Reklama

Halo, straż? Zniknął wieżowiec. 29 lat od gdańskiej tragedii

Jeszcze o godzinie 5:49 wieżowiec stojący przy al. Wojska Polskiego 39 w gdańskiej dzielnicy Strzyża liczył 11 pięter. Minutę później budynek skurczył się o 3 kondygnacje. 17 kwietnia 1995 r. w jednym z trójmiejskich bloków mieszkalnych doszło do eksplozji, w wyniku której śmierć poniosły 22 osoby, a 12 zostało rannych.

Halo, straż? Zniknął wieżowiec

To miał być spokojny, wielkanocny poniedziałek. Około godziny szóstej rano jedna z mieszkanek Gdańska rozsuwa zasłony i przez kilka sekund zza szyby wpatruje się w dobrze znany jej krajobraz. Nagle zdaje sobie sprawę, że jeden z jego stałych elementów uległ zmianie. Zdezorientowana kobieta wykręca numer alarmowy straży pożarnej i informuje dyżurnego, że zniknął wieżowiec, którego dwa ostatnie piętra widoczne były z jej okien.

Na kilka minut przed tragedią, pani Stella, mieszkanka wieżowca przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku wyczuwa silną woń gazu i natychmiast informuje o tym sąsiadów, zawiadomione zostaje także pogotowie gazowe.

Reklama

Niemal w tym samym czasie pan Marek, lokator tego samego bloku ok. godz. 5:43 wstaje na chwilę z łóżka, by zamknąć luft w oknie. Gdy kładzie się z powrotem, słyszy potężną eksplozję i dźwięk tłuczonego szkła. Jak przyzna po latach w serialu dokumentalnym pt. "Śmierć Pod Gruzami" - jest przekonany, że wybuchła bomba atomowa i sparaliżowany strachem czeka już tylko na uderzenie fali gorąca.

O godz. 5:50 wieżowiec liczący 11 kondygnacji, w którym znajdowało się 77 mieszkań, unosi się w powietrze, a następnie opadając, doszczętnie niszczy parter, pierwsze piętro i część drugiego, które zapadają się pod ziemię. Podłogi lokali z trzeciego piętra niemal zrównują się z gruntem. To wynik wybuchu gazu nagromadzonego głównie w piwnicy i dolnych kondygnacjach wieżowca, do którego doszło 17 kwietnia 1995 r. o godz. 5:50.

Czytaj także: W Warszawie stanie niezwykły budynek. Pierwszy taki projekt w Polsce

Żywy był tylko kot

Przybyli na miejsce ratownicy rozpoczynają ewakuację mieszkańców. Zielony trawnik wokół bloku przykryty jest resztkami mebli, zniszczonym sprzętem RTV i wielkanocnymi potrawami, a na pobliskich drzewach powiewają strzępy firanek. Zszokowani mieszkańcy wieżowca w piżamach opuszczają budynek.

Strażacy próbują dostać się do znajdujących się pod gruzami lokatorów z najbardziej zniszczonych kondygnacji. Akcję utrudnia ogromne pobojowisko, wszechobecny, duszący pył, nagromadzony i zapalający się w ruinach gaz oraz ryzyko zawalenia się bloku, który wyraźnie przechylił się na jedną stronę.

Po kilkudziesięciogodzinnej wyczerpującej i rozpaczliwej akcji ratunkowej specjaliści dochodzą do wniosku, że jedynym sposobem na dotarcie ratowników do znajdujących się pod gruzami ludzi, jest kontrolowane wysadzenie budynku przez saperów. Taka decyzja zostaje podjęta m.in. z uwagi na coraz większy przechył wieżowca. Odpowiednie "położenie" budynku ma umożliwić uratowanie ludzi, przy założeniu, że ci jeszcze żyją.

W nocy z 17 na 18 kwietnia saperzy przystępują do założenia ładunków wybuchowych. Materiały pirotechniczne umieszczone są na czwartym piętrze, ponieważ w tym miejscu jest najmniej zbrojenia. Ponadto saperzy obawiają się, że jeśli ładunki znajdą się na niższych kondygnacjach, to wówczas fala uderzeniowa może stanowić zagrożenie dla zasypanych gruzem mieszkańców.

18 kwietnia 1995 r. o godzinie 12:55 komandor Bernard Nakraszewicz z Inżynierii Morskiej Marynarki Wojennej daje sygnał do detonacji ponad 120 kg materiałów wybuchowych. Kilkanaście sekund później z 11-piętrowego wieżowca przy al. Wojska Polskiego 39 w Gdańsku zostaje jedynie wysoki na 10 metrów kopiec gruzu.

Warto wiedzieć: Bloki z wielkiej płyty: Wielki eksperyment z czasów PRL-u. Pod blokiem znajdują się 3-kilometrowe tunele. "Ich historia jeszcze nie przemija"

Pojawiają się głosy, że wysadzenie budynku nie poszło zgodnie z planem i jego część nie osiadła tak, jak zakładano. Prawdopodobnie stało się tak na skutek osłabionej konstrukcji bloku po wybuchu gazu.

"Mówili - no, jak panowie, mieliście ten budynek położyć całkowicie tak na boczek, a wam się nie udało. Jeszcze raz podkreślam, że nasza sztuka minerska tu nie szwankowała. Po prostu nie można inaczej popękanego budynku... tak jakby klocki sobie w piramidę ułożyć i później to uciąć na dole. No, to się rozsypie. Nie położy się w odpowiednim kierunku. Zrobiliśmy to, co mogliśmy i mam nadzieję,  że nie spowodowały nasze działania, że jeszcze ktoś tam zginął. Nie wierzę w to" - mówił w filmie dokumentalnym pt. "Czarny Serial - Śmierć Pod Gruzami" Bernard Nakraszewicz.

Ratownicy przystępują do trzeciej i zarazem ostatniej fazy akcji, przeczesując ruiny gdańskiego wieżowca. Uruchomiony zostaje ciężki sprzęt, który usuwa tony gruzu, pod którym, jak wówczas jeszcze wierzono, znajdują się żywi ludzie. Niestety, jedynym śladem życia, na które natrafiono, był pokiereszowany i przestraszony kot.

W akcji ratowniczej trwającej 87 godzin brało udział prawie 1700 osób. W wyniku wybuchu gazu w wieżowcu życie straciły 22 osoby, z czego decydowaną większość stanowili lokatorzy najniższych kondygnacji. Wyniki sekcji zwłok potwierdziły, że do zgonów doszło w dniu wybuchu gazu, a więc nie na skutek wysadzenia bloku przez saperów.

Czytaj również: Miał być jednym z najwyższych drapaczy chmur na świecie. Dziś nazywany jest wieżowcem duchów

Konfliktowy Jerzy

Już na początkowym etapie śledztwa stwierdzono, że do ulatniania się gazu w piwnicy wieżowca doszło z uwagi na celowe działanie człowieka. Za taką hipotezą przemawiało odnalezienie w pobojowisku niemal całej instalacji gazowej z poziomu piwnicy.

Po przeprowadzonej analizie okazało się, że dwa kurki odwadniacze zostały odkręcone przed tym, jak doszło do eksplozji. Ustalono również, że odwadniacze nie zostały wyrwane na skutek siły wybuchu gazu, lecz prawdopodobnie zostały zdemontowane ręcznie za pomocą specjalnego klucza, który również został odnaleziony w pobojowisku.

Zanim doszło do wybuchu, w piwnicy wieżowca wydobyło się 230 metrów sześciennych gazu. Na podstawie wykresów uznano, że instalację rozszczelniono o godz. 4:45, czyli niemal godzinę przed eksplozją.

Wspominane odwadniacze pierwotnie znajdowały się bezpośrednio pod mieszkaniem ulokowanym na parterze, które zajmował 60-letni Jerzy Sz. Mężczyzna był skonfliktowany z zarządcą budynku, a w związku z zadłużeniem lokalu, czekała go eksmisja. W toku śledztwa ustalono, że na krótko przed tragedią Jerzy Sz. dwukrotnie ubezpieczył swoje mieszkanie i pozbył się z niego najcenniejszych rzeczy. Ponadto, śledczy ustalili, że w podłodze lokalu Jerzego Sz. znajdowały się wywiercone otwory, przez które gaz miał wdzierać się do jego mieszkania.

Ciało Jerzego Sz. znaleziono nieopodal wejścia do klatki. Mężczyzna był ubrany, dlatego założono, że starał się oddalić z budynku zanim jeszcze dojdzie do wybuchu. Jerzy Sz. doprowadzając do eksplozji, chciał prawdopodobnie wyłudzić odszkodowanie. Pół roku późnej z uwagi na śmierć podejrzanego, śledztwo zostało umorzone.

Nigdy nie udało się ustalić, co doprowadziło do zapalenia się ulatniającego gazu. Jedna z hipotez zakładała, że wybuch powstał na skutek iskry, która pojawiła się podczas włączania światła w piwnicy. Jedna z lokatorek bloku wychodząc do kościoła miała jeszcze zejść do piwnicy, by nakarmić znajdujące się tam bezpańskie koty. Po naciśnięciu przez nią włącznika światła doszło do wybuchu w wieżowcu.

Mieszkańcy bloku przy al. Wojska Polskiego 39 w gdańskiej dzielnicy Strzyża, którzy przeżyli tragedię, przez dwa lata mieszkali w hotelach oraz u najbliższych rodzin. W 1997 r. w miejscu zburzonego wieżowca wybudowano nowy blok mieszkalny, w którym zamieszkała część poszkodowanych. Znajduje się na nim tablica upamiętniająca ofiary tego tragicznego wydarzenia z 17 kwietnia 1995 r.

Szokujące doniesienia o udziale służb

W 2016 r. ówczesny członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej Sławomir Cenckiewicz poinformował na Facebooku, że za wysadzeniem bloku stał Urząd Ochrony Państwa. Jego zdaniem służby pozorując wybuch, chciały dostać się do mieszkania płk. Adam Hodysza, który rzekomo miał posiadać dokumenty kompromitujące sprawującego wówczas urząd prezydenta Lecha Wałęsę.

"Pewien funkcjonariusz b. SB, ale świetnie ustosunkowany w środowisku UOP/ABW, tłumaczył mi, że w zawalonym bloku mieszkał płk. Adam Hodysz, którego ekipa prezydenta Lecha Wałęsy z delegatury UOP w Gdańsku, podejrzewała o przetrzymywanie kopii dokumentów agenturalnych Wałęsy/"Bolka". >>Upozorowali wybuch gazu - mówił - żeby wyprowadzić później wszystkich mieszkańców i wejść do mieszkania Hodysza. Przesadzili, budynek się zawalił i zginęli ludzie. Ale do mieszkania i tak weszli<<" - napisał wówczas Cenckiewicz.

Lech Wałęsa nazwał doniesienia Cenckiewicza "nieprawdopodobną bzdurą", dodając, że podejrzewa go - tu cytat "o paranoję".

Kilka miesięcy później Prokuratura Krajowa poinformowała, że wszczęła w tej sprawie postępowanie sprawdzające, ale ostatecznie odmówiono wszczęcia śledztwa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gdańsk | katastrofy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy