Gabriela Muskała: Krucha wojowniczka
Ostatni rok należał do niej. Głośne filmy, nagrody, festiwale, wyśmienite recenzje. Sukcesy mnie nie zmieniły - zapewnia Gabriela Muskała. - Zmieniło mnie coś innego, rola. Kiedyś była uległa, nadskakiwała innym, dziś ma w sobie coś z bezkompromisowej Alicji, którą sama wymyśliła i zagrała w Fudze. Przy okazji odkryła w sobie kobietę, która nie musi spełniać oczekiwań innych ludzi. Zwłaszcza takich, z którymi jej nie po drodze. Z tym potencjałem ciekawie wchodzi się w pięćdziesiątkę.
Przeczytaj fragment wywiadu z Gabrielą Muskałą, który znajdziesz w czerwcowym wydaniu magazynu Twój STYL:
Delikatna, ciepła, eteryczna. Tak o pani mówią. Nie ma pani pancerza potrzebnego w aktorskim zawodzie?
Gabriela Muskała: Jakiś czas temu byłam na spotkaniu towarzyskim i ktoś zaproponował, by każdy powiedział, z jakim zwierzęciem się utożsamia. Ludzie odpowiadali: z sową, z lisem, z gepardem. Bez zastanowienia wypaliłam: z meduzą! W pierwszej chwili mnie to zdziwiło. I trochę zmartwiło: dlaczego meduza? Przezroczysta, galaretowata, swobodnie unoszona przez wodę... Czemu takie skojarzenie podsunęła mi podświadomość? Ale przypomniałam sobie: przecież meduza ma parzydełka! Broniąc się, może zranić, a nawet zabić. Jednocześnie całe jej ciało jest pokryte tysiącem nerwowych komórek i zmysłowych czułków... Tylko pozornie jest bezwładna i uległa. Tak naprawdę jest istotą drapieżną i wrażliwą.
Opowie pani o parzydełkach?
- Mam je i pielęgnuję, ale też oszczędzam. Trzeba się mocno postarać, żeby mnie sprowokować. Używam ich w ostateczności, ale wtedy bardzo precyzyjnie. (śmiech) Gdy przygotowywałam się do roli w Fudze, trenowałam kick boxing, żeby nabrać ostrości w ruchach. Kopałam biednego manekina, waliłam metalową rurą w opony, a mój trener wołał: "Ty to jesteś wojowniczka! Ja cię na zawody wystawię". Ale ja lubię tę wojowniczość uruchamiać na scenie, przed kamerą albo na macie, czyli tam, gdzie mam konkretny cel. W życiu tak często jej nie potrzebuję. Choć umiem się już obronić i zawalczyć o swoje. To postęp - kiedyś byłam bez pancerza.
Dotknęło panią, jak wiele kobiet, przekleństwo bycia miłą?
- Tak wychowuje się dziewczynki: "Uśmiechnij się, nie krzycz, zaopiekuj się innymi". Smutne. Ja na dodatek po mamie odziedziczyłam nadopiekuńczość. Przez lata chciałam wszystkim dogadzać, brać za nich odpowiedzialność. Potrafiłam zapytać partnera, który wychodził na zdjęcia, czy zrobić mu kanapkę. Albo prawie dorosłego syna, czy jest ciepło ubrany. Nie znoszę tej cechy u siebie, odbiera innym wolność. Walczę z nią i udaje mi się zwyciężać. Na szczęście mój syn jest asertywny. Ja długo nie byłam. Wydawało mi się, że jeśli powiem "nie", to będę nietaktowna. Gdy zostałam matką, miałam 26 lat i był to najintensywniejszy zawodowo rok w moim życiu. Nie potrafiłam stawiać granic. Trzy premiery, recital, dwa teatry telewizji. Karmiłam piersią, więc wszędzie zabierałam ze sobą syna. Na plan czy próby jechała z nami moja ciocia, bez niej nie dałabym rady.