Dumka na trzy serca
Do domu mają tylko kilkaset kilometrów, ale to teraz inny świat. Dla młodych Ukrainek symbolem dobrego życia była Polska. Oksana przyjechała tu szukać pracy. Maria na studia. Druga Oksana została w Warszawie, bo się zakochała. Życie tutaj nie jest beztroskie, ale przecież bezpieczne, takie światowe. Tylko że odkąd w ich kraju zaczął się przewrót, serce jest rozdarte. Bo co z tego, że im jest dobrze, jeśli tam zostali bliscy i nie wiadomo, czy za chwilę nie wybuchnie wojna?
Z Oksaną Kokun trudno umówić się na rozmowę, bo jako pomoc domowa pracuje siedem dni w tygodniu. Kilka minut wertuje kalendarz, zanim poda jedyny możliwy termin spotkania, w sobotę o 17. Przemęczona? Macha ręką i mówi: "Najważniejsze, że mam legalną pracę". Dzięki niej kupi synkowi skrzypce i dołoży do budowy domu, który powstaje na Ukrainie. Ściany już są, być może w tym roku uda się zrobić dach. Oksana ma 36 lat, wykształcenie muzyczne. Pierwszy raz do pracy w Polsce przyjechała jako 22-latka, bo nie miała wyjścia.
Dla Marii Kallagowej Polska to Zachód. Otwarty, nowoczesny, a jednocześnie bliski, bo słowiański. Dlatego właśnie tu pięć lat temu przyjechała z Odessy na studia. Gdy po raz pierwszy rozmawiamy przez telefon, nie słyszę obcego akcentu. Maria wyjaśnia, że jako polonistka wytrwale uczyła się wymawiania twardych zgłosek. Ale powód był też inny, nie chciała być postrzegana jako "ta z innego świata, z ruskim akcentem", obca. W Warszawie kończy ostatni rok polonistyki, ma etat w reklamie. Powrotu na Ukrainę na razie sobie nie wyobraża.
Od czasu, kiedy na Majdanie padły pierwsze strzały, Oksana Wodopianowa nie sypia dobrze. Zdarza się, że budzi się w środku nocy i włącza internet, żeby sprawdzić, czy w jej kraju nie wybuchła wojna. Najchętniej wróciłaby do bliskich we Lwowie, ale w Warszawie trzyma ją życie, praca, której po studiach w Polsce szukała dwa lata, polscy przyjaciele. W sprawy kraju angażuje się na odległość - organizuje zbiórki pieniędzy, jedzenia, a informacje od zaprzyjaźnionych ukraińskich dziennikarzy przekazuje polskim mediom. Gdyby wybuchł konflikt zbrojny, nie wyklucza powrotu, żeby pomóc tym, którzy będą walczyć.
W cukierni zdarzyło mi się przysnąć na stojąco. Raz przyśniło mi się, że jestem w sklepie i wącham perfumy, obudził mnie śmiech dziewczyn. Opowiadały, że przytykałam do nosa drożdżowe ciasto.
Oksana, która w Polsce pracuje jako pomoc domowa: Mój rodzinny dom jest w Karpatach, sto kilometrów od Lwowa. Rozległe połoniny, zalesione szczyty, pięknie, aż dech zapiera... Nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. Jako młoda dziewczyna uwielbiałam siadać do pianina albo harmonii i grać stare ukraińskie pieśni. Wyobrażałam sobie, że gdy dorosnę, będę uczyć muzyki w szkole. Skończyłam średnią szkołę muzyczną, chciałam iść dalej. Ale w moim kraju, żeby dostać się na studia, nie wystarczyło zdać egzaminy, trzeba było dać kopertę. Daliśmy. Ktoś ocenił, że za mało, bo na muzykologię się nie dostałam. Przyjęli mnie na pedagogikę, po której nie mogłam znaleźć pracy. Czy to źle, dziś nie wiem. Znajomi, którzy zaczepiali się na etat, jedną trzecią pensji wydawali na dojazdy do pracy i ledwo starczało im na życie. Dlatego szukali pracy za granicą. Chciał tego również mój mąż. "Nie możemy wiecznie mieszkać z rodzicami, musimy mieć coś swojego", mówił. Pojechałam za nim, bo nie chcieliśmy się rozstawać, a na Ukrainie nie miałam perspektyw.
Maria, studentka z Odessy: Do Polski nie przygnała mnie bieda. Mama jest profesorem pediatrii, tata marynarzem. Na fasadzie mojej odeskiej kamienicy wisi tabliczka z datą 1898. Od zawsze mieszkała tam nasza rodzina. Gdy w wyobraźni cofam się w czasie, widzę odeskie podwórko z praniem suszącym się na balkonach, pnącą winoroślą, babinami w chustach. Uwielbiałam tam przesiadywać z książkami Nabokowa, Słowackiego, Gombrowicza. Odessa jest piękna, ale tam czas się zatrzymał. W liceum uczyłam się polskiego, pod koniec szkoły średniej wygrałam olimpiadę ze znajomości literatury polskiej. Nagrodą były studia na Uniwersytecie Warszawskim i stypendium. Miałam 16 lat, bo na Ukrainie maturę zdaje się wcześniej, i dylemat: czy jechać do obcego kraju? "To aż tysiąc kilometrów stąd! - powtarzała przerażona mama. - A ty będziesz tam sama". Też się bałam się, ale chciałam wyrwać się z domu, coś przeżyć, zobaczyć Zachód. Kiedy podczas szkolnych wymian odwiedzałam Warszawę, podobała mi się jej nowoczesność, otwartość, niezliczona liczba kawiarni, koncertów znanych artystów. "Polska to Europa najbliższa Ukrainie. Jadę", oznajmiłam bliskim. Rodzice panikowali, ja trochę też, bo w Odessie zostawiałam miłość.
Oksana ze Lwowa, specjalistka od marketingu: Z naszego domu pierwsza wyjechała siostra, która w Warszawie dostała się na studia. Po niej mama. Jechała do pracy w Hiszpanii, bo to, co zarabiała we lwowskiej szkole, nie starczało nam na godne życie. Miałam 12 lat, kiedy odprowadzałam ją na dworzec autobusowy, ale tłumaczyłam sobie: "tak musi być i koniec". Nie byłam wyjątkowa, matka co trzeciej koleżanki jechała za pracą na Zachód. Ukraińskie kobiety to siłaczki, bardziej niż mężczyźni zdeterminowane, żeby ich najbliższym żyło się lepiej. Zostałam z tatą, rodziną stali się dla mnie sąsiedzi, wspaniali ludzie, jesteśmy mocno związani do dziś. We Lwowie skończyłam liceum, dostałam się na uniwersytet i nie sądziłam, że kiedyś wyjadę. Plany zmieniła miłość. Podczas wakacji u siostry poznałam Polaka. Przystojny, zabawny, dwa lata starszy. I nie było ważne, że we Lwowie studiowałam drugi rok dziennikarstwo, że pracowałam jako dziennikarka w portalu politycznym. Byłam zakochana, więc się spakowałam i pojechałam do niego. "Miłość miłością, a ty nie skończysz studiów ani tu, ani tam", ostrzegała mama, ale ja wierzyłam w siebie. I tak pięć lat temu przyjechałam do Warszawy. Z chłopakiem wynajęliśmy mieszkanie. To był wyjątkowy czas.
Polska: Początek
Oksana z Karpat, która chciała uczyć w szkole: Była zima, rok 2000. Przyjechaliśmy z mężem do Piaseczna pod Warszawą, gdzie pracował nasz kolega z żoną. To oni pomogli nam znaleźć pokój i tłumaczyli, jak mamy szukać pracy: "O siódmej rano musicie stanąć na targu przy ulicy Wojska Polskiego. I stać do jedenastej, bo w tym czasie zjawiają się tam ludzie, którzy szukają pracowników". Stałam na mrozie i się bałam. Wiedziałam, że nie wsiądę sama do samochodu z nikim obcym. Przez pierwszy miesiąc nie dostaliśmy ani jednego zlecenia, wreszcie w lutym męża zaczepił straszy pan i zaproponował remont mieszkania.
Igor poprosił: "Jestem tu z żoną, może mogłaby mi pomagać?". Wziął więc nas oboje. Przez trzy tygodnie uczyłam się od męża, jak wiercić, szpachlować, przycinać tapety. Żyliśmy skromnie, a ja modliłam się, żeby było lepiej. Stałą pracę dostałam trzy miesiące później. Ze szwagierką trafiłyśmy na nocną zmianę do cukierni, gdzie lepiłyśmy jagodzianki. Pracowałam od 22 do 8 rano, mimo to się cieszyłam, że nie muszę rano iść na bazar. W cukierni zdarzyło mi się przysnąć na stojąco. Raz przyśniło mi się, że jestem w sklepie i wącham perfumy, obudził mnie śmiech dziewczyn. Opowiadały, że przytykałam do nosa drożdżowe ciasto. Udało nam się odłożyć trochę pieniędzy. Na wieżę z odtwarzaczem płyt kompaktowych, więc wieczorami słuchaliśmy ukraińskich piosenek.
W cukierni pracowałam siedem miesięcy, dłużej nie dałam rady, bo w dzień nie mogłam odespać, mieszkaliśmy z innymi ludźmi, w domu ciągle był hałas. Wracać na Ukrainę? Nie było do czego. W kraju drożyzna i bezrobocie. Gdy odwiedzałam rodzinne strony, młodych praktycznie nie było, powyjeżdżali na Zachód. W domach zostali ich rodzice z wnukami.
Maria, studentka z Odessy: Do warszawskiego akademika przyjechała ze mną mama, pomagała rozpakowywać rzeczy. Rozczulała się, przeżywała, a ja byłam twarda, udawałam dorosłą. Pamiętam, że gdy wyjechała, pobiegłam do kiosku kupić papierosy. Usiadłam na ławce i zapaliłam bez strachu, że ktoś doniesie rodzicom. W Warszawie poczułam wolność, ale na początku nie miałam odwagi jej wykorzystać. Dużo lęków wygenerowałam sama, w Polsce nikt mnie nie obraził, mimo to przez pierwszy rok pokonywałam głównie jedną trasę: UW - akademik. Mało wychodziłam, trzymałam się z dwiema Ukrainkami, które przyjechały na te same studia. Dużo się uczyłam, żeby nie być w tyle za Polakami.
Z ukochanym mailowałam, godzinami gadaliśmy na Skypie, jeszcze wtedy wierzyłam, że związek na odległość jest możliwy. Rozstaliśmy się pod koniec pierwszego roku studiów, bo on nie mógł mi wybaczyć, że wybrałam Polskę, a nie jego. Dziś wiem, że postąpiłam właściwie.
Oksana ze Lwowa: Próbowałam pogodzić dwa światy. Studia we Lwowie kończyłam eksternistycznie. Raz w miesiącu jechałam do mojego rodzinnego miasta zdawać egzaminy. Dostałam się też na dziennikarstwo na prywatną warszawską uczelnię. W opłaceniu czesnego pomagała mi mama, a ja dorabiałam przy organizacji festiwali. Święta obchodziłam dwa razy. Pierwszą Wigilię spędzałam 24 grudnia z polskimi przyjaciółmi, drugą, grekokatolicką, organizowałyśmy z siostrą i jej rodziną. Na jednej był karp, na drugiej pierogi i kutia.
Gdy dziś patrzę na ten czas, widzę, że byłam skupiona na związku i na osobie, którą bardzo kochałam. Kiedy się rozstaliśmy, musiałam od nowa nauczyć się żyć, znaleźć przyjaciół i znajomych. Pojawiła się myśl: "wracać?". Ale do czego? W edukację w Polsce zainwestowałam mnóstwo pieniędzy, nie chciałam się cofać. Nie ma w naszym mieście wielu zagranicznych korporacji, więc o dobrą pensję ciężko. Mieszkania kupują zazwyczaj ci, których rodzice zarobili na nie za granicą. Średnia pensja to za mało, żeby dostać kredyt. Własny biznes? W każdej chwili może zabrać go mafia albo skorumpowany urzędnik. Gdy mój tata zachorował, musieliśmy płacić lekarzom, żeby go zoperowali. Takie były realia. Wiedziałam, że w Polsce nie dostanę łatwo stałej pracy, ale tu już był mój dom.
Dostosowanie
Oksana z Karpat: Lepsze czasy nastały, gdy u pierwszej rodziny znalazłam pracę jako pomoc domowa. Oni polecili mnie sąsiadom, tamci komuś innemu i w ten sposób wkrótce miałam zajęty cały tydzień. Od wysiłku trochę bolał mnie kręgosłup, ale w Polsce nigdy nie chorowałam. Dopiero gdy wracałam na Ukrainę, zdarzało się, że rozkładały mnie migreny, grypa. Igor dostał stałą pracę ogrodnika, więc zaczęliśmy odkładać na dom. Kilka lat później zaszłam w ciążę. Radość. Dziecko było wyczekane! Do domu wracałam w piątym miesiącu, a my na Ukrainie mogliśmy wreszcie pożyć jak ludzie. Kupiliśmy synkowi łóżeczko, wózek, ubranka, zabawki. Mieliśmy pieniądze na poród, bo w moim kraju w państwowych szpitalach wszystko kosztuje.
Po jakimś czasie Igor znów zaczął wyjeżdżać, a ja myślałam, że już nigdy nie będę musiała, bo przecież nie zostawię dziecka. Zasiłek wychowawczy na synka dostawałam do momentu, aż skończył trzy latka. Potem zaczęłam szukać pracy - i znów cios, bo pracy nie było. Z tego, co mąż zarabiał w Polsce, wydawaliśmy na bieżąco. Przy dziecku trzeba było kupić pralkę, potem jeszcze telewizor. Stawało się jasne, że przy dochodach jednej osoby nigdy nie wybudujemy domu. "Przesiedzimy na kupie z rodzicami i jaką przyszłość zapewnimy Artemkowi?", myślałam. Ryczałam kilka dni, bo wiedziałam, że muszę jechać. Na próbę, na miesiąc. "Zostaniesz z dziadkami. Mama cię kocha, niedługo wróci i przywiezie wszystko, co zechcesz", mówiłam synkowi i łzy mi ciekły po policzkach. Mały płakał, ja też, a tak bardzo chciałam być przy nim silna.
- Zostaniesz z dziadkami. Mama cię kocha, niedługo wróci i przywiezie wszystko, co zechcesz - mówiłam synkowi i łzy mi ciekły po policzkach.
Przez pierwsze tygodnie w Polsce w środku nocy zrywałam się z łóżka i biegłam przed siebie, bo wydawało mi się, że synek woła: "mamo, mamo!". Dzwoniłam do niego kilka razy dziennie, ale nie zawsze chciał podejść do telefonu. W Polsce pracę odzyskałam szybko, przyjęli mnie ludzie, u których pracowałam wcześniej. Tyle że po miesiącu musiałam jechać do dziecka. Obiecałam im, że wkrótce wrócę, i wiedziałam: muszę się starać trzy razy bardziej, żeby chcieli na mnie czekać. W dniu mojego powrotu Artemek wyszedł na drogę, żeby mnie przywitać. Stał twardy i niewzruszony, jak facet. Wreszcie podbiegł i mocno chwycił mnie za szyję. Powiedział: "Mamusiu, myślałem, że nigdy do mnie nie wrócisz". Staliśmy w takim uścisku chyba z dziesięć minut, a ja myślałam, że pęknie mi serce. "Więcej go nie zostawię", postanowiłam, ale życie zmusiło mnie do zmiany zdania.
"Mamo, proszę, nie wyjeżdżaj", słyszałam. W kalendarzu zaznaczałam datę, kiedy wrócę, i uczyłam go odliczać dni na paluszkach. Tłumaczyłam sobie: "przecież robię to dla niego". Z każdego pobytu w Polsce przywoziłam synkowi to, o czym marzył. Samochód z akumulatorem, którym sam mógł jeździć w ogrodzie, przebranie Spidermana, gitarę, pianino, tablet z grami. O sobie nie myślałam, buty kupowałam, gdy w sklepie ogłaszali trzecią przecenę.
Maria, studentka z Odessy: Na drugim roku studiów coraz więcej wychodziłam do ludzi. Jak papuga powtarzałam słowa za Polakami i chłonęłam akcent. Wschodni źle się kojarzy, więc starałam się go pozbyć. Żeby lepiej rozumieć ludzi tu mieszkających, czytałam podręczniki polskiej historii, chodziłam na przeglądy filmowe. Obrazy Wajdy, Koterskiego, Machulskiego, Hasa pomogły mi trochę rozwikłać polską mentalność, zrozumieć, o co chodzi w tym ciągłym narzekaniu na wszystko. Z czasem zaczęłam się śmiać z polskich żartów, na ścianie w pokoju powiesiłam plakat z Misia. Przez lata utrzymywałam się dzięki stypendium, pomocy rodziców, dorabiałam jako barmanka. Na czwartym roku stwierdziłam, że czas pomyśleć o czymś poważnym. Wysyłałam CV i czekałam, aż przyszła propozycja od firmy, która szukała do pracy w reklamie kogoś z biegłym rosyjskim. Dostałam etat, wynajęłam kawalerkę.
Oksana ze Lwowa: Z roku na rok w Warszawie czułam się coraz swobodniej. Przestałam codziennie nosić szpilki, w których non stop chodzą kobiety we Lwowie, zamieniałam je na tenisówki, baleriny. Poznawałam ludzi, a na SGH podyplomowo zaczęłam studiować PR. Do Lwowa na weekendy jeździłam co miesiąc, a przyjaciołom przywoziłam z Polski piwo i smakołyki, które w Warszawie były tańsze. Jedynym problemem był brak stałej pracy, ciągły strach, czy starczy mi na czynsz. Wysyłałam setki CV. Wreszcie przyszła wymarzona propozycja od firmy, która wchodzi na rynki wschodnie. Dostałam etat w dziale marketingu. Oddech. To było w październiku zeszłego roku. W styczniu jechałam na Majdan...
Pytanie: Co dalej?
Oksana ze Lwowa: W Warszawie spakowałam wielką torbę konserw, ciastek, orzechów, ubrań. Bagaże wrzuciłam do samochodu siostry i ruszyliśmy na Ukrainę. Na placu w Kijowie od razu zgłosiłam się do kuchni polowej. Robiłam setki kanapek, a potem rozdawałam je protestującym. W Wigilię, w kijowskim mieszkaniu koleżanki gotowałam kutię w 20-litrowym garze. Zaniosłam ją na plac, bo chciałam, żebyśmy mieli tu święta. Wzruszałam się, gdy widziałam, jak mieszkańcy Kijowa wpadali z siatami jedzenia dla demonstrantów. Była w nas solidarność, serdeczność, ktoś zobaczył mnie zmarzniętą i zawołał: "Chodź, mamy namiot, napijesz się herbaty". To były niesamowite dni, w których byłam dumna z mojego narodu, wierzyłam, że Janukowycz się przed nami ugnie, że Unia nam w porę pomoże, że jest dla tego kraju szansa.
Nie chciało mi się wyjeżdżać z Kijowa. Ale musiałam wracać do swojego życia. W lutym ktoś znajomy przysłał mi SMS: "zabili naszego Siergiejka". To był młody chłopak, z pochodzenia Ormianin. Dusza człowiek, nikogo by nie skrzywdził, pojechał do Kijowa, żeby być z innymi. Jechałam autobusem do pracy i ryczałam. Lwów, dwa tygodnie temu. Kiedy przekroczyłam granice miasta, widziałam, jak dużo się zmieniło. Widziałam niepokój w oczach rodaków, w sklepach, na przystankach rozmawiali o jednym: czy będzie wojna? "Nie chcemy wyjeżdżać, w razie czego będziemy walczyć", przekonują mnie przyjaciele, a ja nie wiem, jak im pomóc. W Warszawie mam pracę, mieszkanie, ale życie, choć bezpieczne, nie jest już spokojne. Żyję na bombie. Jeszcze pół roku temu mówiłam: "teraz w Polsce jest mój dom", dziś już nie wiem...
Maria z Odessy: Gdy ludzie wyszli na Majdan, byłam podekscytowana. Myślałam: "mamy szansę na zmianę, coś dobrego się dzieje". Znajomi jeździli do Kijowa, a ja żałowałam, że nie mogę być z nimi ze względu na pracę. Gdy Putin wprowadził wojsko na Krym, struchlałam. Przecież moja rodzina mieszka na wschodzie! Śledziłam wiadomości, dzwoniłam do matki, znajomych, pytałam: "Czy wiecie coś więcej? Co będziecie robić dalej?!". Na ulicach mojego miasta zebrała się dwudziestotysięczna manifestacja, ludzie przyszli protestować przeciwko działaniom Rosji. Bo choć w Odessie od dziesiątek lat mówimy po rosyjsku, czujemy się Ukraińcami. Koledzy, którzy unikali wojska, opowiadają mi, że zgłaszają się na ochotnika do armii, a mama stwierdziła: "W razie najgorszego zostanę i będę pomagać". I o to się boję. O nią, o moich dziadków. Nawet nie chcą słyszeć o tym, że powinni wyrobić paszporty, a bez nich, gdyby się coś stało, nie wydostaną się z Ukrainy. A mnie zależy, żeby byli bezpieczni.
Do Odessy miałam jechać w lutym, jednak mama zabroniła. "Nie wiadomo, co się stanie", mówiła. Czekam więc. Czasem ktoś pyta, czy jeśli sytuacja się uspokoi, wrócę na Ukrainę na stałe. Mówię: "Na razie to wykluczone". W moim mieście ludzie boją się trzymać pieniądze w banku, bo nie mają pewności, czy bank za kilka dni nie zniknie. Mama wypłatę ojca odbiera w ratach, bo brakuje na całą kwotę. Zdecydowałabym się na powrót, gdybym miała pewność, że następnego dnia dostanę pensję, że dziecko, które kiedyś będę mieć, znajdzie bez łapówki miejsce w przedszkolu. Musiałabym mieć pewność, którą macie wy, Polacy, że jutro nie stanie się nic strasznego, że będzie stabilnie. A to daleka przyszłość.
Oksana, mama pięciolatka: Do niedawna moje powroty na Ukrainę były jak wymarzone wakacje. Rano z synkiem w piżamach oglądaliśmy bajki, chodziliśmy nad rzekę. Od kiedy skończył pięć lat, łatwiej znosi rozłąkę z rodzicami. Gdy jestem w Polsce, sam do mnie dzwoni, rozumie, że dzięki naszej pracy będziemy mieć dom. Nie marzę o niczym innym, tylko o tym, żebyśmy mogli spokojnie żyć. Kiedy pod koniec stycznia wyjeżdżałam do Polski, mężczyźni z naszych okolic autokarami jechali na Majdan. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że nadejdą lepsze czasy. "Czarny czwartek" rozwiał wszelkie nadzieje. Byłam wtedy sama w Warszawie, bo mąż zaczyna pracę od kwietnia, i nie wiedziałam, co robić: wracać, ściągnąć rodzinę do Polski? Ale jak na złość nie wyrobiłam jeszcze Artemkowi paszportu!
Postanowiłam zostać, czekać i modlić się o to, żeby świat nas nie zostawił. Bo w to, że przyjdzie mi żyć na stabilnej Ukrainie, coraz mniej wierzę. Mam tylko nadzieję, że mój syn nie będzie musiał wyjeżdżać za pracą. Wymarzył sobie skrzypce. Chciałabym, że mógł zostać muzykiem, jeśli tego zechce.
Natalia Kuc
Twój STYL 5/2014