Condoleezza Rice: I ty będziesz liderką
Miała być pianistką, a została ekspertem od Związku Radzieckiego. Doradzała amerykańskim prezydentom, aż weszła na szczyt, była 66. sekretarzem stanu. – Od kobiet na stanowiskach słyszę, że ludzie nie traktują ich poważnie. Przekonuję: „Zasługujesz, by tu być. Zapracowałaś sobie na to” – mówi „Twojemu STYLOWI” Condoleezza Rice, jedna z najbardziej wpływowych kobiet świata.
Jeździ pani po świecie, uczestniczy w konferencjach organizowanych przez kobiety na kierowniczych stanowiskach. Czy mają one podobne problemy niezależnie od tego, czy pracują w Afryce, Azji, Europie?
Condoleezza Rice: - Obecność kobiet w zarządach korporacji i na stanowiskach państwowych to stosunkowo nowa sytuacja. I często słyszę od nich: "Chciałabym, żeby ludzie traktowali mnie serio". Zdarza się, że gdy uczestniczą w ważnym spotkaniu lub je wręcz prowadzą, mają poczucie, że niektórzy patrzą na nie zdziwieni, zastanawiając się, czy nie pomyliły pokoi. Powtarzam im, że zasługują na to, że się tam znalazły. Ciężko na to zapracowały. Powinny wchodzić na spotkanie pewne siebie i nie pozwalać, by jakiekolwiek nieprzychylne spojrzenia podważyły tę pewność.
Czy pracując w Białym Domu, też miała pani poczucie, że ludzie, patrząc na panią, myślą: "Co ona tutaj robi?".
- Nie. W Białym Domu nikt już tak nikogo nie traktuje. Po raz pierwszy pojawiłam się tam w 1989 roku, pracowałam w administracji prezydenta George’a H.W. Busha jako ekspert do spraw Związku Radzieckiego. Miałam 35 lat i pełniłam niezwykle odpowiedzialną funkcję. Prezydent Bush miał tego świadomość i zawsze przedstawiał mnie jako swojego najlepszego eksperta od Rosji. Podczas spotkania z Gorbaczowem powiedział: "Wszystko, co wiem o ZSRR, wiem od niej". W ten sposób dawał ludziom ze swojego otoczenia do zrozumienia, że tak, jestem czarnoskóra, jestem kobietą, ale przede wszystkim jestem specjalistką w prezydenckim zespole. Taka postawa mężczyzn zajmujących wysokie stanowiska może odegrać ważną rolę w zawodowym życiu kobiety, zwłaszcza kobiety młodej. Natomiast kiedy zostaje się sekretarzem stanu, twój autorytet jest niepodważalny.
Mówi się, że gdyby więcej kobiet sięgało po władzę, żylibyśmy w innym świecie.
- Może lepszym, a może nie.
Psychologowie dowodzą, że kobiecy styl przywództwa opiera się na współpracy, budowaniu kompromisów. Zna pani takie liderki?
- Jest sporo takich kobiet. Przywództwo i jego rola zmieniły się na przestrzeni ostatnich dekad właśnie dlatego, że na kierownicze stanowiska trafia coraz więcej kobiet. Czas liderów wydających polecenia minął. Prawdziwe przywództwo polega dziś na znajdowaniu odpowiednich ludzi do konkretnych zadań. Motywowaniu ich, skupianiu wokół wspólnego celu, wskazywaniu sposobów, jakimi można go osiągnąć. Takimi umiejętnościami musi wykazać się dziś każdy lider. Wystrzegam się opinii, że potrafimy to robić lepiej od mężczyzn.
A jednak kobiety na stanowiskach mniej grają na siebie, a bardziej skupiają się na misji. I z reguły są merytoryczne, lepiej przygotowane.
- Wykładam na Uniwersytecie Stanforda i jedno muszę przyznać: moje studentki są lepszymi słuchaczami od swoich kolegów. Gdy zadaję na zajęciach pytanie, studenci rwą się do odpowiedzi, często nie wysłuchawszy mnie do końca. Dziewczyny natomiast wolą zapoznać się z większą ilością danych, staranniej analizują zadanie. Ale nie uważam, żeby lepiej nadawały się na przywódców. Ani na odwrót.
Jednak coraz więcej kobiet zostaje premierami, prezydentami, wystarczy popatrzeć: Niemcy, Polska, teraz Wielka Brytania.
- Tak, i to się będzie działo jeszcze częściej. W USA po każdych wyborach mamy w rządzie więcej senatorek i gubernatorek. Coraz liczniej kobiety zasiadają też w parlamentach innych krajów. Tego nikt nie powstrzyma. A to dlatego, że kobiety w końcu uwierzyły, że mogą zajmować te same stanowiska co mężczyźni i świetnie sobie radzić. Pokonały własne ograniczenia.
Pracowała pani na uniwersytecie, zanim trafiła do Białego Domu, teraz też pani uczy. Kiedy ktoś pyta panią, jak ma wspomagać kobiety w swoim otoczeniu czy kraju, zapewne odpowiedź jest prosta: edukacja. Ale...
- Nie ma żadnego ale. To jedyna odpowiedź. Opowiem rodzinną historię. Mój dziadek był synem biednego farmera w Alabamie, ale czuł, że edukacja może odmienić jego życie. W 1918 roku postanowił, że chce się uczyć, mieć książki. Najbliższa uczelnia, w której mogli studiować "kolorowi" - Stillman College - znajdowała się 80 kilometrów od jego wsi. Musiał jeszcze znaleźć sposób na opłacenie studiów. Dowiedział się, że jedynym rozwiązaniem jest zdobycie stypendium. A jeśli zostanie prezbiteriańskim pastorem, dostanie je od ręki. Od tego czasu cała moja rodzina jest wykształcona i wszyscy jesteśmy prezbiterianami. To jest historia mojego dziadka, ale i opowieść o Ameryce.
Czy dziś w dynamicznie zmieniającym się świecie, który od intelektu zdaje się bardziej cenić spryt i cwaniactwo, wciąż najważniejsza jest edukacja?
- Bez wątpienia. I wciąż kształci się za mało inżynierów wśród kobiet. Mieszkam w Dolinie Krzemowej i widzę, jak wiele kobiet objęło kierownictwo w dużych przedsiębiorstwach takich jak IBM, General Motors czy Yahoo! Ale w mniejszych firmach i technologicznych start-upach dominują mężczyźni. Dlaczego? Bo tworzą je grupy inżynierów pasjonatów, którzy mieli pomysł i wiedzieli, jak go zrealizować. A inżynierowie to wciąż głównie mężczyźni. To pozostawia kobiety w tyle. Za mało dziewczyn zachęcanych jest do studiowania nauk ścisłych - fizyki, matematyki - wmawia im się, że to nie dla nich. Bzdura!
Na stanowisku sekretarza stanu w administracji George’a W. Busha pracowała pani cztery lata, do 2009 roku. Pytana o tamten okres, często odpowiada pani, że nie należy tracić czasu na bycie "byłą".
- Bo to prawda. Jeśli wciąż patrzymy do tyłu, wspominamy, umykają nam wspaniałe rzeczy, które dzieją się tu i teraz. Mam to szczęście, że mogę uczyć na Uniwersytecie Stanforda. Oprócz tego doradzam firmom i jestem zaangażowana w pracę nad programem reformy edukacji w USA. Wiodę zupełnie inne życie niż 10 lat temu i nie ma powodów, żebym myślała o tym, że jestem byłą sekretarz stanu.
Kiedy zaczęła pani planować, jak będzie wyglądało pani życie po Białym Domu?
- To nie były trudne decyzje. Byłam profesorem w Stanfordzie, zanim trafiłam do Białego Domu. Po raz pierwszy na tym uniwersytecie pojawiłam się w wieku 25 lat. Rok później zostałam wykładowcą. I ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że z Waszyngtonu wrócę do Kalifornii i uczenia.
Która praca w pani karierze była najtrudniejsza, najbardziej wymagająca?
- Z Uniwersytetu Stanforda odeszłam na początku 2001 roku, by zacząć pracę jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. I to była najtrudniejsza rola, jaką w życiu otrzymałam. Moim zadaniem było przekonanie najważniejszych ludzi w rządzie - sekretarza skarbu, sekretarza obrony, sekretarza stanu itd. - żeby ze sobą współpracowali. A wiadomo, jak to wygląda w polityce: każdy ma swoje priorytety i dba o interesy swojego departamentu. Po takiej pracy każda kolejna wydaje się już tylko łatwiejsza. Kiedy w 2005 roku objęłam stanowisko sekretarza stanu, mój przyjaciel i były sekretarz stanu George Shultz powiedział mi: "Teraz masz najlepszą pracę w rządzie. Dużo podróżujesz, reprezentujesz kraj na świecie, zajmujesz się dyplomacją. Sama przyjemność". Tego Polacy mogą nie wiedzieć, ale sekretarz stanu był pierwszym stanowiskiem rządowym utworzonym przez ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. A pierwszym sekretarzem stanu za prezydenta George’a Washingtona w latach 1790-1794 był Thomas Jefferson, założyciel Uniwersytetu Wirginii, a później trzeci prezydent USA. Jak widać mamy długą tradycję pedagogów zajmujących się polityką. I ja też się w nią wpisuję.
Michał Kukawski
Twój Styl 10/2016