Czy warto wydorośleć?
Są młode, zdolne, po dobrych studiach. Znają języki, mają aspiracje. I marzenia: dostać kredyt, kupić lepsze buty, urządzić dziecku pokój, a przede wszystkim mieć pracę, która daje szansę na rozwój, i nie trzeba się jej wstydzić. Co robić, skoro wykształcenie nie jest już przepustką do kariery? Trzeba być elastycznym, przedsiębiorczym, bo przetrwają najbardziej kreatywni - przekonują psychologowie i ekonomiści. A one? Jaki mają plan na życie? Gdzie widzą siebie za 10 lat?
Stały kompromis
Kobieta, która się dorobiła, ma przynajmniej dwupokojowe mieszkanie kupione na kredyt, pracę, o której może mówić z dumą. Stać ją na perfumy, które lubi, a nie na te z promocji - mówi Maja, 28-latka. Sama na taki luksus nie może sobie pozwolić. Choć zna dwa języki obce i skończyła polonistykę oraz socjologię na UW, zarabia 2600 złotych jako kontroler jakości w call center. Dorabia korepetycjami.
Po maturze od sąsiada, trenera rozwoju osobistego, słyszę: "Chcesz być kimś? Wizualizuj! Wyobrażaj sobie, jak wchodzisz do szklanego biurowca i wydajesz dyspozycje po angielsku!". No więc zasuwam na dwóch kierunkach, a między kolokwiami, wykładami, darmowymi stażami wyobrażam sobie siebie, jak siedzę przy biurku z widokiem na panoramę miasta. Zderzenie z rzeczywistością? 1200 złotych w sieci księgarń, 1300 w pisemku dla działkowców, 1350 w portalu dla seniorów. Takie stawki proponują mi po studiach. "Przecież u nas wszystko masz za darmo", mówią rodzice. Tyle że ja nie chcę już z nimi mieszkać.
To wtedy znajduję pracę w telefonicznym biurze obsługi klienta. "10 złotych za godzinę, ale pracujemy do 21, więc można zarobić", mówi mi kierowniczka. "Po dwóch fakultetach call center to obciach", myślę, ale nie narzekam, bo od kolegi z zarządzania słyszę: "Wysłałem już setki CV, na które nie dostałem odpowiedzi". "Z desperacji w rubryce «języki obce» wpisuję: staro-cerkiewno-słowiański, który mieliśmy na studiach", tłumaczy przyjaciółka, polonistka. Nieduży boks, słuchawki, telefon, ziołowy sprej na chrypę i tysiące niezadowolonych klientów to moja nowa rzeczywistość. Bolesna jak dla kogoś, kto na studiach godzinami mógł dyskutować na temat różnic między pojęciem bycia i bytu u Heideggera. Uczę się, że życie na własny rachunek to nieustający kompromis.
Wynajmuję z chłopakiem kawalerkę na Targówku za 1300 złotych. Plusy: widok na drzewa. Minusy: daleko od centrum i zbutwiały tapczan, na którym śpimy przez pierwsze miesiące, bo nie stać nas na nowe łóżko. Dołuję się, gdy widzę, jak mieszkają młodzi bohaterowie seriali w TVN - te wielkie sofy, krzesła w stylu glamour. Przy naszej klicie nawet plebania ojca Mateusza wydaje się stylowa. Mój chłopak Bartek pracuje jako asystent w kancelarii notarialnej, zarabia 1800. Niewiele, gdy opłacamy pierwszy czynsz, rachunki, kupujemy talerze, filiżanki i coś tam jeszcze, jesteśmy pod kreską. Ale i tak na początku rzucamy się na wszystko, co lepsze: "o, francuski ser pleśniowy? Uwielbiam, a mój ojciec zawsze na niego sknerzył".
Po kilku wypadach do delikatesów zaczynam myśleć, że mnie okradają, że ktoś włamuje się na konto. "Niemożliwe, dopiero dwa tygodnie po wypłacie, a ja wszystko wydałam", myślę. Potem zaczynam liczyć. I rozumieć niechęć ojca do francuskich serów. Dociera do mnie, ile kosztuje życie. Czuję ulgę, że nie mamy dziecka, bo nie wiem, jakbyśmy sobie poradzili. Moja babcia się dziwi: "wychowałam troje dzieci, choć po wojnie nie mieliśmy nic".
Start w dorosłość to także nauka, że o wszystko trzeba zabiegać, o miłość również. A ja pracuję od 8 do 20, w domu jestem przed 21, więc nie mam siły na wieczorne wyjścia z chłopakiem, który pracę kończy o 17, więc ma czas na życie towarzyskie. Wychodzi sam, wkrótce poznaje dziewczynę, do której się wyprowadza. Po ośmiu miesiącach zostaję w kawalerce, na którą mnie nie stać, ale obiecuję sobie: jestem dorosła, nie wrócę do mamy. "Doceniamy pani zaangażowanie i wydajność", mówi kierowniczka i proponuje stanowisko kontrolera jakości. Pensja: 2600, czyli o trzysta złotych więcej niż zarabiałam do tej pory.
"Stała kwota za osiem godzin pracy", słyszę i się nie waham, myślę: "Zacznę wychodzić z firmy o normalnej porze! Będę miała czas, żeby dorobić!". Ogłaszam się: korepetycje z polskiego, matematyki i angielskiego. Wkrótce po pracy zajęty mam co drugi wieczór, a do pensji dorabiam tysiąc złotych. Stać mnie na kawalerkę, a wkrótce na dwie nowe komody z Ikei. W banku proponują mi debet na trzy tysiące. Biorę i korzystam. Przez to pensja już mnie nie cieszy - po wejściu na konto bankowe widzę tylko mniejszą kwotę na minusie.
Wizytę u dentysty odkładam tygodniami bo pilniejsze są raty, czynsz i rachunki.
Mój stan na dziś? Oszczędzam na dentyście, choć kilka miesięcy temu wypadła mi plomba. Mówię sobie: "Poczekaj jeszcze trochę, masz pilniejsze wydatki - raty, czynsz, rachunek za komórkę, no i musisz się też jakoś ubrać, mieć zadbane paznokcie". Na wygląd mogłabym wydać ostatnie pieniądze. Po pracy wpadam często do galerii handlowej, żeby sprawić sobie przyjemność. Kupuję dużo tanich rzeczy z wyprzedaży, a raz na jakiś czas coś ekstra - na przykład zamszowe botki za 499 złotych. Niedawno mama wetknęła mi do ręki tysiąc złotych. Obiecałam, że odłożę na czarną godzinę, ale przypomniałam sobie, że mam beznadziejny kolor włosów i powinnam iść do fryzjera, że dawno nie kupowałam książek - pieniądze się rozeszły.
Od szefowej ciągle słyszę, że firma jest zadłużona, więc powinniśmy się cieszyć, że w ogóle mamy pracę. Co jakiś czas wysyłam więc CV. Dostałam propozycję pracy asystentki szefa firmy budowlanej za 2800 netto, ale z nienormowanym czasem pracy. Musiałabym zrezygnować z korepetycji, a na to mnie nie stać. Zdarza się, że w biurze patrzę przez okno i myślę: "Boże, jak pięknie świeci słońce, dlaczego nie mogę teraz po prostu wyjść na spacer?". Marzę o beztroskim życiu dwudziestolatki, którego nie miałam, bo studiowałam dwa kierunki, i którego nie mam teraz, bo pracuję non stop.
Czasem, gdy jadę do pracy, mam ochotę wysiąść wcześniej i poleżeć na trawie w parku. Boję się, że kiedyś zachowam się nieodpowiedzialnie, rzucę tę pracę, by robić coś twórczego, pisać książki. A przecież muszę spłacić meble z Ikei, wizyty u fryzjera i buty za 499 zł. Nie tracę nadziei, w końcu jestem jeszcze młoda. Czasem wyobrażam sobie siebie za dziesięć lat - widzę, jak wsiadam do samolotu i lecę służbowo do Singapuru. Przebywanie w jednym miejscu mnie dobija. Dlatego zapisałam się na chiński, bo dziś angielski i hiszpański to za mało. Ktoś mi kiedyś powiedział: "Ty ciągle dokądś biegniesz". Mam nadzieję, że za dziesięć lat się nie okaże, że biegłam na oślep.
Doktorat gwarancją pracy
Będę wiedziała, że czegoś się dorobiłam, gdy kupimy z mężem nowszy samochód, bo piętnastoletnie audi Jarka się psuje, a ja wreszcie zrobię kurs prawa jazdy. Ile już na to wszystko odłożyliśmy? 700 złotych - mówi Beata, 30 lat, doktor psychologii. Zarabia 2500 netto, jej mąż ponad dwa razy tyle. Czasem jestem wściekła na rodziców. Słyszę, jak powtarzają: "ty się, córciu, ucz jak najdłużej, a my cię utrzymamy". Widzę, jak dają mi co miesiąc dwa tysiące i pozwalają wprowadzić się do mieszkania po babci, za które sami płacą czynsz. Gdyby nie ich opieka może wcześniej poszłabym do pracy i dziś miałabym coś więcej? Ponieważ rodzice zarabiali nieźle, myślałam: czemu tego nie wykorzystać? Na piątym roku obserwuję, jak moi znajomi próbują się gdzieś załapać. Perspektywy mają marne. Tylko Damian od razu dostaje niezłą pracę w firmie PR. Anka chce robić coś ważnego, ale nie dostaje nawet etatu asystentki - wykłada się na niedostatecznej znajomości Excela i Power Pointa.
"Muszę podnieść kwalifikacje", postanawiam i składam papiery na amerykanistykę. Potem wciąż czytam w gazetach, że dziś dwa kierunki to za mało. Myślę: "zrobię doktorat". Wciąż więc studiuję. Mama wpada do mnie co trzeci dzień i szczebiocze: "Ja na chwilkę, nie przeszkadzaj sobie w nauce". Drepcze do kuchni, zmywa naczynia, a do zamrażarki wrzuca gołąbki. Jestem wdzięczna. Bo mogę swobodnie zakuwać, doktoryzować się, balować i chodzić na pokazy kina niezależnego. Mam z głowy troski znajomych z gatunku: "Rany, idą zwolnienia", "Nie jestem ubezpieczona, znasz kogoś kto przepisze mi antybiotyk?". Mam 27 lat, gdy z chłopakiem radiowcem jedziemy na miesiąc do Hiszpanii. Śpimy w samochodzie, w namiocie, jemy chleb z oliwą i arbuzy. Obiecujemy sobie, że gdy za dwa lata się obronię i dostanę etat na uczelni, polecimy do Meksyku.
Dorosłość dopada mnie rok później. Tatę zwalniają z pracy, niedługo potem lekarze diagnozują u niego początek parkinsona. Mieszkanie po babci wystawiamy na sprzedaż. W tym czasie jako doktorantka mam zajęcia ze studentami, za które dostaję 1500 zł miesięcznie. Nieduża pensja jak na wykształconą 28-latkę z dużego miasta. Koszmarnie niska jak na kogoś, kto nie ma mieszkania i nagle musi radzić sobie sam. "Dostałem od banku promesę kredytową", mówi Jarek. Nie jestem zachwycona, że mój start w dorosłość udaje się dzięki facetowi, ale się cieszę, że stać go na 50 metrów na nowym osiedlu.
Przez kolejne miesiące uczymy się samodzielnego życia: on - płacenia rachunków, zanim odłączą nam prąd, i sprzątania po sobie, ja - gotowania, o którym nie mam pojęcia. Bronię doktorat, a miesiąc później rodzice ze sprzedaży mieszkania dają mi 30 tysięcy. Dzięki tym pieniądzom robimy wesele i lecimy na dwa tygodnie na Teneryfę. Planujemy, że będziemy wyjeżdżać co roku, ale to się nie udaje. Mój stan na dziś? Mam dwa etaty na uczelniach, żałuję, że nie trzy. Może wtedy mielibyśmy już w domu lampy zamiast żarówek. Może byłoby mnie stać na ekologiczne kury w cenie 48 złotych za kilogram? Nie kupowałabym ćwiartek kurczaka, które, jak twierdzi moja ginekolog, rozregulowują mi hormony. Robiłabym zakupy w ekodelikatesach. A tak musieliśmy ustalić priorytety: rezygnacja z jedzenia na mieście, z kina raz na dwa tygodnie i z jakichkolwiek lepszych kosmetyków.
Za dwa lata chcemy mieć dziecko i to dopiero będzie wydatek. Czasem sobie myślę: kiedy mam korzystać z życia jak nie teraz? Gdy odchowam dzieci? Wtedy patrzę na rodziców i widzę: nigdzie nie wyjeżdżają, wszystko wydają na leki dla ojca. Dlatego teraz zaciskam zęby i pracuję na awans. Niedawno podczas zajęć złapała mnie migrena: mdłości, zawroty głowy. Dałam studentom ćwiczenia i wybiegłam zwymiotować. Choć potem czułam się fatalnie, nie odwołałam zajęć. Tego dnia w pokoju rektorskim siedział dziekan, od którego zależy mój awans na adiunkta.
Nie marzę o willi z basenem
Chciałabym mieszkać sama, choćby w kawalerce - mówi Anka, 26-latka z Poznania. Wyprowadziła się od rodziców, gdy usłyszała słowa taty: "Od lat nie byliśmy na wczasach, bo inwestowaliśmy w dzieci. Myślałem, że gdy je wykształcę, wreszcie sobie na coś pozwolę. Ale nie! One z oszczędności nadal z nami mieszkają". Anka pracowała wtedy w podstawówce jako nauczycielka stażystka. Zarabiała 1700 złotych.
Chodzę do liceum, gdy w wakacje odwiedzam kuzynów w Warszawie. Tam co rano widzę tłum ludzi w identycznych marynarkach, z podobnymi aktówkami. Klony zmierzające w kierunku metra, pracownicy korporacji. Pozornie ciekawsze życie prowadzi mój kuzyn Arek, wówczas 30-latek, szycha w branży reklamowej. Gdy wpada do rodziców na obiad, prawie nic nie mówi, ożywia się, gdy w telewizji leci reklama środków na zgagę. "Ja to wymyśliłem!", krzyczy i aż podnosi się z krzesła. Arek nie czyta książek i ma wrzody żołądka. "Praca to jazda bez trzymanki. Kiedyś się przekonasz", mówi mi. A ja zaczynam rozumieć, że tego nie chcę. Boję się wyścigu szczurów, zresztą ścigać się nie potrafię. Zdaję na pedagogikę.
Wyobrażam sobie, że będę nauczycielką z powołaniem, z pomysłami, takim wychowawcą jak Robin Williams w "Stowarzyszeniu umarłych poetów". Mama przyklaskuje: "Ludzie uczyć się będą zawsze, więc w tym zawodzie łatwo znajdziesz pracę". Ale ojciec ze mnie szydzi: "Wybierasz tę drogę, bo jesteś mało zaradna". Gdy załapuję się na staż w podstawówce, nie narzekam. Kolega ze studiów w prywatnej szkole musi zadowolić się etatem... dozorcy.
"Stracone pokolenie, tak piszą o was gazety", mówi tata. Gdy słyszę, że nazywa mnie darmozjadem, myślę: "Czas się wynieść i nie ma co czekać na podwyżkę. Ile więcej mogę dostać? 200, 400 złotych? Muszę się przekonać, jak to jest być dorosłą i zarabiać mało". 600 złotych - tyle płacę za pokój w mieszkaniu, do którego wprowadzam się z bratem i Markiem, kumplem z uniwersytetu. Na życie zostaje mi 1100. W jednym miesiącu myślę, że to mało, w innym, że całkiem sporo. Bo nie mam dużych wymagań: lubię lumpeksy, nie farbuję włosów, maseczki do twarzy robię sama: z oliwy z oliwek, żółtek, miodu oraz witamin w kropelkach. Perfum nie używam w ogóle. Tanich nie lubię, a na markowe mnie nie stać.
Ale czasem przychodzi kryzys. Na przykład, gdy w listopadzie idę na warsztat terapii tańcem i w połowie miesiąca zostaje mi 160 złotych. Rezygnuję więc z biletu miesięcznego, chodzę na piechotę lub ryzykuję, jeżdżąc na gapę. To wtedy po raz pierwszy widzę "Zakochanych w Rzymie" Woody’ego Allena. Myślę: "Wieczne Miasto, o Boże, jak ja bym chciała je zobaczyć!". Sprawdzam ceny promocyjnych lotów, tanich hosteli i orientuję się, że mnie nie stać. To wtedy po raz pierwszy czuję frustrację, że moja pensja nie pozwala mi na normalne życie. W takich chwilach myślę, że żyję jak parias.
Złość jednak mija. "Wkrótce zostaniesz mianowanym nauczycielem, będzie lepiej, może znajdziesz drugi etat?", pocieszam siebie. Czasem myślę, że ten cały kryzys jest mi na rękę. To dobry czas dla przeciętnych. Nie muszę sobie wyrzucać, że wybrałam zawód, który nie pozwoli mi na zakup willi z basenem. Że za mało rozpycham się łokciami. Że gdy idę do pubu, stać mnie na jedno małe piwo, a inni piją drinki Long Island, dwadzieścia parę złotych za jeden. Moich znajomych na żadne luksusy nie stać. Kiedy chcemy się napić, spotykamy się w domu. Dziś wszyscy mają pod górę.
Mój kumpel, po prawie, pracuje jako kelner. Przynosi z knajpy to, co im zostanie.
Brat sprzedał niedawno pomysł na biznes za 25 tysięcy złotych. Kupił używany samochód, mnie i sobie laptopy i nic już z tych pieniędzy nie zostało, a kolejnego pomysłu na razie nie ma. Marek, z którym mieszkamy, jest po prawie, teraz kończy podyplomowo PR. I co? Pracuje jako kelner. Często przynosi z knajpy to, co im zostanie. Wczoraj mieliśmy tyle ogórkowej, że starczyło dla każdego po dwa talerze. Nie narzekam więc i żyję sobie spokojnie. Cieszę się, że ze szkoły mogę wyjść o 15, pójść do biblioteki i wypożyczyć coś na wieczór. Na przykład poezję Jamesa Schuylera, jak ostatnio. "Świetnie, żyjesz jak emerytka, naucz się jeszcze szydełkować", kpi mój ojciec. Ale ja wtedy przypominam sobie historię kuzyna, który rok temu stracił pracę w reklamie i wylądował w psychiatryku. "Nie jest ze mną tak źle", myślę.
Za jałmużnę od rodziców
"Zmieniać buty, zanim zedrę podeszwę, i urządzić dziecku pokoik" - to marzenie Małgorzaty, 26-latki, która po dyplomie z administracji w Trójmieście pracuje jako kierownik sklepu z ubraniami w rodzinnym Słupsku. Zarabia 1800 zł netto. - Plan był inny. Jaki? Marzyłam o pracy w instytucjach rządowych. Miałam zostać w Gdańsku albo przeprowadzić się do Warszawy i nie wracać do mojego miasta - mówi. Na Pomorzu jest niewiele ofert pracy, a jeśli już się pojawiają, na CV i list motywacyjny nikt nie odpowiada. Wiem, bo na piątym roku studiów wysyłam ich setki: do agencji rządowych, do urzędów, ministerstw w Warszawie. W kilku miejscach proponują mi darmowe staże, tyle że ja mam już kilka za sobą. We wszystkich mnie pytali, czy chciałabym u nich zostać. Mówiłam, że tak. Jednak nikt ostatecznie nie zaproponował pracy.
Ile można praktykować? "Dajemy pani szansę zdobycia u nas doświadczenia, mielibyśmy jeszcze pani za to płacić?", irytuje się urzędniczka z Warszawy. Odpowiadam: "Niedawno odebrałam dyplom magistra i kończy mi się zniżka na autobus, ubezpieczenie zdrowotne i kasa od rodziców. Muszę z czegoś żyć". Proponują mi posadę w sklepie z dywanami. Ostatecznie zostaję asystentką menedżera hotelu w Kołobrzegu za 1300 złotych. Nie stać mnie na wynajęcie tam mieszkania, więc dojeżdżam ze Słupska codziennie półtorej godziny w jedną stronę. Gdy koleżanka mówi mi, że jej znajoma szuka zastępcy kierownika w sklepie z ciuchami w moim mieście, idę na rozmowę. Dostaję 1800 na czysto.
Jest taki magazyn o wnętrzach "Art&Decoration". Wpada mi w ręce u siostry ciotecznej, 36-letniej dentystki z Sopotu, którą stać na meble w stylu "toskańskiego vintage". W gazecie zachwycam się aranżacjami, pokazuję je chłopakowi: "Tak chcę kiedyś mieszkać, dużo desek, całe wnętrze biało-szare", mówię. Ale on studzi mój entuzjazm: "Dopiero zaczynam staż lekarski, więc przez wiele lat naszą aranżacją będzie biurko i materac". Znajdujemy kawalerkę w nowym bloku, nieumeblowaną. Wstawiamy wersalkę z pokoju, który Patryk miał u rodziców, i mój regał na książki. Gdy dostaję w sklepie awans i 300 złotych podwyżki, kupuję łóżko z wyprzedaży. Szaleństwa, na które pozwalamy sobie wtedy? Wyjście do kina raz w miesiącu albo kolacja w Sphinxie, na którą zabiera mnie Patryk.
Weekend w Gdańsku, gdzie odwiedzam przyjaciółkę Adę. Poszczęściło jej się, zarabia trzy tysiące na czysto, drugie tyle dają jej rodzice. Gdy się spotykamy, idziemy na sushi do modnej japońskiej knajpy, bo ona płaci. Te spotkania zawsze mnie frustrują, pokazują, w jakim miejscu jestem. No bo ona ze świetnymi włosami, w modnym płaszczu, a ja w wysłużonej czarnej kurtce z wytartym futerkiem i złachanym swetrze. Ale taka jest moja rzeczywistość: nie chodzę na manikiur, paznokcie maluję sama. Włosy też farbuję w domu, sąsiadka podcina mi końcówki. Ubieram się w lumpeksach i na wyprzedażach. Czuję satysfakcję, gdy za 39 złotych kupię sukienkę przecenioną ze 160. Większe pieniądze mogę wydać tylko na kozaki - tłumaczę sobie wtedy, że producent musiał zużyć na nie sporo materiału. Za takie ze skóry ekologicznej jestem w stanie dać maksimum 250 złotych. Szpilek w tej cenie nie kupię nigdy, to w końcu tylko podeszwa i paseczki.
Po spotkaniu z Adą zawsze czuję potrzebę, żeby zafundować sobie coś ekstra, na przykład torebkę ze skóry albo modny pasek. Wydam kasę, a później się gryzę: "po co to zrobiłaś, na takie rzeczy cię nie stać". Idę do ojca i lamentuję, a on z litości wciska mi 200 złotych. Dzięki niemu w tym dorosłym życiu czasem mogę poczuć się jak dziecko. Przez rok z Patrykiem żyjemy oszczędnie - zaciskamy zęby i powtarzamy sobie: "jeszcze się dorobimy, przecież jesteśmy młodzi". Gdy zachodzę w ciążę, zmieniam punkt widzenia. Po miesiącach ciułania na pierścionek Patryk mi się oświadcza. Kiedy sprawdzam u jubilera, że zapłacił za niego 1500 złotych, wściekam się. "Co mi po brylanciku, jeśli nie mamy na wózek, a mieszkanie stoi puste?!". Waham się, czy nie oddać pierścionka do sklepu. Skromne życie zabija romantyzm.
Myśl o przyszłości mnie paraliżuje. Na ślub na razie nie mamy. Musimy wziąć kredyt na mieszkanie. Ja nie mam umowy o pracę, a pensja Patryka jest zbyt niska. Gdy myślę, że za kilka miesięcy zostanę matką, która nie ma odłożonych pieniędzy, tylko debet na koncie, czuję się winna. Kombinuję, na czym tu oszczędzić, i już specjalnie nie widzę możliwości. Ostatnio wracałam przeziębiona od rodziców, na dworze było minus piętnaście. Mama wetknęła mi 20 złotych na taksówkę, ale pomyślałam: "będzie na jedzenie", i 20 minut czekałam na przystanku. Zamiast obiadu mogę zjeść zapiekankę, z bólem nerki poczekać miesiąc na wizytę u państwowego nefrologa, ale dziecko to inna sprawa, na nim nie można oszczędzać. Czasem myślę ze strachem: "A jeśli ktoś z nas zachoruje i będzie potrzebne drogie leczenie? Skąd na to weźmiemy, czy ktoś da nam kredyt?".
Narzeczony twierdzi, że niepotrzebnie się martwię: "Moja babcia nie będzie żyła wiecznie. Odziedziczę po niej mieszkanie, bo jestem jej jedynym wnukiem". Ja wolę liczyć na siebie, dlatego wymyśliłam, że gdy dziecko pójdzie do żłobka, wezmę kredyt na kurs kroju i szycia. Zacznę projektować ciuchy i sprzedawać je przez internet. Może uda mi się dostać na to dotację? Przecież nie będziemy dorabiać się do pięćdziesiątki i wciąż przyjmować jałmużny od rodziców. Kupili nam już używany wózek dla dziecka, wanienkę i zapas pieluch. Niedawno bez pytania przywieźli swoje wytarte fotele i regały z płyty wiórowej, które trzymali w piwnicy. Pomyślałam, że to przesada.
"Traktujecie nas jak wysypisko śmieci?", zapytałam. Patryk powiedział, że powinnam być wdzięczna, bo teraz mamy gdzie trzymać graty. Właśnie, graciarnia to dobre określenie naszego gniazdka. Czasem, gdy wracam do domu, mam wrażenie, że mieszkają tu starzy ludzie. Wtedy ganię samą siebie: "Nie grzesz, jesteś zdrowa, masz faceta, będziesz matką. Jeszcze kiedyś pożyjesz sobie na luzie".
Ja się nie oburzam
"Odniosłam sukces", tak pomyślę o sobie, jeśli raz w roku będzie mnie stać na długą podróż na inny kontynent. Jestem blisko tego celu, odkładam na safari w Afryce i mam już sporą kwotę - mówi Karolina, 25-latka z Warszawy, która w firmie informatycznej zarabia 7000 netto. Trzech chłopaków w wyciągniętych swetrach i ja - ładna brunetka. W liceum tworzymy paczkę. Naszą pasją są komputery, gry i nowe technologie. Mam ścisły umysł, wygrywam kilka olimpiad. Po maturze chcę zdawać na informatykę, ale gdy dociera do mnie, jak bardzo jest oblegana, tracę entuzjazm, boję się, że za kilka lat będę należeć do rzeszy bezrobotnych. Kręci mnie polityka: "poznam charyzmatycznych ludzi z pasją", myślę. Zdaję na politologię i politykę społeczną.
O tym, że trafiam do świata pozbawionego idei, przekonuję się na praktykach w biurach poselskich. Na stażu w organizacji pozarządowej wspierającej najuboższych uśmiechnięta szefowa mówi: "Do takich miejsc traficie po studiach. To praca pełna wyzwań, choć za niewiele ponad tysiąc złotych miesięcznie". Od tamtej pory nie mogę skupić się na wykładach. "To po to uczę się nocami i jeśli nie zaliczę egzaminu, płacę za poprawkę? Żeby zarabiać 1300? Czuję się oszukana. Żeby mieć na coś ekstra, chodzę sprzątać do babci. Z litości za ogarnięcie dwóch pokoi płaci mi 200 złotych. A ja mam wyrzuty sumienia, że ją oszukuję, bo wykończona studiami na dwóch kierunkach nie odsuwam mebli, nie szoruję wanny, tylko spryskuję cifem. Wykorzystuję, że babcia niedowidzi.
Na trzecim roku biorę dziekankę i wyjeżdżam do Anglii, gdzie kuzynka załatwia mi pracę kelnerki. "Zarobisz, odłożysz, podszkolisz język". Ma lecieć ze mną mój chłopak, ale w ostatniej chwili się rozmyśla. Kiedy odwozi mnie na lotnisko, w radiu leci piosenka "Zostanę przy tobie" zespołu Karmacoma, do dziś mam łzy w oczach, kiedy ją słyszę. Luton to ponure i dość zaniedbane miasto. Pracuję w pubie, podaję piwo, zmywam gary, sprzątam kible i tęsknię za domem. Po raz pierwszy w życiu łapię depresję tak uciążliwą, że potrafię głośno się rozryczeć, stojąc przy barze. Kilka miesięcy później rzucam pub i jadę na kilka dni do Londynu na Camden Market i w domu handlowym Selfridges wydaję prawie wszystkie zarobione pieniądze, za resztę kupuję bilet do Polski.
O swojej zawodowej przyszłości wolę nie myśleć. Postanawiam, że zrobię jak wszyscy: skończę studia i będę mieć nadzieję, że jakoś się ułoży. Miesiąc później: "Być może mam dla ciebie fuchę testerki gier komputerowych", mówi kolega z liceum. Widzę światło w tunelu. Idę na rozmowę do firmy produkującej gry, przechodzę kilka testów. "Chciałabym zarabiać 1600", mówię, ale gdy widzę grymas na twarzy szefa, poprawiam się: "Oczywiście 1600 brutto". Tydzień później telefon: "Proponujemy 2000 netto i miesiąc próbny". Szaleję z radości. Od tej pory na całe dnie zamykam się w pokoju i gram, wyłapuję błędy, oceniam wydajność, przygotowuję raporty. Po pół roku nie wracam na uczelnię, bo zarabiam już 2,5 tys.
"A jeśli skończą się te chałtury, zostaniesz na lodzie. Bez studiów i perspektyw", martwią się znajomi. Rodzice są obrażeni. "Wstyd mi, że się nie uczysz, tylko siedzisz przy komputerku", mówi matka. "Studia są najważniejsze!", wtóruje jej ojciec, z zawodu mechanik. A ja konsekwentnie robię swoje. Wkrótce zaczynam wysyłać CV. Trafiam na rok do firmy informatycznej. Jest maj 2012, w telewizji widzę tysiące "oburzonych", którzy wychodzą na ulice Hiszpanii protestować przeciwko niesprawiedliwości i wyzyskowi. Ja miesiąc później podpisuję umowę o pracę z międzynarodową firmą informatyczną, która na starcie proponuje mi siedem tysięcy netto. Mam 24 lata. Nie dostaję pracy po znajomości, biorę udział w ogólnopolskim konkursie, który wyłania trzy najlepsze osoby.
Czym ja ci zaimponuję? - pyta kolega, który nie ma pracy i mieszka z rodzicami.
Dzwonię do znajomych. Mówią, że się cieszą. Przez pierwsze dni po wypłacie chyba z dziesięć razy dziennie loguję się na konto. Dostaję więcej niż moi rodzice zarabiają razem. "Możesz się wyprowadzić z domu, kupić sobie tyle rzeczy", wzdycha przyjaciółka. "Ponieważ nic nie mam, nie wiem od czego miałabym te zakupy zacząć", mówię. Przez pierwszy miesiąc uszczęśliwiam innych. Rodzicom kupuję telewizor z dużym ekranem i urządzenie, które samo odkurza podłogi. Kilka miesięcy później wynajmuję w centrum Warszawy 40-metrowe studio z nowoczesnymi meblami. Nie chcę wiązać się kredytem na mieszkanie. Moja firma ma oddziały w całej Europie, jeśli się sprawdzę, być może wyjadę.
Lato zeszłego roku. "Czym ja ci teraz zaimponuję?", pyta kolega z politologii. Wciąż mieszka z rodzicami, a po dyplomie nie znalazł nic ciekawego i pracuje jako wolontariusz. W sierpniu jest miło: zaprasza mnie na spacery do parku, na przejażdżki rowerem. Ale problem, gdzie schować się przed deszczem, żeby nie trzeba było płacić. Nie zgadza się, żebym to ja zabrała go na obiad. "Jedz sama, nie jestem głodny", mówi i wpatruje się w mój talerz. Takich randek mam wiele, ale najczęściej z rówieśnikami, którzy czują się przy mnie gorsi, bo nie dorównują mi finansowo.
Są miesiące, kiedy na konto loguję się ze strachem. Czynsz za mieszkanie - 2600, rata za używaną toyotę yaris - 1000. Karnet na siłownię z wejściem do sauny - 280 miesięcznie. Po opłaceniu rachunków za komórkę, kablówkę na życie zostają mi trzy tysiące. Wiem, kiedyś myślałam, że to kosmiczna suma, dziś zazwyczaj trzy dni przed wypłatą jestem na zerze, bo przecież gdy się pracuje w międzynarodowej korporacji, nie wypada już nosić wełnianych toreb ani zmechaconych sukienek pachnących lumpeksem. Dobrze byłoby włączyć się do dyskusji, kiedy starsi koledzy rozmawiają o wspinaczce w Himalajach, trekkingu w Birmie. Wkrótce i ja opowiem im o antylopach w Kenii, bo oszczędzam na wyjazd na safari.
Jak widzę siebie za 10 lat? Awansuję w pracy, mam męża, dziecko i skończone studia. Tak dla formalności, żeby nikt nigdy się nie przyczepił. Ojciec mi mówi: "Nie trwoń pieniędzy, oszczędzaj, w Europie jest kryzys". Ale ja wiem, że nawet w najgorszych czasach znajdą się ci, którzy odniosą sukces. Dlaczego to nie mam być ja?
Natalia Kuc
Twój STYL 3/2013