło, że nie było między nami nieporozumień wynikających z tego, że pochodzimy z różnych krajów. Poza tym kiedy się poznaliśmy, ja już długo mieszkałem w Stanach, więc to także ułatwiało porozumienie.

Alison to niespokojny duch. Czasem jak na nią patrzę, to jej zazdroszczę, że ma taką werwę. Kiedy wyjeżdżamy na urlop, ja najchętniej nie robiłbym nic, natomiast ona wciąż chce gdzieś pędzić, coś oglądać. Gdy siedzi w domu z Marysią, w kółko coś sklejają, malują. Alison sama decyduje, ile i kiedy pracuje. Mnie ciągle gonią jakieś obowiązki, terminy. Bo artysta to nie jest ktoś, kto leży i czeka, aż jakiś pomysł wpadnie mu do głowy. Na luksus oczekiwania na natchnienie mogą pozwolić sobie tylko amatorzy. Chociaż odkąd jestem z Alison, a zwłaszcza od kiedy pojawiła się Marysia, pracuję na pewno mniej niż dawniej.

Nie prowadzimy intensywnego życia towarzyskiego, szkoda nam czasu, ale za to lubimy wychodzić na kolacje - jest dokąd, bo przecież w Nowym Jorku są tysiące knajp. Alison uwielbia gotować, zbiera książki kucharskie, ciągle eksperymentuje. Ona w ogóle ma fantazję, czasem kupuje jakieś niepraktyczne rzeczy do mieszkania, bo bardzo jej się spodobały. Wtedy ja się irytuję i tłumaczę, że stół na kółkach na podłodze, która jest nierówna, nie ma sensu, potem mam pretensję do siebie, że awanturowałem się o takie głupstwo. Zresztą prawie się nie kłócimy i to przede wszystkim zasługa Alison, ona nie nosi w sobie urazy i napięcie samo opada.

Lubię ją adorować, zabieram do sklepów, namawiam, żeby sobie coś wybrała, albo sam kupuję. Mężczyzna lubi czuć się opiekunem, przynajmniej ja tego potrzebuję. Nie jesteśmy małżeństwem, ale nie uważam, że przez to nasz związek ma gorszą jakość. Wiele spraw można uregulować bez aktu ślubu, my na przykład dwa lata temu spisaliśmy testament. Uważam to za dowód odpowiedzialności, chociaż w Polsce ludzie w naszym wieku raczej tego nie robią. Żartuję, że jesteśmy tradycyjną parą, która lubi niestandardowe rozwiązania.

- - - - -

Piotr Uklański - jeden z najwybitniejszych polskich artystów. W swojej sztuce wykorzystuje różne media - od fotografii, instalacji poprzez wideo i performance. Rozgłos przyniosła mu wystawa "Naziści" pokazana w listopadzie 2000 roku w warszawskiej Zachęcie. W 2006 r. na londyńskiej aukcji w Phillips de Pury & Company cykl fotografii z tej wystawy sprzedano za 568 tys. funtów (najwyższa kwota, jaką zapłacono za pracę polskiego artysty współczesnego). Od 1991 r. mieszka w Nowym Jorku.

Iza Komendołowicz

PANI, nr 4/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy