Gdańska ziemia odsłania skarby. „Deszcz opłukuje korzenie miasta"
Kiedy w Gdańsku spadnie deszcz (a pada tam często), ziemia zaczyna odsłaniać skarby. Fragmenty naczyń, militaria, korpusy lalek, guziki, szklane kulki, mosiężne dodatki. Kora Tea Kowalska, archeolożka i kolekcjonerka, autorka książki „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy” odnajduje je, czyści, zabiera ze sobą. A one układają się w opowieść o splątanych losach tego nadmorskiego miasta.

Wywiad jest częścią cyklu "Polska na własne oczy" - wakacyjnej akcji Interii, w ramach której w każdym tygodniu wakacji zabieramy Was do innego województwa. Odkrywamy to, co mniej znane, przywołujemy zapomniane historie, opisujemy ludzi i miejsca, dzięki którym dany region jest wyjątkowy. Teraz jesteśmy na Pomorzu. Ruszaj z nami w drogę!
Aleksandra Suława (Interia): Wpadło ci ostatnio w ręce jakieś ciekawe gównidło?
Kora Tea Kowalska: - Plastikowa broszka z lat 60. i wiktoriańska buteleczka na perfumy lub sole trzeźwiące. Poza tym - niewiele. Po napisaniu książki o kolekcjonowaniu mam problem z rzeczami, jakby część mnie obumarła. Czasem jeszcze wzruszy mnie jakiś drobiazg, szmelc albo, używając stosowanego w mojej rodzinie określenia, gównidło, ale coraz mniej jest we mnie zażartości, poczucia, że koniecznie muszę coś zdobyć.
Nie żal? Po utraconej pasji chyba przeżywa się żałobę.
- Nie, rodzi się okazja, by inaczej spojrzeć na rzeczy. Proces pisania książki trwał bardzo długo, zaczynałam wiele lat temu od zbierackiej namiętności, która momentami zakrawała o szaleństwo, ale potem przyszedł czas weryfikacji: co mam, po co to mam, ile tego mam i co mogę z tym zrobić. Teraz wracam do spotykania się z rzeczami na czysto estetycznym poziomie, czerpię zmysłową przyjemność z dotykania, wąchania, oglądania. Osiągnęłam stan podobny do tego, w którym znajdowałam się jako dziecko i bawię się tym. Nie muszę mieć wszystkiego, nie muszę robić katalogów.
Dodajmy - dziecko dwójki kolekcjonerów. Zwykli rodzice zabierają dzieci na rower, na spacer, na basen, a wy chodziliście na łowy. Dokąd?
- Zależnie od pory roku. Zima była najgorsza, najmniej ruchliwa. Eksplorowało się wtedy ryneczki, spośród których najatrakcyjniejszy był ten we Wrzeszczu. Bogaty asortyment dóbr poniemieckich, wynoszony wprost z kamienic i rozkładany na kocykach.
Brzmi, jakby można było przepuścić każde pieniądze. Ja bym przepuściła.
- Teraz, kiedy kolekcjonowanie jest modą, a ceny poszły w górę, może i byś mogła. Jednak w latach 90., gdy byłam dzieckiem, starocie kosztowały grosze. A jeśli coś miało wyższą cenę, to nie było obiektem naszych zainteresowań. Moich rodziców przyciągało to, czego nikt nie chciał. Oprócz spacerów na ryneczek, były też jednodniowe wyprawy na okoliczne złomowce, odbywane najpierw samochodem, a potem, kiedy ten się zepsuł - pekaesem.

Przepraszam, wyprawy na co?
- Złomowce, czyli "po gdańsku" - złomowiska. Póki nie zaczęłam pisać tej książki, myślałam, że tak mówi się w całej Polsce. To były miejsca niezwykłe nie tylko z nazwy, ale też ze swojego charakteru. Bardzo żywe, bo wszyscy znosili tam graty z metalu, które na kilogramy, za niewielką kwotę, można było odkupić. Co za wspaniałości! Z perspektywy czasu trudno mi opisać je w detalach nie jestem w stanie powiedzieć, czy to było art deco, secesja, rokoko, czy coś jeszcze innego, ale w mojej głowie pozostał intensywny obraz niesamowitego świata, wypełnionego stertami zużytych przedmiotów, które osobno nie wiadomo do czego służą, ale razem tworzą coś na kształt asamblażu, abstrakcyjnej rzeźby.
W Gdańsku można było szperać na powierzchni, ale można było też zejść pod ziemię. Wielopoziomowe piwnice tamtejszych kamienic dla dziecka o kolekcjonerskich ciągotach musiały być jak marzenie.
- Tak, do nich też schodziliśmy. Zdarzało nam się też wchodzić do opuszczonych domów, których dużo stało na Żuławach. O Urbexie (ang. "urban exploration", czyli wchodzenie do opuszczonych, nieczynnych miejsc - przyp. red.) się wtedy nie mówiło, nikt nie wpadł też na pomysł, by zabudować te tereny deweloperką. Domy niszczały więc opuszczone, niezaopiekowane przez nikogo. Wystarczyło wejść w powojenne ruiny, pogrzebać butem i już coś z ziemi wychodziło - a to butelka, a to odznaczenia wojskowe, a to szczoteczka do zębów. Ja się zachwycałam, a ojciec mówi, że tutaj już "nic nie ma". Wspominał, że kiedyś, w latach 70., to dopiero było eldorado, kraina walających się po lasach hełmów, pełnego umundurowania. Dla mnie naturalnym było iść i pogrzebać w przestrzeni niczyjej. Co więcej, nie chodziło o poszukiwanie czegoś konkretnego, ale o samą przyjemność odkrywania. Tak jak na polu lalek.
Brzmi lekko makabrycznie. Co to za miejsce?
- Takie, którego potencjał najpełniej objawiał się wiosną i jesienią. Te pory roku to w ogóle najlepszy czas dla kolekcjonerów - ziemia poruszona, świeżo po siewie lub zbiorach, pokazuje to, co zwykle zakryte. Pole lalek było przestrzenią niczyją, terenem na którym dopiero budowała się dzielnica Chełm. Poszliśmy tam kiedyś na spacer. Spacerujemy, ojciec swoim zwyczajem patrzy pod nogi, a trzeba wiedzieć, że ma on niezwykły dar znajdowania czegokolwiek gdziekolwiek. Wystarczy, że pójdzie w kapciach do Biedronki i już jakieś gównidło przyniesie. Mistrzostwo. Spojrzał więc na grudę ziemi i znalazł jakieś cacko, jedno, drugie, znalazł tyle, że zaczęliśmy przychodzić na pole regularnie. Przedmioty były rozmaite, bo ów teren przez cały wiek XIX i początek XX był miejscem składowania śmieci. Szczególnie dużo było na nim lalek, porcelanowe, przyjemnie leżały w dłoni. Może ktoś zlikwidował warsztat, fabrykę, magazyn? A może po prostu ta zabawka była tak powszechna, a zarazem nietrwała, że stała się popularnym odpadem? Niezależnie od przyczyny, nasze spacery zaowocowały zgromadzeniem całkiem pokaźnego zbioru główek i nóżek.

Teraz mówisz o wzroku i dotyku, w książce piszesz o tym, że zbieractwo jest silnym i wielozmysłowym doświadczeniem. Gdańskie zbiory mają charakterystyczny smak? Albo zapach?
- Zdarza mi się sprawdzać o zęby rzeczy, od razu wiadomo, czy coś jest z kości, plastiku czy szkła. Albo coś polizać - np. przedwojenny próbnik farb ściennych, żeby przekonać się, czy został pomalowany kredową farbą. Jednak z gdańskich znaleziskach specyficzny jest przede wszystkim zapach. To miasto jest jednym wielkim bagnem. Mokro, wilgotno, nieznośnie. Wszyscy mówią: "o, w Gdańsku macie tak wspaniale, bo macie morze". Guzik prawda, morze nic nie daje. Bez przerwy pada, a jeśli nawet nie pada, to jest tak duszno, że wiadomo, że zaraz będzie padać. Tu się nie da żyć.
Nie przyjmuję tego do wiadomości. Jestem z Krakowa, a wiesz, o czym marzy połowa Krakowian? O przeprowadzce do Trójmiasta.
- A ja ostatnio spacerowałam po Krakowie, zafascynowana tym, jakie macie fajne, suche powietrze. Wracając jednak do zapachu: przez tą wilgoć wszystko zachodzi grzybem, a przedmioty nabierają piwnicznej woni. Specyficzny jest też zapach samej gdańskiej ziemi. Jej warstwy są tak przemoczone, że czuć je nie tyle kupą, co przegniłą, przerobią przez bakterie mieszanką resztek roślinnych i zwierzęcych. Czymś ostrym, wilgotnym, wdzierającym się w nos. Ten zapach aż bucha z ziemi, kiedy się w niej grzebie.
Złomowce, piwnice, pustostany, pole lalek, w książce wspominasz też o Wyspie Spichrzów, Opływach Motławy. Miejsce determinuje znalezisko? Idziesz w konkretny teren i wiesz z czym wrócisz?
- To zawsze jest loteria, chociaż istnieje pewien stały zestaw przedmiotów, charakterystyczny nie tyle dla Gdańska, co dla wszystkich krajów, które w pewnym momencie były częścią Hanzy. Te same przedmioty, które wygrzebujemy w Gdańsku, pojawiają się w błocie Tamizy, w grudach ziemi w Niemczech, na wykopaliskach w Holandii.
Co wchodzi w skład takiego pakietu "hanza standard"?
- Gliniane fajki, głównie produkcji holenderskiej. Porcelanowe lalki, szklane kulki, mnóstwo mosiężnych dodatków w rodzaju klamerek i guzików, sporo grubościennej, szkliwionej na niebiesko ceramiki. Oto standardowy, hanzeatycki zestaw śmieci.
A coś typowo gdańskiego?
- Trzeba by najpierw określić, co to właściwie znaczy "gdańskie"? Pruskie? Niemieckie? Z okresu wolnego miasta? Coś multikulturalnego, czy może raczej świadczące o byciu ośrodkiem na peryferiach Niemiec. I jak na te przedmioty mówić? "Poniemieckie"? "Pogdańskie"? Sama często się nad tym zastanawiam.
Może więc po prostu coś z napisem "Danzig"?
- Przedmioty z napisem "Danzig" są dla kolekcjonerów jak Święty Graal. Popatrz na to, co trzymam w rękach.
Widzę, ale trudno mi się zachwycić. Owalny przedmiot z białej porcelany, coś jakby podajnik na serwetki. Z boku czerwoną farbą napis: "Danzig".
- Bo to rzeczywiście jest podajnik z jakiejś knajpy, przed wojną nic nie znaczący, reklamowy produkt. Jednak dziś te sześć liter wystarczy, żeby cena przedmiotu błyskawicznie poszła w górę. Nabywca na pewno się znajdzie, bo w nas, mieszkańcach tego miasta, jest niesamowity głód rzeczy pogdańskich. Rodzaj fascynacji historią Gdańska, która przecież nie jest naszą historią, bo wymiana ludności w mieście po II wojnie światowej była niemal stuprocentowa. Wszyscy przyjechaliśmy skądś, nie mamy gdańskich dziadków, pradziadków. Nie mamy też gdańskich domów, bo miasto zostało w znacznym stopniu zniszczone. Łowi się więc, co ocalało Za pomocą połamanych drobiazgów z napisem "Danzig" próbujemy sobie narysować świat, którego już nie ma.

"Deszcz opłukuje z błota korzenie miasta, a my lubimy szukać cudzych korzeni, by choć trochę uznać je za swoje, skoro nasze są wciąż słabe, dopiero co zawiązane" - piszesz. To obserwacja emocji Gdańszczan czy postawa, z którą i ty się utożsamiasz?
- To też moja emocja. Jakiś czas temu zaczęłam myśleć o moich korzeniach, z jednej strony wileńskich, z drugiej kujawsko-pomorskich, w jakiejś części również gdańskich. Zresztą, mieszkam w tym mieście od trzech pokoleń, mogłabym więc mówić o nim "moje". Wystarczy jednak pogrzebać trochę w ziemi, żeby przekonać się, że wcale nie jest ono wyłącznie "moje", że kryją się tutaj i inne opowieści. Myślę, że ludzie z Gdańska mają bardzo silną potrzebę, żeby tych historii szukać, wsłuchiwać się w nie, gromadzić je. Zbudowaliśmy to miasto od nowa, a teraz potrzebujemy znaleźć jakieś połączenie z tymi, którzy byli tu wcześniej.
Potrzeba stania się częścią większej opowieści w ostatnim czasie objawia się z wyjątkową mocą. Mamy wysyp tekstów kultury, badających nasze pochodzenie klasowe, kulturowe, geograficzne.
- Tożsamości szukają też miasta, a każde z nich robi to na swój sposób. W Gdańsku owe poszukiwania znajdują wyraz w tekstach Stefana Chwina, Güntera Grassa, sentymentalnych historiach o przedwojennym mieście, mnie jednak interesuje to, co dzieje się teraz. Obserwuję na przykład, jak udaje się łączyć polskie z niemieckim. Po wojnie rugowano wszelkie ślady niemieckości, a one i tak uparcie wyłaziły. Wystarczyło, że trochę popadało, a na murach spod farby wyglądały napisy. Kiedyś zamalowano by je kolejną warstwą, dziś, poddaje się je renowacji, wyciąga na powierzchnię.
Kiedy słyszę "poniemieckie", przypominają mi się śląskie historie o palonych zdjęciach, ukrywanych dokumentach, przedmiotach, których człowiek używa, ale trochę się tego używania wstydzi. Jak w Gdańsku idzie układanie się z niemieckością? Kłopotliwe dziedzictwo czy raczej symbioza?
- Dużo zależy od tego, o jakiej części Gdańska mówimy. Weźmy na przykład centrum, w czasie wojny zniszczone w 90 proc. Tam nie było czego zbierać, nie mogło więc dochodzić do znanych ze Śląska sytuacji, w których ktoś przejmował cudzy dobytek z ciepłą jeszcze pościelą i zupą parującą na piecu. Nie było wskakiwania w cudze życie, nie było więc i wstydu, a co za tym idzie - prób rugowania śladów, które przypominałyby o tym doświadczeniu.
- Pojawiła się za to fascynacja przeszłością. Być może wynikała ona z faktu, że do Gdańska po wojnie przyjeżdżało dużo ludzi z niedalekich rejonów, z Warmii, Kujaw, Kociewia, mający już kontakt z architekturą i urbanistyką pokrewną tej na Pomorzu. W przeciwieństwie do zasiedlających Śląsk kresowiaków, przeprowadzka na poniemieckie nie była dla nich aż takim szokiem. Zamiast awersji, łączenia "starego" z "niemieckim", a niemieckiego z "obcym-złym", ślady przeszłości kojarzyły się osadnikom z tajemnicą, przyciągały. Bardzo szybko, w latach 60. i 70., w miasto zaczęli wychodzić historycy i artyści, zbierając poniemieckie i nadając mu nowy kontekst. W ten sposób dokonywali transgresji, przejmując to, co obce i uznając je za swoje.
"Za swoje" bez zastrzeżeń, czy "za swoje" po dokonaniu pewnych modyfikacji? W książce przytaczasz przecież historie o spiłowywaniu pilnikiem swastyki z łyżeczek.
- Jeśli swastyka kogoś drażniła, czasem taki prosty gest wystarczał, żeby uczynić przedmiot zdatnym do użytku. Zresztą, wśród gdańszczan można zauważyć głębokie zainteresowanie mitycznym wręcz "Wolnym Miastem", a ten okres łączy się przecież i z III Rzeszą. Obrzydzenie łączy się z fascynacją. Z ówczesnymi militariami jest tak samo. Mamy tutaj wielu kolekcjonerów tego rodzaju przedmiotów i równie wielu fałszerzy. Ciekawostka: Gdańsk słynie z najlepszych podróbek niemieckich militariów, mamy wykwalifikowanych rzemieślników, którzy od lat tłuką te swastyki. To raczej pociąg do estetyki, historii, może też próba przepracowania tego tematu. Jesteśmy podobni do dzieci, które w lasach bawiły się niemieckimi hełmami, przerabiając koszmar wojny w zabawę.

To ja powiem - i to może też zabrzmi kontrowersyjnie - że cała estetyczna strona III Rzeszy ma w sobie coś wizualnie hipnotyzującego. Psycholog pewnie miałby tutaj pole do popisu.
- A designer mógłby argumentować, że te przedmioty są po prostu dobrze zaprojektowane. Dla przykładu - moje ulubione sztućce to sztućce poniemieckie. Lubię je jednak nie z uwagi na ich pochodzenie, ale dlatego, że dobrze się nimi je, świetnie leżą w rękach. Może właśnie takie praktyczne aspekty sprawiały, że poniemieckie przetrwało. Myślę o tych przedmiotach - naznaczonych cierpieniem i nieznośną symboliką - że może właśnie trzeba ich używać, ku pamięci, żeby nie zapomnieć. Jak wyrugujemy je ze świadomości, straszne rzeczy mogą się powtórzyć. A to nie rzeczy, ale ludzie są odpowiedzialni za wojny.
Takie miejsca jak Gdańsk muszą sprzyjać stawaniu się kolekcjonerem. Trzymacie się razem?
- Czy w Gdańsku, czy w Berlinie, czy w Londynie, specyfika środowiska kolekcjonerów wszędzie jest taka sama. Jest to środowisko najgorsze na świecie.
Rany boskie. A zbieranie wydawało się takim miłym hobby.
- To nie jest hobby tylko nieuleczalna choroba, pasja, która generuje skrajne emocje. Jeśli rzeczy jest mało, a zainteresowanych dużo, zaczyna się walka, konkurencja, nienawiść. A z dekady na dekadę robi się coraz gorzej. W latach 90., kiedy odwiedzało się np. Jarmark Dominikański, można jeszcze było pogadać, zebrać informacje, powymieniać się. Teraz kolekcjonerstwo przeszło do internetu, który sprzyja przechwalaniu się zbiorami i prowadzeniu wojenek. Na jakiekolwiek forum czy grupę by się nie weszło, z porcelaną, szkłem, meblami, zabawkami, lalkami - tam trwa walka.
O co?
- O ego. O to, że jeden drugiemu czegoś nie powiedział, że ktoś wszedł na trzeciego, że miało być taniej, a było drożej. Kłamią, mataczą, oszukują. Kolekcjonerstwo zawsze było związane z pieniędzmi, ale teraz kręci się przede wszystkim wokół nich. To charakterystyczne zwłaszcza dla młodych adeptów, którzy naoglądali się profili internetowych i programów telewizyjnych. Chcą szybko kupić, a najlepiej znaleźć na śmietniku i z zyskiem sprzedać. Mnie ten merkantylny zwrot trochę przeraża, bo marginalizuje aspekty, które dla mnie zawsze były kluczowe: kontakt z przedmiotem, jego materią i historią. Okrojenie całej tej opowieści do ceny w ogóle mnie nie interesuje. Nie tylko ja tak mam. Znam kolekcjonerów, który świadomie wycofują się ze środowiska, dłubią sobie we własnej niszy i błagają wszystkich bogów, by żadna moda nigdy sobie o nich nie przypomniała.

Ile jeszcze skarbów czai się gdańskich mieszkaniach, piwnicach, gdańskiej ziemi? Ile zostało do odkrycia?
- Wbrew pozorom bardzo dużo, bo obieg rzeczy jest właściwie nieskończony.
"Rzeczy nie umierają" - piszesz.
- Nie, bo nawet jeśli zostaną przemielone i nastąpi ich ostateczny koniec estetyczny, to jednak zostanie materia. Rzeczy w swej nieśmiertelności mają nad nami przewagę, co z jednej strony jest dojmujące, bo uświadamia ulotność człowieka, a z drugiej daje pewnego rodzaju ulgę. Koi mnie myśl, że po mojej śmierci one po prostu pójdą sobie gdzieś dalej.
Masz nadzieję, że ktoś je znajdzie, obdarzy zainteresowaniem, może zabierze do domu, dokładnie tak, jak teraz ty to robisz?
- Dużo o tym myślę. Miewam różne pomysły, a jednym z ulubionych jest zbudowanie wielkiego bunkra, w którym obok moich szczątków spoczęłyby i moje zbiory. Czasem jednak stwierdzam, że wszystko jedno, co się z nimi stanie. Jeśli trafią na śmietnik, część na pewno zostanie podniesiona z ziemi, tak jak ja kiedyś je podnosiłam. A jeśli nie - no cóż, będzie mi to już doskonale obojętne.
I ostatni cytat z twojej książki, chyba mój ulubiony: "Słowa kłamią - rzeczy nigdy". W takim razie jaką prawdę o Gdańsku mówi twoja kolekcja?
- Że jego porwanej historii nie da się złożyć w całość. Że opowieści o nim są fragmentaryczne, wielowątkowe, bardzo różnorodne, często oparte na różnych oszustwach, małych kłamstewkach, wyobrażeniach, a tymczasem prawda kryje się pod ziemią. Gdańsk podziemny jest zupełnie innym miastem, niż ten na powierzchni, ale być może bliższym faktom.
***
O cyklu "Polska na własne oczy"
Wakacje, znowu są wakacje! Polacy tłumnie ruszają na długo wyczekiwany odpoczynek, a my chcemy im w tym towarzyszyć, służyć dobrą radą, co można zobaczyć w naszym pięknym kraju. Może wspaniałe atrakcje czekają dosłownie tuż za rogiem? Cudze chwalicie, swego nie znacie - pisał poeta. I my chcemy pokazać, że faktycznie tak jest. W tym roku będziemy w warmińskich lasach, nad Łyną, w Białowieży, Ciechocinku, na Roztoczu i w wielu innych miejscach. Ruszaj z nami!