Bartosz Panek: Dla wielu PGR-y były synonimem bezpieczeństwa i przewidywalności
- Pracownicy PGR-ów dostawali mieszkania, choć na początku mogły być to po prostu ciasne pomieszczenia, znajdujące się w budynkach z przeciekającym dachem i grzybem na ścianach. Prócz tego dostawało się trzy posiłki dziennie, albo całkowicie za darmo, albo za symboliczną opłatą. Dla wielu ludzi już to wystarczyło, by poczuć się bezpieczniej, zakosztować jako-takiej stabilności. Wiem, że z dzisiejszej perspektywy brzmi to niemal jak bajka o żelaznym wilku, ale na przełomie lat 40. i 50. bieda na wsiach była tak dotkliwa, że nawet regularne posiłki i własny kąt do spania mogły wielu wydawać się atrakcyjne. Mogli uwierzyć, że są w stanie coś zmienić, żyć inaczej, niż ich rodzice - mówi Bartosz Panek, dziennikarz, autor książek, m.in. "Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach".
Katarzyna Pruszkowska: Skąd właściwie wziął się pomysł na tworzenie Państwowych Gospodarstw Rolnych?
Bartosz Panek: - Wpływ na to miało wiele procesów, które zachodziły po II wojnie światowej, ale w skrócie można powiedzieć, że PGR-y były wynikiem potrzeby chwili i kompromisów, które musiały zostać zawarte po 1945 roku. Oczywiście inspiracja szła z ZSRR, ponieważ Moskwa życzyła sobie, żeby kolektywizować, czyli, w gruncie rzeczy, pozabawiać chłopów własności, łączyć ich ziemie, a następnie organizować kołchozy - bo tak właśnie robiono na wschodzie. W krajach Europy Środkowej usiłowano przeprowadzać coś podobnego, chłopi mieli zrzeszać się w rolniczych spółdzielniach produkcyjnych, ale w Polsce szło opornie. Kolektywizacji nie popierał nawet sam Władysław Gomułka, który był ważną postacią w Polskiej Partii Robotniczej, uważał, że z wsią trzeba się dogadywać, a nie walczyć, dopóki jego partyjni towarzysze nie wtrącili go do aresztu domowego, pozbawiając wpływów. Tak więc między 1949 a 1955, mimo natężenia kolektywizacji i administracyjnego jej podsycania, de facto niewiele udało się w tej kwestii.
- Po 1956 rozwiązano większość spółdzielni, co nie znaczy, że Moskwa przestała naciskać. Otwieranie PGR-ów, które powstawały na terenach państwowych, w szczególności na Ziemiach Odzyskanych, stanowiło więc alternatywę. Zwłaszcza, że na tych przyłączonych terenach, które wcześniej leżały w Prusach Wschodnich, istniały już duże gospodarstwa, więc taniej było je przejąć i wykorzystać, niż dzielić wszystko na 10-15 hektarowe działki. W końcu z tego polityczno-społecznego chaosu wyłoniła się dość charakterystyczna struktura Państwowych Gospodarstw Rolnych, które tworzyły odrębną przestrzeń. Nie były ani wsią, ani miastem, ale pewnym mikrokosmosem, rządzącym się swoimi prawami i działającym na własnych zasadach.
Jak organizowano te gospodarstwa?
- Bardzo często były to istniejące już zabudowania gospodarcze oraz czworaki dworskie lub dwory, które na samym początku przekształcono w budynki administracyjno-biurowe i mieszkania, przynajmniej dla części załogi. Dopiero później budowano osiedla. Istniało kilkanaście projektów, przygotowanych w państwowych biurach projektowych, dlatego te osiedla są do siebie takie podobne. Na końcu powstawały budynki, które miały funkcje socjalne czy kulturalne.
Do kogo była skierowana oferta pracy w PGR-ach?
- Można powiedzieć, że do najbiedniejszych, którzy mieli najmniej, bo oni stanowili tanią siłę roboczą. Byli to głównie chłopi małorolni lub bezrolni oraz robotników rolnych ze znacjonalizowanych majątków ziemiańskich, dla których praca w gospodarstwach była szansą na poprawę swojego losu. Pracownicy PGR-ów dostawali mieszkania, choć na początku mogły być to po prostu ciasne pomieszczenia, znajdujące się w budynkach z przeciekającym dachem i grzybem na ścianach. Prócz tego dostawało się trzy posiłki dziennie, albo całkowicie za darmo, albo za symboliczną opłatą. Dla wielu ludzi już to wystarczyło, by poczuć się bezpieczniej, zakosztować jako-takiej stabilności. Wiem, że z dzisiejszej perspektywy brzmi to niemal jak bajka o żelaznym wilku, ale na przełomie lat 40. i 50. bieda na wsiach była tak dotkliwa, że nawet regularne posiłki i własny kąt do spania mogły wielu wydawać się atrakcyjne. Mogli uwierzyć, że są w stanie coś zmienić, żyć inaczej, niż ich rodzice.
- Miejsc do pracy oczywiście nie brakowało, bo wtedy rolnictwo w dużej mierze opierało się na sile i wytrzymałości ludzkich rąk, a nie maszynach. Dopiero w połowie lat 60. w kraju zaczęło regularnie przybywać traktorów, kombajnów i innych maszyn rolniczych, które usprawniły większość prac.
Jaką reputacją cieszyli się ci, którzy decydowali się na pracę w PGR-ach? Z książki wiem, że w pozycji "Socjologia zawodów" pracownicy Gospodarstw zajęli 25 na 30, a badania "gorzej ocenili prządkę wykwalifikowaną, maszynistkę w biurze, sprzątaczkę, sprzedawcę i konduktora w tramwaju".
- No cóż, zarówno miastowi, jak i ludzie ze wsi chłopskich wiedzieli, kto pracuje w PGR-ach i w społeczeństwie dość szybko zaczęły krążyć opinie i stereotypy, które są powtarzane i dziś. Jeśli chodzi o wieś, jej mieszkańcy starali się wykorzystać obecność gospodarstw, na przykład żeby sobie dorobić. Można było zatrudnić się w charakterze pracownika sezonowego, na przykład podczas żniw, i zarobić dodatkowe pieniądze, bo sezonowi dostawali całkiem niezłe dniówki, wyższe niż pracownicy etatowi. Inną metodą czerpania korzyści z PGR-ów było zawiązanie relacji z magazynierem, który pomagał podbierać i wyprowadzać dobra z magazynów i rozdzielał je między mieszkańców wsi, oczywiście nie za darmo.
Oho, słyszę charakterystyczny język PRL-u. Nie "kradzież" tylko "podbieranie", "załatwianie", "kombinowanie" .
- Oczywiście. No bo jaka "kradzież", skoro wszystko jest niczyje, a więc należy do wszystkich? Poza tym od obrotności i biegłości w tej nieformalnej ekonomii zależał przecież dobrobyt wielu ludzi. Im więcej ziarna udało się wynieść z magazynu PGR-u, tym tłustsze były kury w przydomowych kurnikach, tym więcej jajek, tym smaczniejszy rosół. Dla większości liczyło się tylko "tu i teraz", a nie jakieś ambicje, co niestety pobrzmiewa w wielu opowieściach. Jednak sądzę, że to nie jest wina ludzi. Tak było skonstruowane ówczesne państwo i tak pomyślano życie w PGR-ach. Pracownicy mieli ich nie opuszczać, ale zostać i dbać o państwowy majątek.
- Wracając jeszcze do konfliktów, które zdarzały się między rolnikami, choćby tymi, którzy mieli ledwie 5 hektarów, a pracownikami PGR-ów - moim zdaniem podkręcała je polityka partii. Choćby przez fakt, że PGR-y, które zajmowały jedną piąta wszystkich gruntów ornych, dostawały na inwestycje nieproporcjonalnie więcej środków, niż gospodarstwa indywidualne. A już wtedy było wiadomo, że te większość tych drugich działały o wiele efektywniej. Na przykład w PGR-ach do pracy na 100 hektarach zatrudniano, dajmy na to, 12 osób, które miały do dyspozycji maszyny, a w gospodarstwach indywidualnych na takiej samej powierzchni pracowało 5 osób. To musiało budzić niechęć i ją budziło. Oczywiście takie porównania też nie zawsze miały sens, bo w PGR-ach na etatach pracowała jeszcze cała administracja i osoby odpowiedzialne za sprawy socjalne, choćby żłobki i przedszkola, bez których nie udałoby się prowadzić gospodarstw.
A na jaką pensję mogli liczyć ci, którzy zatrudniali się w PGR-ach?
- Dane mówią o średnich pensjach o 10 procent niższych niż w przemyśle. Stawki zależały też od gospodarstwa. Większość pegeerów funkcjonowała na granicy opłacalności, ewentualnie przynosiła niewielkie zyski. Osoby, z którymi rozmawiałem i które pracowały w takich "średniakach", opowiadały mi, że z wypłat były w stanie coś odłożyć. Dobrze zarabiano w świetnie prowadzonych kombinatach, na przykład w Głubczycach, nawet lepiej, niż w przemyśle czy administracji państwowej. Ale żeby poznać konkretne kwoty, trzeba by zapytać pracowników konkretnych PGR-ów.
Jak wyglądała hierarchia w PRG-ach?
- Na czele stali oczywiście dyrektorzy, którzy w niektórych społecznościach znaczyli więcej, niż Sekretarze Powiatowi - tak było m.in. w Manieczkach, Kietrzu, Głubczycach. Od sprawnego zarządzania zależał dobrobyt całego gospodarstwa, a jeśli udało się zrobić wyniki, sprawny dyrektor mógł wynegocjować np. duże lepsze fundusze na inwestycje. Wysoko w hierarchii byli także pracownicy wykwalifikowani, czyli kombajniści czy traktorzyści, od których zależało, jak sprawnie pójdą żniwa i jak szybko uda się zapełnić magazyny. Oni też mieli najwyższe premie. A o magazynierach już wspomniałem - mieli nieoczywistą władzę i możliwości.
Wcześniej wspomniał pan o budowanie budynków na potrzeby działalności kulturalnej. Może pan odpowiedzieć więcej o życiu kulturalnym w PGR-ach?
- Tak, choć znowu muszę zaznaczyć, że w każdym PGR-ze było trochę inaczej. Najogólniej mówiąc, w latach 70. zaczęły szerzej funkcjonować świetlice, a później całej domy kultury, często także amfiteatry. Miejsca, do których kulturę można z dużych miast po prostu przywieźć. Podczas prac nad książką trafiłem na pewien album ze zdjęciami prac kółek fotograficznych, które funkcjonowały przy kilku gospodarstwach na Śląsku, m.in. w Pszczynie. Wiem też, że w niektórych PGR-ach funkcjonowały zespoły muzyczne, a w gospodarstwach w Raszewach pod Kaliszem i Garbnie pod Kętrzynem organizowano nawet plenery malarskie, na które zapraszano artystów. Jednak warto pamiętać, że działalność kulturalna w żadnym razie nie była podstawą funkcjonowania gospodarstw państwowych - było nią skupianie się na kwintalach, hektarach i mleczności krów.
- Poza tym budowanie Domów Kultury miało także drugie dno - oferta kulturalna miała być rozwiązaniem problemów związane z kiepskim zagospodarowaniem czasu wolnego. Mówiąc wprost - z piciem w trakcie i po pracy. Problem był, może nie wszędzie tak wielki, ale PGR-y od początku istniały na peryferiach, gdzie alkohol stanowił remedium na troski czy nudę.
A że w PGR-ach rąk do pracy zawsze było za mało, alkohol nie był powodem, by kogoś zwolnić.
- To raz, a dwa, że w tamtym czasie państwo nie miało jeszcze takiej świadomości, że alkoholizm staje się dużym problemem społecznym. To zaczęło się zmienić dopiero pod koniec lat 80., kiedy Telewizja Polska rozpoczęła emisję programu Halszki Wasilewskiej pt. "Wódko pozwól żyć". Dopiero wtedy do głównego nurtu przebiła się informacja, że choroba alkoholowa ma charakter systemowy i że picie odbija się na zdrowiu jednostek, ich rodzinach, zakładach pracy. W PRL-u piło się wszędzie, ale z jakiegoś powodu to na PGR-ach skupiono się najbardziej. To, że pracownik PGR-u musi być alkoholikiem, jest jednym z najbardziej krzywdzących stereotypów związanych z rolnictwem państwowym. Pewnie częściowo nie bez powodu, bo tak, jak pani powiedziała - za picie trudno było zwolnić, ponieważ nie było komu pracować. Czyli nawet, jeśli ktoś wyleciał za wódkę, często za jakiś czas dyrektor musiał przyjąć go z powrotem.
PGR-y funkcjonowały, jedne lepiej, drugie gorzej, aż nadszedł czas przemian. Niemal z dnia na dzień, przynajmniej tak czuje to wielu pracowników, przestały być potrzebne.
- Sypać zaczęło się już na przełomie lat 80 i 90. Ludzie mieli już wtedy poczucie, że coś się po prostu nie spina i musi dość do przełomu, przetasowania. Nie sądzę jednak, że tak je sobie wyobrażali. Definitywny koniec gospodarstw ogłosił rząd Tadeusza Mazowieckiego, z Leszkiem Balcerowiczem w roli wicepremiera. To on był odpowiedzialny za nowy ład gospodarczy, który nie przewidywał taryfy ulgowej dla żadnego przedsiębiorstwa państwowego. PGR nie były w żaden sposób uprzywilejowane, a plan ich przyszłość miała wyglądać tak: albo sobie poradzą same, z wysokimi ratami kredytów i nowymi podatkami, albo upadną. Wtedy w wielu rodzinach zaczął się prawdziwy dramat, szczególnie, jeśli dwoje dorosłych pracowało w PGR-ze, a tak na ogół było. Jedni zaczęli wyjeżdżać za pracą, do większych miast, a częściej - za granicę. Inni - zaczęli łapać się wszelkich prac dorywczych, pracować "na czarno". Gospodarstwa straciły na znaczeniu, więc zaczęto kasować kursy autobusów, pogłębiając jeszcze izolację mieszkańców. Choć od reformy minęło już ponad 30 lat, nadal są miejsca, w których czas jakby się zatrzymał, a poczucie porzucenia, jakiegoś braku czy żalu nadal wisi w powietrzu.
W kontekście PGR-ów często słyszałam słowa: "żal, żałoba, tęsknota". Za czym tęsknią twoi bohaterowie?
- Za stabilnym, przewidywalnym, bezpiecznym życiem. Być może było to życie z dnia na dzień, od wypłaty do wypłaty, bardzo skromne, bez większych ambicji czy perspektyw. Ale dla wielu było po prostu wystarczające. A już na pewno lepsze od życia w ciągłej niepewności, którą przyniosły lata 90.