Reklama

Dzień przed: Jak wspominamy 12 grudnia 1981 roku?

Książka "Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981" Igora Rakowskiego-Kłosa jest zapisem wspomnień związanych z 12 grudnia 1981 roku. Dzień później został w Polsce wprowadzony stan wojenny. Poznajemy kulisy tego, co działo się w telewizji, w marynarce wojennej, w politycznym centrum dowodzenia, ale także w szpitalach. Poniżej publikujemy fragment wspomnień Ewy Liszki, która opowiada o pobycie na porodówce.

Ewa Liszka, rodząca wróciła z Magdą do domu 15 grudnia. W latach 1983, 1986 i 1991 urodziła syna, córkę i znów syna. Gdy położna położyła jej pierwszego syna na brzuchu, podniosła ręce i zawołała: "Weźcie ode mnie to dziecko". Bo nie wiedziała, kiedy będzie mogła się umyć.

***

Godz. 00.01, Tychy, Szpital Wojewódzki Ewa Liszka, rodząca:

"Otworzyła oczy. Nieogolona, obrzękła od alkoholu twarz Łysielca pochylała się tuż nad nią. Widziała szarą, pomarszczoną skórę jego policzków, a wyżej jajowaty wierzchołek głowy pokrytej kępkami jasnych, tłustych włosów. Szerokie, grube usta szukały łapczywie jej warg. Starała się go odepchnąć. Przycisnął ją mocniej do tapczanu, wpychając dłoń pod bluzkę. Poczuła, jak długie, mokre od potu palce szukają jej piersi. - Nie... Nie! - krzyknęła z głębi ściśniętego gardła. Łysielec zwilżył językiem opierzchłe wargi. - Nie bądź głupia - syczał wściekły. - Nie psuj zabawy, bo popamiętasz...". 

- Pani tu przyszła rodzić, a nie czytać kryminały - odezwała się do mnie położna. Wzruszyłam ramionami i czytałam dalej 16 cech wspólnych Romana Jaworowskiego. Nowość. Milicyjny kryminał w małym formacie - akurat do kieszeni. Chociaż kieszeni nie było w rozchełstanej koszuli, którą dostałam podczas przyjęcia. Była rozcięta pod biustem, wiązana na dwa troczki i sięgała mniej więcej za pośladki. Od kilku godzin leżałam bez majtek wysmarowana jodyną i czekałam. Zaczęło się, gdy siedzieliśmy z mężem przed telewizorem. Na dobranockę były Przygody Misia Colargola, a może Miś Uszatek. Pobraliśmy się 14 listopada. Miałam dwadzieścia trzy lata. Żadna sensacja, tylko rodzinna tradycja. Mama i babcia też szły do ślubu w ciąży. Poznaliśmy się na studiach górniczych, prawie do samego ślubu pracowałam w dziale zbytu kopalni "Lenin", Ernest dopiero kilka miesięcy później został sztygarem. Mieliśmy trzy pokoje z kuchnią. To dzięki moim rodzicom.

Tata był naczelnikiem katowickiego oddziału NBP i dyrektorem Elewatora, który produkował schody ruchome. Wtedy pracował już w Mysłowicach w Zelmechu, który robił między innymi dzwonki do drzwi. Tam dostał służbowe mieszkanie, a to w Tychach wykupił na mnie. Myśmy z mężem mieli malucha, ale stał u teściów w Wodzisławiu Śląskim, 60 kilometrów od nas, więc trzeba było wezwać karetkę. Czekałam góra siedem minut. Szybki wywiad, czy mam regularne skurcze, i położna zdecydowała, że muszę jechać do szpitala wojewódzkiego. Adres: Engelsa 102. Zrobili mi lewatywę i ogolili srom tępą żyletką. Łóżka porodowe były cztery, a ja zostałam przyjęta jako szósta. Leżałam więc w korytarzu na wózku szpitalnym; to takie coś jak nosze do karetki - metalowy stelaż obity ceratą. Nie bardzo twarde, ale niewygodne. I wysokie. Zejść z tego było trudno. Na dodatek na oddziale panował ziąb, bo okna były nieszczelne. A w toalecie otwarte cały czas, bo panie chodziły palić. Pacjentki i pielęgniarki. Ale przynajmniej mogłam czytać. 

"Spod opuszczonych rzęs śledziła nieskładnie ruchy Łysielca. Nie mógł sobie poradzić z rozpięciem klamry paska jedną ręką. Wreszcie zdjął drugą dłoń z jej szyi. W mgnieniu oka ciało Halinki zmieniło się w sprężynę. Strach, nienawiść i wstręt dodały jej sił. Ugięte nogi dziewczyny wyprostowały się. Pantofle na wysokim obcasie ugrzęzły w wypukłym brzuchu Łysielca. Zatrzepotał rękami, próbując utrzymać równowagę, i zwalił się ciężko na podłogę. Halinka błyskawicznie znalazła się przy oknie. Podtrzymując opadającą spódnicę, szarpnęła odchyloną framugę, chwyciła leżącą na parapecie torebkę i skoczyła w chłodną ciemność". 

Poczułam, że odeszły mi wody. Wezwałam położną, a ona pyta: skąd pani wie? Bo czuję, że jestem mokra. No faktycznie. Zgoniła jedną dziewczynę z obitego skajem łóżka porodowego i mnie na nie przerzucili. Pozapalali wszystkie światła. Dotąd było tylko zimno, teraz - zimno i jasno. Pozycja na łóżku porodowym była wygodna, ale tylko dla położnej, bo wszystko widziała, a dla mnie najgorsza, jaka może być. Zrozumiałam, że będę musiała wypchnąć z siebie dziecko wbrew grawitacji. Poród przyjmowała położna, ale pękła szyjka macicy. Wezwała lekarza. Stwierdził, że trzeba ciąć. 

Reklama

Przyszli jeszcze studenci, żeby popatrzeć, bo to była klinika. Gdy człowiek rodzi, jest mu naprawdę wszystko jedno. Było 40 minut po północy, gdy usłyszałam płacz. Nogi mi się trzęsły, ręce mi się trzęsły. Położyli mi dziecko na brzuchu. Dziewczynka, trzy kilogramy i 52 centymetry. Pogłaskałam ją po główce, miała piękne i długie paznokcie, czarne włosy, oczu nie otwierała. Cała była w mazi płodowej, krwi i śluzie. Musiałam ją przytrzymać, żeby nie ześlizgnęła mi się z brzucha. 

Zabrali ją szybko, bo musieli mnie zszyć. Lekarz zagadał w trakcie: "Zszyję panią dobrze, żeby mąż nie przyszedł z reklamacją". Po zszyciu dali mi na dwie godziny basen, żeby była pewność, że nie ma krwotoku. Znów leżałam na wózku w korytarzu, bo musiałam ustąpić następnej rodzącej. Bolała mnie pupa. Brudna, we krwi, odliczałam minuty, aż zabiorą spode mnie ten basen. I tak odliczałam, odliczałam, słysząc krzyki rodzących. Byłam szczęśliwa, że już mam to za sobą, ale nie mogłam zasnąć.

Godz. 8.05

Przez noc nie zmrużyłam oka. Przyszła pani doktor, która prowadziła moją ciążę. - Pospieszyłaś się - zażartowała. Poszła do położnej zapytać o moje dziecko, a położna na to, że Liszka martwe dziecko urodziła w dziewiątym miesiącu. Pani doktor zbulwersowała się i mówi, że to niemożliwe, bo przecież dwa dni wcześniej robiła badanie i wszystko było w porządku. Okazało się, że tej samej nocy na tym samym oddziale była kobieta o tym samym nazwisku co ja. I faktycznie urodziła martwe dziecko. Cały czas leżałam w korytarzu na wózku. Wokół unosił się zapach spirytusu i lizolu. Wciąż byłam lepka od krwi. Prosiłam, żeby ktoś pomógł mi się umyć, bo sama nie mogłam wyjść z traktu porodowego. - Głowę pani zawraca - mówiły pielęgniarki - my mamy inne rzeczy do roboty.

Godz. 11.53

Trwały wypisy. Wreszcie mnie zabrali z tego korytarza. Wywieźli na normalną salę szpitalną, ale znów okazało się, że nie ma dla mnie łóżka. Położyli mnie na kozetce. Zapytałam, czy dadzą mi córkę do karmienia. Powiedzieli, że nie, bo na kozetki nie dają. Obiad był niespecjalnie zjadliwy. Każda kobieta na sali miała wałówkę od rodziny. I wreszcie mogłam się umyć. W umywalce, w zimnej wodzie.




Styl.pl/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: stan wojenny | ciąża | poród
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy