Reklama

Córka ogniopiórka

"W domu było balansowanie między szaleństwem a normalnością. Nam jako dzieciakom trudno było się w tym połapać, ale teraz widzę, że to była największa rodzinna wartość” – mówi Agata Młynarska. Jej opowieść o Wojciechu Młynarskim to portret taty domowego, ciepłego. Takiego, który wymagał perfekcyjnych wypracowań, ale pozwalał na oficjalne wagary i brzydkie wyrazy. Zakazane było jedno: bycie banalnym.

"Na stół wjeżdżała deska z serem żółtym i serkami topionymi. Tato z namaszczeniem brał solidny kawał sera, polewał go keczupem, który był wtedy szczytem luksusu, i pałaszował". Taki obrazek został mi po przeczytaniu twojej książki "Moja wizja". Opis rodzinnego rytuału oglądania festiwali. Na stole był ser, a na kanapie loża szyderców.

Agata Młynarska:-  Czasem wchodziliśmy z tatą w polemikę, ale generalnie było wiadomo, że ma rację. Komentowanie występów było szkołą gustu, odróżniania jakości od kiczu czy amatorki.

Reklama

A inne rodzinne rytuały? Momenty, w których czuliście się najbardziej razem?

- Te rytuały miały dwa, a w moim przypadku nawet trzy adresy: dom na Łowickiej, Zakopane i Jastarnia, dokąd w moim wczesnym dzieciństwie jeździliśmy razem na wakacje. Z warszawskiego domu najlepiej pamiętam wspólne śniadania i obiady. Wyobraź sobie dwupiętrową przedwojenną willę, w której punktem centralnym jest wielka kuchnia. W niej duży stół i stary kaflowy piec, na którym cały czas coś się gotuje, ponieważ rodzice prowadzą dom otwarty. Psy, koty, wszystko się kotłuje. Ja szykuję się do szkoły, mama na 10 wychodzi na próbę do Teatru Rozmaitości, tata za chwilę rusza do gabinetu na pięterku. W kuchni jest z nami Helenka - gosposia, niania, mama chrzestna Pauliny i Jasia. Trafiła do domu, kiedy miałam osiem miesięcy, i stała się członkiem rodziny.

Mieliście jakieś "kultowe" rodzinne danie?

- Na stole, jak to w tamtych czasach, kulinarnie nie działo się dużo. Ale mama starała się o ładne podanie tego, co było. Bo śniadanie to moment, kiedy mogliśmy się spotkać i "nakręcić" na cały dzień. Wiesz, że mi to zostało? W dorosłym życiu, choćbym nie wiem jak była zmęczona i wracała z nie wiem jakich koncertów, wstawałam, by zrobić chłopakom śniadanie. Bo pamiętałam, jaki to ładunek energii. W domu na Łowickiej obowiązywała kultura deski, na niej mama rozkładała sałatę, rzodkiewkę, pietruszkę, dymkę. Tata musiał zacząć dzień od twarożku. Nakładał dużo, lubił się nasycić. Do śniadania zasiadał w słynnym granatowym szlafroku. Po latach negocjowałam, żeby go wyrzucić. Dałam w prezencie nowy. Bardzo się ucieszył, po czym... chodził w starym. Frotté, obdartym, pozbawionym glamouru i artystowskich elementów. Do szlafroka nosił szwedzkie drewniaki, wtedy hit. Białe, potem czarne. Zasuwał w nich po starej klepce dębowej. A ponieważ był rannym ptaszkiem i wstawał za piętnaście siódma, dom budził się do życia w rytm kroków taty.

Przy stole była cisza czy gwar?

- Było tak ciekawie, "gęsto", że ja przez tę atrakcyjność śniadania często spóźniałam się do szkoły. Chociaż miałam blisko. Tata odpytywał z życia szkolnego, ale też opowiadał, co napisał. Często było tak, że z rana pukał do mnie do pokoju, wnosił nieśmiertelny magnetofon, płaski Panasonic, i mówił, że ma nową piosenkę i chce mi zaśpiewać. Nie wiem, czy to było wyzwanie na intelekt 14-latki... (uśmiech) Z tych porannych prezentacji zapamiętałam: Do przodu żyj, żyj kolorowo; Moje serce to jest muzyk; Agaty torebka; To, co się da, podziel na dwa; Wracaj, złe drogi skracaj; Czyje imieniny dziś są i tzw. mikuły - piosenki skomponowane przez Jacka Mikułę. Tata śpiewał, wystukując rytm drewniakiem. Wracając do pytania: rano przy stole gadało się na wszystkie tematy, od polityki po fryzurę Anny Jantar. Albo o tym, że przyjdzie do nas na próbę Maria Koterbska, "ciocia, która usiadła na płycie". Tak się zdarzyło u nas w domu i ja już tylko w ten sposób ją określałam.

Po śniadaniu biegłaś spóźniona do szkoły, a tata ruszał do gabinetu. Jak on wyglądał?

- Biurko niedawno sfotografowaliśmy, jest na fanpage’u taty na Facebooku. (Agata włącza tablet) Stało tam zdjęcie jego rodziców, Mariana i Magdaleny, babci Cesi Zdziechowskiej, jak podlewa róże w Komorowie. Zdjęcie Emila Młynarskiego Zdjęcia nasze i naszych dzieci. Mosiężne pojemniki na przybory. Dużo papierów. Maszyna Consul. Bo tato zawsze pisał na maszynie lub ręcznie. Nigdy nie przesiadł się na komputer.

W wywiadzie dla TS mówił: "wenę mam w godzinach pracy". Też tak to pamiętasz?

- Tak. On po prostu siadał do pracy i pisał do 14, czyli do momentu, kiedy wracałam ze szkoły. Był zorganizowany, precyzyjny, powiedziałabym - rzemieślniczy. Owszem, czasem zdarzało mu się zapisywać coś na kartce w restauracji. Tak powstawało sporo doraźnej twórczości taty, m.in. domowe, nie zawsze cenzuralne limeryki. Lubił bawić się, pisząc na zadany przez nas temat. Pisał raczej szybko. Opowiem ci sytuację całkiem niedawną. Poprosiłam go o wiersz na 60. urodziny Henryki Krzywonos. "No dobrze, zadzwoń za tydzień". Zadzwoniłam. "Nie mam jeszcze, zadzwoń pojutrze". I jeszcze "zejdź ze mnie" - bo to też było ulubione powiedzenie taty. Dzwonię - nie ma. "Obiecałeś, to nie w porządku, co ja teraz zrobię, nie mogę jechać z pustymi rękoma, trzeba było powiedzieć wcześniej" - wyrzuciłam z siebie, bo tatę czasem warto było tak wziąć pod włos. "Dobrze, zadzwoń za pół godziny". Zanim to zrobiłam, on zadzwonił. Po kwadransie! I przeczytał taki poemat, że nam kapcie spadły. Pisany ręcznie, bez jednego skreślenia... Taki miał warsztat.

Cały wywiad w najnowszym wydaniu magazynu "Twój Styl". W sprzedaży od 12 lipca.


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy