Ewa Ewart: Siła zbudowana na kruchości

- Pomimo że widziałam rzeczy okropne i byłam świadkiem najgorszych przykładów tego, do czego zdolny jest rodzaj ludzki, widziałam to i mogłam tego dotknąć. Mimo wszystko uważam, że to był podarunek od losu - mówi Ewa Ewart, wybitna dokumentalistka i zdobywczyni wielu prestiżowych nagród.

Dokumentalistka nie może sobie pozwolić na empatię, ale człowiek tak - mówi wybitna dokumentalistka Ewa Ewart
Dokumentalistka nie może sobie pozwolić na empatię, ale człowiek tak - mówi wybitna dokumentalistka Ewa EwartOlszankaEast News

Anna Piątkowska, Styl.pl: Wierzy pani w przypadek czy przeznaczenie?

Ewa Ewart: - Wierzę w przypadek, ponieważ doświadczyłam go na własnej skórze. Wiele najważniejszych elementów mojego życiowego scenariusza zaistniało właśnie dzięki przypadkowi. Aczkolwiek przekonałam się również, że taki przypadek zawsze niósł w sobie głęboko ukryty sens, który dopiero byłam w stanie dostrzec po jakimś czasie. Być może ta przypadkowość zdarzeń jest istotną częścią naszego przeznaczenia, wyższego planu, na który nie mamy wpływu...

Mówi pani, że w jej przypadku kluczowy był wybór studiów. Nieoczywisty, jak na tamte czasy.

- Tak. Jako bardzo młoda dziewczyna, w liceum jeszcze, nie wiedziałam, czego chcę, ale doskonale wiedziałam, czego nie chcę. To była epoka małej stabilizacji, szczytem marzeń było M2...

Pani tego nie chciała?

- Elementy stabilizacji w postaci własnego lokum byłyby oczywiście mile widziane.

A mąż, dzieci, dom - marzenie dziewczyn w tym wieku?

- Oczywiście, wierzyłam, że spotkam miłość życia i będę starzeć się w pięknym związku, ale organicznie uciekałam od pielęgnowania w głowie obrazu według ogólnie przyjętej tradycji. Czułam, że to nie jest mój plan na życie osobiste.  Wiedziałam też, że za żadną cenę nie dam się wbić w rutynę w moim życiu zawodowym. To prawdopodobnie umożliwiło mi także uniknięcie jakiegoś konkretnego kierunku studiów.

- Nie poszłam na medycynę czy architekturę, do których bym się nie nadawała, nie wybrałam też wielu innych kierunków, do których też pewnie bym się nie nadawała, po których zrobiłabym dyplom i była fachowcem w konkretnej dziedzinie, a także byłabym zmuszona do wykonywania konkretnego zawodu.

- Kocham języki i od zawsze miałam łatwość uczenia się ich. Mój tata był niezwykle uzdolniony w tym kierunku, szczęśliwie się złożyło, że ja także mam tę zdolność. Kiedy dowiedziałam się, że na Uniwersytecie Warszawskim otworzono iberystykę, poczułam, że to jest to. Intuicja jest moją najlepszą przyjaciółką, zawsze to powtarzam... Tak też było z wyborem studiów. Przypadek, który okazał się bardzo szczęśliwym wyborem, ogromnie później zaprocentował.

Jak dziewczyna z Polski trafiła do zachodnich agencji prasowych?

- Przypadek. Pierwszą propozycję dostałam jeszcze na studiach. Nasz wykładowca historii sztuki, Hiszpan - jedyny wówczas na wydziale native speaker - zapytał mnie, czy nie chciałabym być tłumaczką jego kolegi, dziennikarza z Madrytu, który miał robić w Polsce relację z ówczesnych wydarzeń. Powiedziałam: dlaczego nie i spróbowałam. Najwidoczniej moja praca spodobała mu się i zostałam polecona kolejnym osobom. Tak trafiłam do hiszpańskiej agencji prasowej EFE .

- Pracowałam jako tłumaczka z kolejnymi korespondentami hiszpańskimi. Pewnego dnia  pojawiła się Sylvia Odoriz - moja szefowa przez dwa lata. Zawdzięczam jej bardzo dużo, to ona była moim pierwszym prawdziwym guru zawodowym, autorytetem, kimś, kto we mnie zainwestował i dał pierwszą prawdziwą szansę. Pracowałyśmy jak naczynia połączone, byłam z nią nie tylko w sytuacjach zawodowych, chodziłam z nią na zakupy, pomagałam w remoncie mieszkania, byłam jej przewodnikiem. To były początki mojej tzw. kariery.

Ma pani szczęście do ludzi?

- Wydaje mi się, że tak. Spotkałam i wciąż spotykam fantastycznych ludzi. Jestem ich bardzo ciekawa i gotowa obdarzyć sympatią oraz przyjaźnią - dopóki nie okaże się, że nie byli tego warci. Tak też się zdarza. Jednak na początku podchodzę do każdego z zaciekawieniem i bez uprzedzeń. Wycofuję się, kiedy ten kredyt zaufania z mojej strony został nadużyty.

Dziś jest pani znana jako dokumentalistka, ale nie od razu zajęła się pani dokumentem. Były różne szczeble kariery...

- W dziennikarstwie spróbowałam chyba wszystkiego, nie pisałam tylko do gazet jako samodzielna korespondentka. Jednak to telewizja okazała się medium, w którym czuję się najlepiej, i w którym odkryłam i mogę realizować swoją pasję. Może to jest związane z tym, że mam bardzo bujną wyobraźnię, więc praca z obrazem, tworzenie, obmyślanie sekwencji filmowych, reżyserowanie, etap montażu - stanowią najlepsze pole dla tej wyobraźni.

Pierwszy dokument, jaki pani zrobiła?

- Ten pierwszy samodzielny miał niecałe 12 minut. To był mój pomysł, aby o pierwszej czeczeńskiej wojnie opowiedzieć poprzez historię rosyjskiej matki, która w niecały miesiąc po jej wybuchu straciła 20-letniego syna. Pamiętam ten film niemal klatka po klatce. To był krótki, ale bardzo mocny materiał. Opisałam historię jego powstania i związane z nim przygody w mojej książce. A z dłuższych form to film "Generał i bokser" o rosyjskim generale Aleksandrze Lebiediu.

- Gdy do wyborów prezydenckich w Rosji po raz drugi stanął Borys Jelcyn, Lebied okazał się w pewnym momencie bardzo poważnym zagrożeniem. To było w okresie, kiedy społeczeństwo rosyjskie - a na pewno jego starsza część, pamiętająca jeszcze czasy sprzed raczkującej demokracji - coraz bardziej było tą demokracją rozczarowane. W takiej sytuacji pojawił się generał Lebied, którego manifest był bliższy sercu Rosjan niż program stawiającego na dalszą demokratyzację Jelcyna.

- Na Kremlu zapanował totalny popłoch, do tego stopnia, że ekipa Jelcyna bardzo sprytnie zaadoptowała Lebiedia do swojego obozu. Jakiś czas cieszył się dosyć wysokim stanowiskiem na Kremlu, później, kiedy Jelcyn miał już zagwarantowane zwycięstwo, pozbyli się go. To był mój pierwszy duży materiał, w który włożyłam niesamowicie wiele energii i wysiłku.  Udał się i bardzo spodobał w BBC. Wtedy ja też już wiedziałam, że to jest to, co chcę robić.

A ten najważniejszy, najbliższy sercu film?

Siedmioletnie dziecko, które opowiada o tym, że mama umarła i ciągnęło ją za włosy – nie mogę płakać, muszę zrobić materiał, a z drugiej strony to przecież ogromne emocje.

- "Dzieci Biesłanu", bezsprzecznie, i to nie ze względu na nagrody, choć ten film akurat  zgarnął wiele najważniejszych. Zresztą z tymi nagrodami to jest tak, że z jednej strony one są miłe i ważne. To jest event: wszyscy wokół ciebie skaczą, jest pretekst, żeby się ubrać w piękną suknię, ładnie umalować  - jest się przez 15 minut gwiazdą i to jest bardzo miłe. Ale ja nigdy nie robiłam filmu dla nagrody, absolutnie nie myślałam o tym.

- Największa nagroda tak naprawdę jest wówczas,  gdy te filmy wyciągają na światło dzienne coś, czemu można zapobiec, jakiś proceder społecznie szkodliwy, przekładają się na konkretne inicjatywy i jest jakaś próba działania czy rozwiązania tego, co w tych filmach pokazuję. W przypadku "Biesłanu" nagrodą była reakcja dzieci, ogromna ulga, że nie zawiodłam ich zaufania, że zrobiłam dokładnie taki film, jaki im przyrzekłam, że zrobię.

Jest pani idealistką?

- Tak, z pewnością byłam nią na początku mojej twórczości. Towarzyszyło mi niesłychanie śmiałe - dziś powiedziałabym bardzo naiwne - wyobrażenie o tym, jak będę naprawiać świat poprzez moje dokumenty. Rzeczywistość okazała się szokową terapią, która szybko wyleczyła mnie z tego idealizmu. Więc na jakimś etapie, dla własnego zdrowia psychicznego, postanowiłam, że będę cieszyć się w ogóle możliwością realizowania takich filmów i całkowicie odpuściłam oczekiwania, że  one cokolwiek zmienią. Po prostu robię swoje. Ta zmiana podejścia zaoszczędziła mi poważnych frustracji i pozwoliła na czerpanie przyjemności z samego procesu tworzenia.

Mówi pani, że najważniejszy jest bohater. Któryś z bohaterów był szczególnie ważny?

- Trudno wyłonić takiego bohatera, bo jak wartościować 140 wywiadów z dziećmi z Biesłanu? Mam wielu ulubionych, prawie każde spotkanie zostaje w pamięci. Zostaje też jakiś bohater zbiorowy ulepiony z wielu.

- Obok dzieci z Biesłanu zapamiętałam np. lekarza z Dzierżyńska, okropnego miasta w Rosji, które zdobyło niechlubny tytuł  najbardziej zatrutego miasta na świecie. Ten ginekolog ordynator miejscowego szpitala został jednym z głównych bohaterów filmu " Dzierżyńsk - zatrute miasto". To niewiarygodny człowiek, poza tym, że to, co robił było niesamowite, to jeszcze sama postać niezwykle charyzmatyczna, osobowość, która potrafiła hipnotyzować na wielu poziomach.

- W tym strasznym mieście, gdzie co dzień więcej ludzi umierało niż się rodziło, on z jakimś nieprawdopodobnym uporem walczył o każde ludzkie życie, które się miało się pojawić. Każdą ciężarną pacjentkę otaczał osobistą opieką i sam przyjmował porody, które traktował jak wielkie święto. Dzięki naszemu filmowi wiele osób mogło otrzeć się o niezwykle inspirującą energię tego człowieka, który w jakimś zapomnianym zakątku świata dokonywał rzeczy wielkich. A tak nikt by o nim nie wiedział.

"Jako dokumentalistka jestem absolutnie przekonana, że należy rozmawiać z każdym. W przypadku moich bohaterów zawsze podchodzę do każdego z nich z dystansem. Czy siedzę przed mordercą, księdzem czy prostytutką, zawsze ciekawi mnie przede wszystkim człowiek". Lubi pani swoich bohaterów? Bywali przecież różni.

- Z moimi bohaterami jest tak jak z ludźmi w ogóle, czasami nie znamy kogoś, a ustawiamy się do niego rogami albo obdarzamy kredytem zaufania. Czasem wystarczył rzut oka i rodziła się spontaniczna sympatia, ale byli też ludzie mi obojętni, po prostu musieli wystąpić w filmie z jakichś powodów. Taki całkowicie negatywny stosunek miałam chyba tylko jeden jedyny raz w przypadku ministra spraw wewnętrznych Jamajki. Dla mnie wyjątkowo podły facet, o którym wiedziałam, ponad wszelką wątpliwość, że miał wiele na sumieniu, m.in. wyrok śmierci wydany na grupę nastolatków w ramach haniebniej polityki społecznej czystki, jaką wówczas uprawiał jego resort. Jego ludzie wpadli do domu, w którym akurat cała grupa się znajdowała i strzelali do nich jak do kaczek. Wszyscy zginęli na miejscu. Wywiad z tym człowiekiem był istną torturą i z trudem panowałam nad własną agresją wobec niego. 

- Za to nie nie miałam takich odczuć wobec słynnego Carlosa Castano, przywódcy krwawych kolumbijskich bojówek, bohatera filmu "Wojna kokainowa". On również wydał setki wyroków śmierci, które wykonywano z niezwykłym wręcz okrucieństwem. Podczas naszego wywiadu Castano po raz pierwszy w publicznej spowiedzi do kamery wyjaśnił swoje życiowe wybory, podyktowane chęcią zemsty za śmierć ojca. Jako 7- letni chłopak widział, jak zamordowali go lewicowi partyzanci. I choć jego życiowy wybór był mi skrajnie obcy, i nawet na chwilę nie pomyślałam o nim pozytywnie, również nie czułam do niego niechęci. Po prostu go wysłuchałam. Czasem także do pozytywnych bohaterów miałam stosunek obojętny lub nawet zabarwiony lekką niechęcią.

"Na pewnym etapie człowiek stoi tak blisko tematu, że zaczyna tracić dystans". Łatwo jest zachować dystans wchodząc jednocześnie w temat?

- Poza tym, że jestem reżyserem, któremu często przychodziło realizować trudne tematy, jestem również człowiekiem, któremu trudno nie reagować. Przy mojej, dość emocjonalnej naturze i, często, braku powściągliwości, zachowanie takiego dystansu wiele razy okazywało się prawdziwym wyzwaniem. Z reguły jednak udawało mi się wychodzić z takich sytuacji obronną ręką. Najtrudniej było oczywiście w przypadku "Biesłanu".

Mówi pani, że podczas kręcenia filmu potrafi odcinać lęk i emocje. Jak to się robi?

- Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć, po prostu mam jakieś metafizyczne zaufanie, że będzie dobrze, bo to, co robię jest wynikiem pozytywnych intencji - to mi daje automatycznie swego rodzaju parasol ochronny. Działam, włączam mój sprawdzony system zadaniowy, który stanowi naturalną barierę dla strachu. Co nie oznacza, że ja tego nie odreagowują później, bo to się zawsze gdzieś odkłada i wszystkie tłumione na planie emocje, zawsze później wychodzą. I dobrze, bo to trzeba odreagować, inaczej miałabym dziś nerwy jak postronki.

Jak "wychodzą" te blokowane emocje?

- Opowiem pani taką historię. Były lata 90., po sześciu tygodniach wojny w Czeczenii, gdzie robiłam duży dokument, pojechałam na święta Bożego Narodzenia do przyjaciół do Nowego Jorku. Szłam z moją przyjaciółką Karen Piątą Aleją. Nowy Jork przed świętami zamienia się w bajkowy krajobraz a Piąta Aleja wyglądała zjawiskowo. Nagle gdzieś ktoś zaczął puszczać fajerwerki, zrobił się huk - w Czeczenii taki huk nie był oznaką fajerwerków. Szłam wplątana w ten beztroski kolorowy tłum i nagle złapałam Karen za rękę, zmusiłam ją do tego, żeby się zatrzymała i zaczęłam jej opowiadać o tym, co mi się tam przydarzyło. Na tej Piątej Alei,  w kolorowym tłumie dopadła mnie trauma i tam ją odreagowałam.

Nie robi filmów dla nagród, ale wciąż spotyka się z wyrazami uznania
Nie robi filmów dla nagród, ale wciąż spotyka się z wyrazami uznaniaEast News

A jak się wraca do życia, do normalności po takich zdarzeniach, jak to we wsi Samaszki, kiedy o mały włos pani i ekipa nie zginęliście?

- Wtedy odreagowałam atakiem histerii siedząc później sama w czterech ścianach luksusowego pokoju hotelowego. Z czasem człowiek się otrzepuje i maszeruje dalej, no bo jaka jest alternatywa? Można powiedzieć: mam depresję i się rozsypać, i koniec. Może jestem na tyle silna, że zawsze sobie radziłam... Ktoś mi niedawno powiedział, że moja siła zbudowana jest na mojej kruchości i byłoby dobrze, gdybym pozwoliła tej kruchości wypłynąć. Bardzo mnie te słowa zastanowiły, coś w tym jest. Cieszę się na chwilę, kiedy ta kruchość będzie mogła się ujawnić. Pomyślałam, że może to jest już ten moment , kiedy będę mogła zaistnieć obok tej siły. Ja się jej już nie wyzbędę, ona jest moim atutem, jest moim ogromnym sprzymierzeńcem, ale byłoby dobrze gdyby ta kruchość wypłynęła dla zdrowej równowagi. 

Żeby przetrwać takie sytuacje, zakłada się zbroję.

- Tak, ja się wcielałam w jakieś role - opaska na głowie, nóż za paskiem. Z czasem, trochę z lekkim przerażeniem, zauważyłam, że zaczęłam zarastać grubą skórą. Pojawiły się na niej jakieś ostre kanty, chropowatości, z którym najzwyczajniej w świecie czułam się bardzo źle. To wszystko było tak obce mojej prawdziwej naturze. Nie jestem osobą kanciastą, zimną, pozbawioną emocji. Po czym, z pewną ulgą, zdałam sobie sprawę, że to był podświadomy odruch obronny, otwarcie parasola ochronnego nad sobą. Ja się w ten sposób broniłam przed własnymi emocjami. Dziś kanty już znacznie złagodniały, skóra wyleniała. Kiedy wreszcie dopuszczę te kruchość do siebie, mam wrażenie, że opadnie ten cały pancerz.

Ta krucha dziewczyna musiała brać odpowiedzialność za całą ekipę?

- Wiele razy, to jest jakby z urzędu nadane - jestem kierownikiem ekipy, na mnie spoczywa bardzo dużo różnorakiej odpowiedzialności i za atmosferę w pracy, i za to, jak kto pracuje, i jednocześnie za bezpieczeństwo. Dlatego zawsze, gdy wiem, że potencjalnie ładujemy się w sytuacje niebezpieczne, nigdy nikogo do niczego nie zmuszam, nie mam takiego prawa. W mojej ekipie zawsze panuje zasada szeroko pojętej demokracji.

Jest pani empatyczna?

- Wydaje mi się, że tak. Ale z tym się wiąże ogromna umiejętność narzucenia sobie dyscypliny, żeby wyłączyć tę empatię w momencie, kiedy się siedzi przed kamerą. To jest naprawdę duże wyzwanie, bo przecież obok dokumentalistki jest także człowiek. Dokumentalistka nie może sobie pozwolić na empatię, ale człowiek tak. Siedmioletnie dziecko, które opowiada o tym, że mama umarła i ciągnęło ją za włosy - nie mogę płakać, muszę zrobić materiał, a z drugiej strony to przecież ogromne emocje. Tu nie ma łatwych odpowiedzi, trzeba sobie z tym radzić, ale nie można się na to przygotować.

W rozmowie z korespondentem wojennym usłyszałam, że dziennikarz zajmujący się takimi tematami powinien mieć wrażliwość, żeby zobaczyć i twardą skórę, żeby o tym opowiedzieć.

- Zgadzam się całkowicie. W takich sytuacjach ta twarda skóra staje się ogromnym sprzymierzeńcem.

Kiedy dojdzie do głosu ta krucha część Ewy Ewart, to nie będzie oznaczało końca trudnych tematów?

- Nie, to może być początek czegoś nowego. Sama jestem jej ciekawa.

A strach? Kamizelka z napisem "Press" już przecież nie chroni.

- Coraz rzadziej. Miałam takiego kolegę, który obsługiwał konflikt bałkański, miał hełm i kamizelkę, jechał w kuloodpornym samochodzie oznaczonym PRESS. Stanęli gdzieś przy drodze, bo musiał pójść na stronę i w tym momencie z całą premedytacją strzelił do niego snajper. Pocisk trafił w szyję między kaskiem i kamizelką. Chłopak zginął na miejscu. Dziś dziennikarze pracujący w ekstremalnych warunkach utracili, w większości przypadków, status nietykalności.

Nie myślała pani, że żaden film, temat nie jest tego wart, że to za duże ryzyko?

- Nie, nigdy. Myślę o tym, żeby nie narażać ekipy. I nigdy nie zmuszam nikogo z moich współpracowników do podejmowania decyzji niezgodnych z ich przekonaniami. Każdy dokument, choćby nie wiem jak był doskonały i ważny, jest na końcu tylko kawałkiem taśmy. Żaden film nie jest wart, by poświęcać życie. Ale nigdy też, idąc w określone sytuacje, nie myślę w kategoriach, że się poświęcam, że narażam życie. Z takim podejściem moja realizacja filmu musiałaby zakończyć się na etapie researchu za biurkiem newsroomu. 

A w drugą stronę: gdzie leży granica wchodzenia w czyjeś życie i cierpienie?

- Tę granicę zawsze wyznacza bohater filmu, rozmówca. Ja nigdy nie wymuszam spowiedzi przed kamerą. Ale osoby, które usiadły przed moją kamerą i nosiły w sobie straszliwe historie, poza tym, że były one ich historiami osobistymi, były również ważnymi dowodami na coś w szerszym wymiarze. Te osoby zawsze miały silną potrzebę wyrzucenia tego z siebie. Jeśli ktoś zaczyna płakać przed kamerą, zawsze pytam, czy mamy skończyć, wyłączyć kamerę i najczęściej słyszę: nie. Bardzo rzadko mi się zdarza, żeby ktoś odmówił. Granicy wchodzenia w czyjąś prywatność nigdy nie wyznaczam ja, zawsze ta osoba.

Z tej perspektywy najtrudniejszy materiał?

- Chyba też "Biesłan". Nagrodą za ten film była reakcja dzieci. Po pięciu latach wróciłam tam, żeby zrobić kolejny film, tak jak sobie przyrzekłam. Dzieci przyjęły mnie bardzo serdecznie i bez oporu ponownie zgodziły się na współpracę. To była ich nagroda za to, że nie nadużyłam ich zaufania przy realizacji pierwszego filmu. Ja bym sobie nie wybaczyła, gdybym świadomie kogoś oszukała. Nigdy też nie użyłam nagranego materiału, zwłaszcza trudnego, który mógłby w jakimś stopniu narazić bezpieczeństwo bohatera, w inny sposób, niż to zostało z nim uzgodnione.

Myśli pani z perspektywy czasu, że jakąś historię można było opowiedzieć inaczej?

- Ja jestem swoim największym krytykiem. Lubię wrócić do filmu po jakimś czasie i wtedy zawsze mam jakieś uwagi krytyczne. Zawsze. I to jest też bardzo dobra lekcja dla mnie samej, żeby np. nie powielać czegoś w przyszłości, rodzą się też przy takiej okazji jakieś pomysły realizatorskie. To są bardzo pożyteczne ćwiczenia. Dlatego mnie ten zawód tak pasjonuje, bo wciąż się uczę robić dobre filmy - mam dobrą znajomość warsztatu, wiem, czego potrzebuję aby zrobić dobry film, natomiast podjęcie nowego wyzwania to jest za każdym razem nauka, bo każdy temat jest inny, każdy inaczej się realizuje. W tym zawodzie trudno byłoby się znudzić. A gdyby taki moment znudzenia nadszedł to byłby sygnałem, że czas na radykalne zmiany.

Zrobiła pani film, do którego nie może się "przyczepić"?

- Do którego ja nie mogę się przyczepić... Trudno mi wyrokować w kwestii opinii  widzów. Myślę, że najbliższy doskonałości jest "Biesłan". Mało się przyczepiam też do filmu o Korei Północnej.

Ten najlepszy film jeszcze przed panią?

- Jest takie powiedzenie: jesteś tak dobry, jak dobry jest twój ostatni film. W związku z tym trochę towarzyszy mi takie przekonanie, że ten najlepszy jest wciąż do zrobienia. Być może to będzie ten, do którego właśnie się zabieram? Niestety nie mogę zdradzić żadnych szczegółów.

Początkującej dziennikarce z pewnością tematy były sugerowane, jak jest dziś?

- Ja wciąż bardzo chętnie słucham propozycji z TVN-u i dwa bardzo ważne filmy o Smoleńsku  - "W milczeniu" i "Zdobyć miasto " o powstaniu warszawskim były propozycjami stacji. Ja te propozycje przyjęłam z dużym entuzjazmem, bo obydwa tematy były mi bardzo bliskie i bardzo chętnie je zrealizowałam. Zresztą film o powstaniu okazał się jednym z ważniejszych, jakie zrobiłam. Temat, który realizuję teraz zaproponowałam sama.

Czemu odeszła pani z BBC?

- Po dwudziestu latach przyszła wreszcie pora na dokonanie zmiany moich relacji z firmą. O tej decyzji myślałam zresztą przez jakiś czas. To był proces. Odchodziłam też z zupełnie innego BBC niż to, do którego przyszłam na początku lat 90. Dziś nie ma tam już żadnego reżysera na etacie. Również coraz mniej przemawiały do mnie zmiany merytoryczne dotyczące sposobu realizacji dokumentów. Czułam już ogromną chęć zmiany, odświeżenia, ale też odzyskania większej kontroli nad własnym życiem, bycia bardziej niezależną zawodowo. To się okazało doskonałym posunięciem, obyło się bez żadnych uniesień, zachowałam także  możliwość współpracy z BBC - ten materiał, który będę realizować powstanie właśnie we współpracy z BBC.

- "Zdobyć miasto" kupiło BBC World, dzięki czemu film obejrzało blisko 70 milionów ludzi na świecie. To była niesamowita satysfakcja. Nie rozstałam się w jakiś kontrowersyjny sposób. To był dobry moment na odejście. Mam za sobą fantastyczną kartę dwudziestu lat mojego zawodowego życia, coś, co mnie ukształtowało zawodowo i jako człowieka. Na pewno wykorzystałam ten czas do maksimum.

Zatoczyła pani koło wracając do Warszawy?

- W pewnym sensie, aczkolwiek nie wiem, co będzie dalej. Cieszę się, że mam w Warszawie bazę, jestem warszawianką, czuję się tu u siebie. To, co się tu stało podczas mojej blisko 30-letniej nieobecności, to jest fantastyczna sprawa. Wyjechałam z siermiężnej, poobijanej stanem wojennym Polski, a wróciłam do normalnego, demokratycznego kraju. Owszem, wciąż jeszcze cierpiącego na nieuchronne bolączki procesu dochodzenia do tej demokracji, ale do kraju wolnego. I zjechałam trochę na gotowe, bo kiedy tu zachodziły zmiany, ja się realizowałam pod innymi szerokościami geograficznymi. Mój udział w tych przemianach jest zerowy. Mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy ten kraj tak zmienili. Warszawa jest na pewno jednym z moich miejsc na Ziemi, ale gdzie mnie jeszcze los rzuci, nie wiem.

"Wyszłam z londyńskiego lotniska blada jak ściana. Wzięłam taksówkę i pojechałam do domu. Poza tym, że fizycznie czułam się fatalnie, ogarniał mnie też jakiś dziwny moment załamania psychicznego. Weszłam do pustego, zimnego mieszkania. W lodówce leży tylko zgniła sałata, nie ma do kogo ust otworzyć. Nie wytrzymałam... i potwornie się rozpłakałam. A w głowie pojawiła się tragiczna myśl: Co ja robię ze swoim życiem? Co to w ogóle za życie? Pasja? A pieprzyć pasję!"

- To był rzeczywiście ogromny kryzys. Totalne załamanie. Wyłożyłam się wtedy na całej długości.

To jest cena, którą pani zapłaciła?

- Nie. Wiele osób próbuje mnie przekonać, jaką to ja straszną cenę zapłaciłam za moje życiowe wybory. A przecież życie jest nieustannym procesem wyboru, w każdym jego momencie stajemy na jakimś rozdrożu. Wybrałam taką a nie inną drogę i w jakimś sensie moje życie zawodowe zdeterminowało moje życie w ogóle, co nie znaczy, że ja nie miałam życia prywatnego. Ono było po prostu inne niż życie większości ludzi.

- To był jakiś wariant mało praktykowany, zwłaszcza w zestawieniu z konserwatywną Polską. Ale też była to konsekwentna realizacja jakiegoś zamierzenia, które sobie po części świadomie, po części nieświadomie postawiłam na bardzo wczesnym etapie. Otoczona byłam również ludźmi, którzy mieli porównywalne życiorysy. Miałam przyjaciółkę Giselle, z którą dzieliłyśmy ławkę w BBC  - świetna reżyserka, mieszkała w pięknym apartamencie w północnym Londynie. Zawsze, kiedy wracała z realizacji jakiegoś trudnego tematu, od których też nie stroniła, wydawała ogromne przyjęcie - to były najbardziej wyszukane dania, kelner, dress codo prostu salon towarzyski - ona w ten sposób odreagowywała swoje traumy.

Pytałam o sposoby na rozładowanie tego skumulowanego stresu, który podczas kręcenia filmów się blokuje. Mówi pani o tym, że po powrocie wyrzucała ubrania przywiezione z wojny a następnego dnia wkładała pani elegancką sukienkę, najlepszą biżuterię, najwyższe szpilki, wylewała na siebie pół flakonu Chanel No 19 , żeby sobie udowodnić, że jest pani normalną kobietą.

- To jest jedna z moich metod, konieczność udowodnienia sobie w takich chwilach, że wciąż jestem częścią rodzaju żeńskiego. Czuję się stuprocentową kobietą, a niektóre realizacje potrafiły mnie totalnie stłamsić, np. w Czeczenii bez możliwości porządnego umycia się przez wiele tygodni. To potrafi totalnie odczłowieczyć, wolę sto razy być głodna niż brudna. Kiedy jestem w trakcie realizacji materiału, muszę się z takimi sytuacjami pogodzić, bo co mi da bunt? Ale dyskomfort okropny. Potem musiałam odreagować.

Gdyby bohaterem pani filmu miała zostać Ewa Ewart, to jaki byłby to film?

- Nie podjęłabym się i chyba bym się nie zgodziła, bo ja się znacznie lepiej czuję za kamerą niż przed nią. Zawsze, we wszystkich wywiadach raczej uciekałam od tematów prywatnych, a nie daj Boże dokument jeszcze... Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na taki pomysł!

W książce autobiograficznej, która się właśnie ukazała, też głównie mówi pani o swojej pracy, bohaterka jest ukryta za nią.

- Taka właśnie miała być ta książka. Wiadomo, że nie dałoby się mnie tam uniknąć, ale chciałam zaistnieć na zupełnie innym planie. Aczkolwiek w tej książce po raz pierwszy ujawniłam sporo fragmentów mojej prywatnej biografii - bez retuszu. Inaczej byłby to brak konsekwencji mojej decyzji o jej napisaniu i trochę nieuczciwie w stosunku do odbiorcy.

Zatytułowała panię tę książkę "Widziałam". To, że pani widziała, to przywilej czy przekleństwo?

- Pomimo że widziałam rzeczy okropne i byłam świadkiem najgorszych przykładów tego, do czego zdolny jest rodzaj ludzki, widziałam to i mogłam tego dotknąć. Mimo wszystko uważam, że to był podarunek od losu.

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas