Reklama

Była korepetytorką w domu ortodoksyjnych żydów

- Być może jedyny sposób na życie w tak różnorodnym społeczeństwie to model, w którym ludzie będą trzymać się tego, kim są, zachowają swoją tożsamość, a następnie będą budować mosty między tymi wyspami. To musi być możliwe - mówi Margot Vanderstraeten, belgijska dziennikarka, która jeszcze jako studentka przez sześć lat pomagała żydowskim dzieciom z ortodoksyjnej rodziny w nauce. Swoje doświadczenia opisała w książce "Mazel tow".

Izabela Grelowska, Styl.pl: Wielu studentów próbowało dostać pracę u Schneiderów przed tobą, ale tylko ty zostałaś na dłużej, a nawet zaprzyjaźniłaś się z rodziną. Jak ci się to udało?

Margot Vanderstraeten: - Byłam zdeterminowana, bo potrzebowałam pieniędzy na opłacenie studiów, a to był bardzo fajny sposób zarabiania, na pewno lepszy niż siedzenie za kasą w supermarkecie.

- Skontaktowałam się z niektórymi moimi poprzednikami i zapytałam, dlaczego zrezygnowali. Mówili, że było to dla nich zbyt trudne, że dzieci były rozpieszczone, a zwyczaje bardzo odmienne od naszych. Moja opinia dzieciach i całej rodzinie jest inna. Może jest to też kwestia nastawienia.

Reklama

Nie miałaś żadnej znajomości kultury żydowskiej w tym czasie. Co było kluczem do wzajemnego zrozumienia?

- Zrozumienie pojawiało się stopniowo. Kluczem była na pewno otwartość. Nawet jeśli rodzina była bardzo konserwatywna, i nadal taką pozostaje, to był w niej pewien stopień otwartości i ciekawości świata zewnętrznego. Pan Schneider, człowiek bardzo konserwatywny w sprawach religii i wiary, był również postępowy, pozwalając mi mieć tak bliskie i intensywne kontakty ze swoimi dziećmi.

- Kluczem była też sama Elzira, dziewczynka o wyjątkowej osobowości, ale też o szczególnych potrzebach ze względu na dyspraksję (tzw. zespół niezgrabnego dziecka - przyp. red.). Potrzebowała kogoś, kto by jej pomógł i zaufała mi. Zawiązała się między nami prawdziwa przyjaźń. Ja zmieniłam ją, a ona zmieniła mnie.

Czy to, że spotykałaś się w tym czasie z chłopakiem z Iranu, pomogło ci w otwarciu się na inną kulturę?

- Być może, ale w większym stopniu pomogło mi to, że w przedszkolu i szkole podstawowej, do których chodziłam, około 70 proc. dzieci należało do różnych mniejszości. Były tam dzieci z Maroka, Turcji, Polski, Hiszpanii, Włoch. To było moje naturalne otoczenie. Nie zaskakiwało mnie to, że ktoś ma inne zwyczaje. Otwartość jest też na pewno cechą mojego charakteru, bo mój brat wyrastał w tym samym środowisku, a jest zupełnie inny.

Kontrast, jaki nakreśliłaś między swoim irańskim chłopakiem o lewicowych poglądach a konserwatywną żydowską rodziną, jest ogromny. Ale jest też wiele podobieństw w reakcjach. Jest coś uniwersalnego w sytuacji mniejszości?

- Tak i to dotyczy wszelkich mniejszości, nie tylko etnicznych. Pana Schneidera i Nimę łączyła szczególna więź, nie wymagająca nawet słów. Pojawiła się tylko przez to, że obaj wiedzieli, jak to jest zaczynać od zera w obcym środowisku. Nima przyjechał z Iranu. Pan Schnaider był dzieckiem ocalałym z Holokaustu. Była też oczywiście pewna nieufność związana z sytuacją na Bliskim Wschodzie - dziś również mamy napięcie między Iranem i Izraelem - ale rozumieli się.

- Wszystkie mniejszości muszą się trzymać razem w swojej grupie, żeby sobie poradzić i to jest ich cecha wspólna.

 Marjane, siostra Nimy, była pozbawiona społecznego wsparcia i skończyło się to tragicznie.

- Marjane była złamana i to na resztę swojego życia. Nigdy nie zdołała wyjść z traumy. Mój wydawca miał spore wątpliwości, czy jej historia powinna znaleźć się w książce, skoro nie jest niezwiązana z moją pracą dla Schneiderów. Ale chciałam pokazać wagę wsparcia wspólnoty.

- Jestem ateistką i muszę przyznać, że taka bardzo ustrukturyzowana religia i związana z nią sieć społeczna dają pewne korzyści, które my utraciliśmy. W próżni, która pozostaje po religii, można czuć się bardzo samotnym. Starsi ludzie często trafiają do domów opieki. W społeczności żydowskiej jest to bardzo rzadkie.

Pokazujesz też, jak problemy światowej polityki wpływają na prywatne, osobiste relacje. Lepiej unikać kontrowersyjnych tematów czy podjąć ryzyko dyskusji?

- Trzeba po prostu rozmawiać. Zadawać pytania. W tamtym czasie nie byłam jeszcze dziennikarką, ale moje nastawienie było właśnie takie - zadawać jak najwięcej pytań. Większość ludzi bardzo chętnie udzieli odpowiedzi. Ale często boimy się takiego wysiłku, bo to wysiłek fizyczny. W dzisiejszych czasach ludzie kontaktują się z innymi za pomocą smartfonów. Nie, to nie wystarczy, by nawiązać kontakt. Trzeba wyjść ze swojego domu, spotkać się z drugim człowiekiem, naprawdę go słuchać i obserwować. I wtedy, być może, uda nam się go zrozumieć. To są kontakty międzyludzkie.

Ta konserwatywna żydowska społeczność była mocno wyizolowana, co pozwoliło im zachować tożsamość, ale też budziło nieufność.

- Tak, to paradoks. Gdyby zrezygnowali z izolacji, ulegliby asymilacji i utracili swój żydowski styl życia, który chcieli prowadzić. Ortodoksyjne społeczności nie mają innego wyboru, bo jeśli zrezygnują z izolacji, przestaną być ortodoksyjne.

- To jeden z wielu paradoksów. Elzira czy Jakov nie mogli nawet samodzielnie opuścić dzielnicy żydowskiej, żeby pojeździć na rowerze. Z drugiej strony są tak kosmopolityczni, że Elzira, mając zaledwie 23 lata, mogła wyemigrować do Stanów i wszystko, co było jej potrzebne - kontakty, synagogi, przyjaciele - było już na miejscu. Gdybym ja chciała to zrobić, nie udałoby mi się. Może nie popadłabym w takie problemy jak Marjane, ale napotkałabym liczne trudności, również ekonomicznie. Ta społeczność pomaga sobie ze znalezieniem pracy, domu, z opieką nad dziećmi. Jeśli jesteś sama i nie masz takiej społecznej sieci, która w tym przypadku jest natury religijnej, jak to zrobisz?

- Byłoby cudownie, gdybyśmy my, ateiści, mogli znaleźć sposób na budowę podobnych więzi, ale bez religii. Warto o tym myśleć, bo daje się zauważyć, że wielu ludzi w świecie Zachodu traci coś, co jest bardzo ważną częścią ich człowieczeństwa.

Kilka razy wspomniałaś w książce, że chciałaś zaprosić swoich żydowskich przyjaciół na obiad, ale było to niemożliwe i to było dla ciebie trudne. To częsty zarzut: my musimy się dostosować do ich zwyczajów, oni do naszych nie chcą.

 - To jest irytujące, ale jeśli zrozumie się tę religię, to widać, że oni nie mają żadnej innej możliwości. Znam ortodoksyjnych żydów, którzy przyjmują zaproszenia spoza społeczności, ale przynoszą ze sobą wszystko, łącznie z widelcami i nożami. To jedyny sposób, by zachować koszerność. Oczywiście to ma swój cel. Gdyby postępowali inaczej utraciliby odrębność.

Zdziwiłaś się, kiedy jeden z synów Schneiderów wstąpił do izraelskiej armii. To też częsty zarzut: w stosunku, do którego kraju jesteście lojalni?

-  Tak, Simon wstąpił do armii Izraela, ale np. pan Schneider był bardzo aktywny w belgijskiej armii. To była i jest bardzo syjonistyczna rodzina. I wybór Simona był wyborem syjonistycznym, sposobem na wsparcie Izraela. Oczywiście pojawia się wtedy pytanie: kim zatem jesteś, skoro wstępujesz do armii innego kraju?

Schneiderowie wiedli spokojne wygodne życie, ale w tle tej historii czai się strach.

- To Europa po Holokauście. Oni cały czas czuli strach. Zawsze mieli przygotowane ważne paszporty i byli gotowi do wyjazdu w każdej chwili.

- Obecnie w Antwerpii nie widzi się już nowoczesnych ortodoksów. Wyjechali. Natomiast wspólnota chasydów powiększyła się. Dzielnica żydowska stała się w zasadzie jeszcze bardziej religijna. A dialog z chasydami jest trudniejszy, bo to jeszcze bardziej zamknięta społeczność. Moim zdaniem powinni się trochę otworzyć, to umożliwiłoby wzajemne zrozumienie.

Sami Schneiderowie bardzo niechętnie mówili o Holokauście.

- Wiele rodzin nie chce o tym mówić, ale są i takie, które mówią. To indywidualny wybór. Babcia, madame Pappenheim, wybrała milczenie. Jakov i Elzira opowiedzieli mi, że kiedy pewnego dnia po powrocie ze szkoły chcieli porozmawiać o tym, czego się dowiedzieli o Holokauście, rodzice poprosili, by nie poruszali tego tematu w obecności babci. Wszyscy starali się ją chronić przed czynnikami mogącymi przywołać traumę. Ale milczeć też można na różne sposoby i jej milczenie było pełne znaczenia. Może wynikało to z tego, że wiedziałam przez co przeszła, ale moim zdaniem dało się wyczuć ciężar cierpienia, które nosiła w sobie.

Może rodzina Schneiderów jest stosunkowo otwarta, ale społeczność niechętnie ujawniała szczegóły dotyczące swojego stylu życia. Dlaczego?

- Oni również niechętnie ujawniali szczegóły dotyczące ich życia. Minęły miesiące zanim dowiedziałam się, że zmarł ich dziadek i to było dla mnie dziwne. Z drugiej strony okazało się, że rodzice Elziry czytali listy, które pisałam do niej, kiedy była w Izraelu. Ich pojęcie prywatności było zupełnie inne niż moje.

Tajemnicą owiane są też zwyczaje. Kiedy chciałaś napisać artykuł o swatkach, nikt nie chciał ujawnić informacji.

- Wciąż nie chcą. Nikt nie napisze o żydowskich swatkach. Myślałam, że od tamtego czasu powstało wiele takich artykułów, ale nie ma żadnego. Oni uważają, że wszystko co ujawnią może być użyte przeciwko nim. To powoduje, że wolą żyć w cieniu, nie ujawniać swoich zwyczajów.

 A ty zdecydowałaś się opisać ich życie...

- Czułam taką potrzebę. Myślę, że społeczeństwo obawia się tych, którzy są inni. To powoduje, że obie strony coraz mniej ze sobą rozmawiają i następuje polaryzacja. To dotyczy wszystkich mniejszości. Doszłam do wniosku, że przyszedł czas na to, aby opisać swoje doświadczenia i pokazać, że dialog jest możliwy, choć nie jest łatwy. Są wzloty i upadki, są tarcia, ale to wszystko jest bardzo interesujące.

Książka ma pomóc w integracji?

- Społeczność żydowska stara się zachować swoją tożsamość, żyć swoim życiem. Jeśli zrezygnujesz z tego, kim jesteś, możesz skończyć będąc nikim. Być może jedyny sposób na życie w tak różnorodnym społeczeństwie to model, w którym ludzie będą trzymać się tego, kim są, zachowają swoją tożsamość, a następnie będą budować mosty między tymi wyspami. To musi być możliwe.

- Wiem, jak to robić na skalę indywidualną, ale nie wiem, jak to robić w skali politycznej. Wierzę jednak, że zmiany zaczynają się na poziomie indywidualnym. Dokonują ich ludzie. Pan Schneider kiedyś zdecydował się przyjąć do pomocy w kształceniu dzieci osobę spoza swojej społeczności. Ta książka ukazuje się w Polsce, bo przypadkowo przeczytała ją tłumaczka i wyszukała wydawnictwo. To nie system zadziałał, ale prywatna inicjatywa. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu dzisiaj. To zachodzi bardzo stopniowo, ale to my zmieniamy świat. Nie jestem wielką optymistką. To nie jest łatwe. Ale wartościowe i interesujące.



Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy