Bez słodkich słów
Zaczęło się od złamanej nogi, a skończyło na wielkiej miłości. Niezwykłą historię aktorki i reżysera napisało samo życie.
Ewa Telega - aktorka, absolwentka Szkoły Baletowej w Bytomiu oraz PWSFTviT w Łodzi. Ma 53 lata. Nagrodzona na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 1999 r. za drugoplanową rolę w "Córach szczęścia" w reż. M. Mészáros. Pracowała w warszawskim Teatrze Dramatycznym, teraz można oglądać ją w Ateneum. Często występowała w Teatrze Telewizji w adaptacjach dzieł Czechowa, Gogola, Turgieniewa, Dostojewskiego. Z mężem Andrzejem Domalikiem ma córkę Zofię.
Ja jestem emocjonalna, on - introwertyczny, ja lubię morze, on - góry, ja kocham być z ludźmi, on to samotnik. Dużo nas dzieli, ale łączy szybkość podejmowania decyzji. Już po pięciu dniach znajomości zdecydowaliśmy się być ze sobą.
A było to tak: złamałam nogę, a Iwona Ziułkowska (kierownik produkcji) i Michał Szczerbic (reżyser, scenarzysta) zabrali mnie do swojego mieszkania na Hożej. Andrzej czasem do nich wpadał, ale odkąd tam zagościłam, zaczął przychodzić częściej.
Byliśmy po różnych przejściach: on w trakcie rozwodu, ja wyrwałam się z toksycznego związku, a wcześniej w wypadku samochodowym zginął mój mąż Marcin Isajewicz, operator filmowy. Szybko się w sobie zakochaliśmy. Andrzej nie okazuje emocji, ale umie zaskakiwać.
Pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy tramwajem i powiedziałam, że nie podobają mi się jego sandały. Wyszliśmy na ulicę i nagle widzę, że idzie boso. Pytam, gdzie ma buty, a on: "Przecież ci się nie podobały, więc zostawiłem je w tramwaju".
Podobnie było z jego oświadczynami - wyreżyserował je na spotkaniu z kolegami, powiedział im, że jesteśmy zaręczeni. Najpierw potraktowałam to jako zabawę, ale gdy wszyscy uwierzyli, pomyślałam: czemu nie? I tak się zaczęło.
Życie nieraz układa za nas scenariusze i myślę, że mąż nie pracowałby w teatrze, gdyby nie moja złamana noga.
Gdy mieszkałam na Hożej, odwiedzał mnie Maciej Prus, ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego. Narzekał na brak dobrych reżyserów teatralnych. Iwona, która pracowała z Andrzejem, zdziwiła się: "A Domalik? Aktorzy go tak kochają". On wtedy kręcił tylko filmy. Kiedy Prus zadzwonił do niego z propozycją zrobienia spektaklu, zgodził się bez wahania i tak już został w teatrze.
Pierwszy raz mąż dał mi rolę w autorskim filmie telewizyjnym "Nocne ptaki" według prozy Iwaszkiewicza i od tego czasu dużo razem pracujemy. To, że jestem jego żoną, w jakiś sposób mu przeszkadza, mnie natomiast w ogóle.
Na scenie czuję tylko, że to świetny, kreatywny reżyser. Od trzech lat jest dyrektorem teatru Ateneum w Warszawie. Wcześniej zawodowo robił to, co chciał, a tu zaproponowano mu dyrekcję. Na początku nie chciał się zgodzić, ale koledzy z Ateneum byli nieustępliwi. Ja też go do tego namawiałam, bo dyrektorem teatru musi być człowiek, który kocha ludzi, a on taki właśnie jest.
Zespół aktorski to specyficzna materia, jemu udało się go skonsolidować. Myślę, że teraz jest to jeden z najciekawszych zespołów w Warszawie. Ale mąż nie jest urodzonym dyrektorem, często powtarza, że zamiast jeździć do miasta, wolałby siedzieć w ogrodzie i czytać Emila Ciorana.
Kiedyś mieszkaliśmy przy ulicy Mokotowskiej i prowadziliśmy dom otwarty. Ciągle ktoś wpadał, stałymi gośćmi byli Márta Mészáros i Jan Nowicki. Ponad 17 lat temu przenieśliśmy się do Komorowa. Tu też często nas ktoś odwiedza, przyjeżdża Kuba, syn Andrzeja z pierwszego małżeństwa. Jesteśmy z niego dumni, bo to zdolny prawnik. Gdy go poznałam, miał 11 lat, nigdy nie starałam się mu matkować, ale udało się nam zaprzyjaźnić. Kiedy urodziła się Zosia, Kuba zapytał: "Ewa, a kiedy ona zacznie coś kumać?".
Teraz mają dobre relacje. Brat bardzo kibicował siostrze, gdy zdawała do akademii teatralnej. Zosia zaskoczyła nas tą decyzją. Andrzej kocha ją nad życie, ale zamiast słodkich słów kreatywnie wprowadza ją w świat wyobraźni. Jest jej autorytetem. On najbardziej lubi czytanie, pisanie poezji. Ta jego pasja twórcza pojawiła się przypadkowo.
Od ponad 10 lat jestem prezesem stowarzyszenia K40, które założyłam z przyjaciółkami. Organizujemy akcje charytatywne, teatr dla młodzieży niepełnosprawnej intelektualnie, a także salony poezji w Łazienkach Królewskich i pałacu Sokoła w Pruszkowie. Kiedyś poprosiłam Andrzeja, żeby pisał recenzje z tego wydarzenia, a on robił to... wierszem. Ludzie czytali i mówili, że to świetne, więc w Oficynie K40 wydałyśmy je w tomiku "Medytacje wiejskiego reżysera".
Mąż woli podróże w głąb siebie, ja te po świecie... Nazywa mnie "agencją Jedziem", bo szukam biletów lotniczych, fajnych hoteli. Lato najczęściej spędzamy we Włoszech.
On uwielbia osiąść, czyli plażę, leżak i książki, ja nie jestem w stanie wytrzymać tak pięciu minut, wynajduję w przewodniku miasteczko, które warto zwiedzić. On nie chce mnie puścić samej samochodem, w końcu wybieramy się razem, miejsce okazuje się nieciekawe, więc Andrzej zaczyna ze mnie żartować, ja czuję się winna. To jedyne zapalne momenty w naszym życiu.
Kiedy go poznałam, robiłam sceny, on przyjmował to ze spokojem. Zorientowałam się, że nie ma się co awanturować i marnować życia. Teraz godzi nas zawsze ukochana Wenecja. Mieszkamy na Lido, on rano idzie na plażę, ja wpadam się wykąpać, potem płynę tramwajem wodnym, spotykamy się po południu, jemy coś, zwiedzamy. Podobają się nam te same rzeczy, lubimy też razem oglądać filmy, dużo rozmawiamy, ale nie wchodzimy sobie na głowę.
Są takie pary, które wszystko robią razem, my wolimy dawać sobie przestrzeń. Przez 23 wspólne lata żadne z nas nie próbowało zmieniać drugiego, choć przyznaję, że pod wpływem bycia ze sobą staliśmy się trochę inni. Mąż jest teraz bardziej otwarty, ja spokojniejsza.
-----
Andrzej Domalik - scenarzysta, reżyser filmowy i teatralny. Studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1982 roku ukończył Wydział Reżyserii w PWSFTviT w Łodzi. Jego filmy kilka razy były nominowane do Złotych Lwów, między innymi "Zygfryd", "Schodami w górę, schodami w dół". Był reżyserem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Od 2011 roku pracuje jako dyrektor artystyczny stołecznego teatru Ateneum. Ma 65 lat.
Miłość to sytuacja, która toczy się poza racjonalnym myśleniem i prostymi odpowiedziami. Nie umiem tego zjawiska zdefiniować, to dla mnie ciągle za trudne. Ot, choćby pytanie: "Co was połączyło?". Najłatwiej byłoby rzec, że może miłość do literatury rosyjskiej, ale niekoniecznie, bo gdybym wolał amerykańską, to nie miałoby to większego znaczenia w naszej historii.
Jesteśmy ze sobą już tyle lat i skoro przeszliśmy je dość suchą stopą, to oznacza, że się udało. To wcale niemało. Nigdy nie walczyliśmy o przywództwo, uważaliśmy na siebie, spokojnie płynęliśmy z nurtem i wszystko jakoś samo się ułożyło. Może dlatego, że nie byliśmy ani zbyt młodzi i niedojrzali, ani zbyt starzy, żeby za wszelką cenę bronić swoich przyzwyczajeń?
Reguły gry otrzymaliśmy bezpłatnie, nie trzeba było ich wypracowywać, i dobrze, bo to nudne i mozolne zajęcie.
Moje pierwsze wrażenie, pierwszy obrazek Ewy pozostają niezmienne. Wyraźny kontur, nie sposób jej nie zauważyć. To nie tylko uroda, towarzyszy jej też niebanalny rodzaj ekspresji. Potok słów - najpierw ją słychać, potem widać. Często myśl nie nadąża za słowem, ale wszystko z wielkim wdziękiem.
Lata mijają, a tu bez zmian - ten sam temperament, dynamika, ale ona nie jest ekspansywna, wszystko powyżej normy, ale do polubienia.
Doskonale pamiętam, jak w Paryżu zorganizowała nasz ślub, choć okoliczności nam nie sprzyjały. Rok po naszym poznaniu wybraliśmy się w podróż, zwiedzaliśmy samochodem Europę. Na końcu mieliśmy się pobrać w konsulacie we Francji, ale w Wenecji nas okradziono, straciliśmy paszporty, pieniądze i notatnik z adresami, między innymi z telefonem Doroty Segdy.
Ona była na kursie językowym w Paryżu i wcześniej umówiliśmy się, że zostanie naszym świadkiem. Przez moment pomyślałem: opatrzność otwiera mi furtkę, powrót do wolności... Nic z tego, Ewa to kobieta czynu, uparta i konsekwentna jak alpinista przed atakiem na szczyt, dla niej nie ma rzeczy niemożliwych. Przez tydzień, który spędziliśmy w Paryżu, załatwiła wszystko.
Pamiętam też nasze pierwsze wakacje. Były oryginalne, pojechaliśmy do Słupska odwiedzić przyjaciela Mariusza Bonaszewskiego, który stamtąd pochodzi. Mieszkaliśmy w kinie Delfin, w małym pokoiku, gdzie słychać było magiczny szum projektorów. Kino prowadziła zwariowana para młodych ludzi, dla których film był częścią życia, więc i my staliśmy się fragmentem tego krajobrazu. Sprzedawaliśmy bilety w kasie, wpuszczaliśmy widzów na widownię, gadaliśmy o Buñuelu i Tarkowskim.
Opowiadam o tym nie tylko po to, żeby jeszcze raz odbyć podróż sentymentalną, ale też dlatego, że właśnie wtedy deptaliśmy swoją ścieżkę, pewnie bez świadomości, że to dla nas ważny czas, właściwie decydujący. Mieszkaliśmy nad ekranem, na granicy dwóch rzeczywistości - mocny, romantyczny początek... Potem teatr, inne światy, ale przecież ważne i wspólne. Nasze. Nie ukrywam, początki były trudne.
Gdy zacząłem przygotowania do "Mewy" Czechowa, mojej pierwszej sztuki, spontanicznie zaproponowałem Ewie główną rolę. Potem przyszło opamiętanie: nie ta obsada, ewidentny błąd... Zaproponować rolę aktorce i zabrać to działanie nieeleganckie. Nie bardzo wiedziałem, jak z tego wybrnąć, odsuwałem rozmowę, zachowywałem się jak tandetny krętacz. Wszystko wskazywało na to, że efektowny początek naszej znajomości będzie też jej efektownym finałem, ale sprawy potoczyły się inaczej. Wyłącznie dzięki Ewie, nie tylko zrozumiała, ale też wykazała się podwójną klasą - za siebie i za mnie. Rzeczywiście jak z Szekspira, "miłosierdzie nie zna granic".
Czasem to, że ona jest moją żoną, a jednocześnie aktorką grającą w moim przedstawieniu, przeszkadza mi, innym razem doceniam fakt, że można jeszcze o sztuce rozmawiać przy kolacji. Jestem ostatnią osobą, która powinna ją recenzować, więc ograniczę się do stwierdzenia, że jest aktorką pokorną i świadomą. Kiedy telefon milczy, nie histeryzuje, nie narzeka. Dzielnie pożegnała się z graniem heroin rosyjskich, teraz odnajduje się w rolach charakterystycznych, ma vis comica, więc jeszcze wiele przed nią.
Gdy na świecie pojawiła się Zosia, dużo się zmieniło, ale macierzyństwo Ewa potraktowała naturalnie, bez egzaltacji. Dziś z córką są blisko, mają układ kumpelski. Wcześniej obie towarzyszyły mi w wyprawach na narty, ale - jak się okazało - więcej było w tym poświęcenia niż przyjemności, więc zrezygnowały. Jestem uzależniony od nart, więc tu nasze drogi zdecydowanie się rozchodzą.
Odkryła za to inną pasję - podczas wizyty w Budapeszcie u Márty Mészáros wybrały się obie do łaźni w słynnym hotelu Gellért, teraz Ewa potrafi siedzieć godzinami w ciepłych źródłach i innych zdrowotnych bagnach, a dla mnie to niepojęte. Jest też prezesem K40, stowarzyszenia kobiet energicznych i inteligentnych. To poważna sprawa, są w tym rozmach, energia i ranga.
Teraz wspomnienie metafizyczne... Podczas zdjęć do "Nocnych ptaków" cisza i spokój Stawiska sprowokowały myśl, żeby wyemigrować z miasta. Tak też się stało. Komorów to przede wszystkim weranda i ogród. Podział jest prosty - ja na werandzie, ona w ogrodzie. To jej królestwo.
Jaka jest Ewa? Artystka z pasją, jak już coś robi, to na sto procent. Czasem zaskakuje, ale nie ma mowy o głowie w chmurach, jest wręcz niebezpiecznie dobrze zorganizowana. To kobieta ze Śląska, więc w naszym domu niezależnie od okoliczności musi być obiad. Wydaje też krótkie komendy, bo u nas panuje ustrój demokratyczny, jednak z przewagą żony w senacie.
Tekst: Monika Głuska- Bagan
Fotografowała: Marta Wojtal
PANI 4/2015