Reklama

Hanna Banaszak: Szczęście jest gdzie indziej, niż myślisz

Pozornie wystarczą trzy słowa: "tajemnicza", "piękna", "genialna". Ale tak naprawdę bardzo trudno ją opisać, bo jest artystką wielowymiarową: piosenkarką, wokalistką jazzową, poetką, fotografką… Hanna Banaszak niechętnie wpuszcza obcych do swojego życia. Od kilkunastu lat nie udzieliła żadnego dłuższego wywiadu. Dla nas zrobiła wyjątek.

Nasze spotkanie poprzedziła długa "batalia": dziesiątki rozmów przez telefon i negocjacji. Gdy w końcu dała się namówić, pozorny chłód prysł, a ona okazała się bardzo ciepłą osobą. Wysoka, zgrabna - na wywiad przyszła w sportowej bluzie i czarnych wąskich spodniach podkreślających jej figurę - z burzą kręconych włosów i ogromnymi szarymi oczami nie wygląda na swoje 58 lat. Uważnie mi się przygląda i choć opowiada o sobie, można wyczuć, że umie słuchać i skupić się na rozmówcy.

- Ciekawi mnie człowiek, ale nie po to, żeby go rozpracować, zdominować, tylko zrozumieć - mówi otwarcie. - Od lat interesuję się psychologią. Lubię obserwować, jak wszyscy jesteśmy podobni w zachowaniach i emocjach, jak bardzo potrzebujemy szczęścia oraz miłości i jak różnie tę potrzebę kamuflujemy. Jest poważna, ale krótkie, sytuacyjne komentarze świadczą o jej nietuzinkowym poczuciu humoru.

Reklama

- Za zbyt szerokim uśmiechem często chowa się głęboki smutek. Staram się zachowywać harmonię, także w swoim poczuciu humoru - twierdzi.

Choć dużo rozmawiamy o jej przeszłości artystycznej, ją przede wszystkim ciekawi współczesność. Nie lubi oglądać się za siebie, jest zanurzona w teraźniejszości. Nie opowiada też o swoim życiu prywatnym, wywiady o rodzinie uważa za ekshibicjonizm. Wiadomo tylko, że ma dorosłą córkę Agatę, która mieszka w Londynie.

- Nie żałuję niczego - wyznaje. - Jak wszyscy miewałam wzloty i upadki, ale też życie wiele mnie nauczyło.

Nabrała do niego dystansu, nie rozpamiętuje rzeczy, na które nie miała wpływu. Jej historia jest ciekawa, piosenkarka spełniła wiele swoich marzeń. Dziś - choć zdarza się jej śpiewać tekst Jonasza Kofty "Trzeba marzyć" - bardziej niż w marzenia wierzy w rozsądne plany.

- Dużo we mnie realizmu, a marzenia kojarzą mi się z bujaniem w obłokach - dodaje. - Kiedy byłam mała, uwielbiałam patrzeć w morze. Na horyzoncie widziałam statki i wydawało mi się, że gdybym tam dotarła, to dotknęłabym prawdziwego szczęścia. To była dziwna tęsknota, nie do końca wiadomo za czym... Pewnie za ułudą i złym pojmowaniem spełnienia. Potem z tego wyrosłam. Teraz wiem, że szczęście jest zupełnie gdzie indziej, niż wydaje się nam w młodości.

Panienka nieśmiała, choć z temperamentem

W jej rodzinnym domu w Poznaniu było dużo muzyki, rodzice lubili śpiewać na głosy. Hanna miała pięć lat, kiedy zaczęła odkrywać muzykę dla siebie. Często słuchała radia, była wrażliwa na brzmienie i harmonię. Mama postanowiła zapisać córkę do szkoły muzycznej. Jednak ta nie zdała egzaminu, bo z nieśmiałości nie wydała z siebie żadnego dźwięku.

- Dziś nie wykluczam, że tak właśnie było dla mnie lepiej - stwierdza. Artystycznie uzdolniona, uwielbiała rysować, wycinała i budowała tekturowe domki dla lalek, szyła ubranka. Fascynowały ją amerykańskie musicale i polskie filmy z dwudziestolecia międzywojennego. Oglądała je w telewizji oraz kinie i bardziej marzyła o tańcu niż o śpiewaniu. Dopiero jako piętnastolatka odważyła się pierwszy raz zaśpiewać na scenie. Zdobywała nagrody na młodzieżowych festiwalach. Kilka lat później związała się z legendarnym zespołem jazzowym Sami Swoi. Świetnie odnalazła się w dixielandowym i swingowym klimacie. To - jak twierdzi - była dla niej najlepsza szkoła muzyczna.

Po raz pierwszy wyruszyła wtedy z koncertami za granicę. Na te wyjazdy musieli zgodzić się rodzice, bo miała 18 lat, ale zaufali dojrzałości córki. Choć nie zachowało się wiele nagrań Banaszak z grupą Sami Swoi, na YouTube można zobaczyć krótki film muzyczny z 1977 roku "Ach! Jak przyjemnie". To przedwojenne piosenki w jazzowych aranżacjach, Hanna w powłóczystej białej sukience śpiewa: "Ada, to nie wypada", i ze swadą tańczy do rytmu. Ma klasę i szyk.

Od samego początku się wyróżniała i choć w świecie show-biznesu trudno zachować siebie, to jej się udawało. Może dlatego, że jest zodiakalnym Bykiem i uparcie podążała wybraną przez siebie drogą. Przyznaje, że pracując z grupą Sami Swoi, dużo się nauczyła, ale nigdy nie pozwoliła zaszufladkować się w żadnym muzycznym stylu. Zawsze chciała być artystycznie różnorodna.

Podarunki nie tylko od starszych panów

- Pierwszy raz usłyszałam śpiewającą Hanię podczas Międzynarodowego Festiwalu Jazzu Tradycyjnego Złota Tarka ’76 w warszawskiej Stodole - wspomina jej przyjaciółka Gina Komasa, wokalistka jazzowa, żona aktora Wiesława Komasy. - Wyszła na scenę tajemnicza, piękna dziewczyna w kapeluszu i przy akompaniamencie znakomitego zespołu Sami Swoi zaczęła śpiewać "Summertime". Niebiańsko! Zahipnotyzowała jazzową, wymagającą publiczność, która była przekonana, że oto nagle występuje przed nią amerykańska gwiazda - niespodzianka festiwalu. Sądzę, że w ten wieczór narodziła się Hanna Banaszak jako wielka gwiazda polskiej estrady. Byłam członkiem poznańskiego zespołu Spirituals and Gospel Singers, braliśmy udział w wielu koncertach, w których i ona uczestniczyła.

- Zaprzyjaźniłyśmy się. Na moim weselu dała z Samymi Swoimi niezapomniany recital. Po ślubie zamieszkałam z Wiesławem w jej sąsiedztwie, co sprawiło, że kontakty towarzyskie stały się częstsze. Był to czas wyjątkowy: rodząca się Solidarność i po roku okropny stan wojenny. Dyskrecja, prawość to jedne ze wspaniałych zalet Hani. Otacza się ludźmi inteligentnymi, niekoniecznie ze środowiska artystycznego. Jest wyrozumiała, ale to nie brat łata, jeśli z kimś się zaprzyjaźni, to jest mu wierna. Hania stale pogłębia swoje zainteresowania artystyczne, nie tylko muzyczne. Kocha teatr, dobrą literaturę, sztuki plastyczne, film, ma świetny gust. To dobry człowiek, a do tego cholernie pracowity i odpowiedzialny! - podkreśla Gina Komasa.

Hanna Banaszak uważa, że miała szczęście do ludzi.

- Uzbierałam w życiu całkiem niemałą grupkę przyjaciół - podsumowuje. - To wielka wartość. Z ludźmi, z którymi nie czuję porozumienia, raczej rozmawiam "po wierzchu", jednak nie przez brak szacunku, lecz z coraz głębszej potrzeby nietracenia czasu. To zabawne, ale na ogół to właśnie oni najgłośniej podkreślają, jak świetnie mnie znają i jak wiele o mnie wiedzą.

Pierwszą ważną osobą na jej artystycznej drodze był Jerzy "Duduś" Matuszkiewicz, znakomity jazzman, saksofonista, kompozytor. Zobaczył Hannę na festiwalu Złota Tarka i zachwycił się młodziutką wokalistką. Zaanonsował ją w artystycznym środowisku. Któregoś wieczoru przyprowadził do warszawskiego klubu Czarny Kot, gdzie występowała, Wojciecha Młynarskiego. Na scenie miała niebywały urok. Eteryczna, delikatna, ale z silnym głosem i charyzmą. Młynarski uległ jej czarowi i zaczął pisać dla niej wspaniałe teksty, m.in.: "Tak bym chciała kochać już", "Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia". Te piosenki szybko przyniosły jej popularność. Usłyszeli je Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski i wysłali do niej przesyłkę.

- Nie mogłam uwierzyć, że napisali do mnie moi uwielbiani Starsi Panowie - wspomina artystka. - Na przesłanym nagraniu piosenkę dla mnie śpiewał sam pan Jerzy. Była znakomita, jak wszystko, co wraz z panem Jeremim tworzył. To było tak pięknie napisane, że wystarczyło tylko wejść do studia i tego nie zepsuć. Mówiąc nieskromnie, chyba twórców nie rozczarowałam. Piosenki takie jak "Panienka z temperamentem" czy "Ja dla pana czasu nie mam" stawały się z miejsca przebojami. Dzięki tej drugiej Banaszak zdobyła w 1981 roku jedną z nagród na festiwalu w Opolu. Podczas finałowego koncertu wyglądała jak syrena, w długiej, wąskiej, błyszczącej sukni z doszytymi skrzydłami motyla. W siermiężnym PRL-u wyróżniała się strojami, dzięki pomysłowi na siebie. Na scenie nosiła piękne suknie, pióra, futra, które projektowali dla niej znakomici scenografowie. Ona sama nie lubi krytykować lat 70. i 80., na które przypadł początek jej kariery.

- Staram się nie zrzucać winy na wszystko dookoła. Rzeczywistość jest zawsze i dobra, i zła. Ważne, jak my się w tym odnajdujemy i co robimy ze swoim życiem i poglądami. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu, ale mamy jednak twarz, której nie powinniśmy się wstydzić - zaznacza.

W tamtych czasach poznawała niezwykłych ludzi, po korytarzach telewizji przechadzali się wybitni artyści: Irena Kwiatkowska, Wiesław Michnikowski, Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas, Dudek Dziewoński.

- Tylko słuchając ich i na nich patrząc, wiele się można było nauczyć - mówi Banaszak. Jej popularność rosła, nagrywała płyty, telewizyjne recitale, występowała na polskich i zagranicznych festiwalach, koncertach z poznańskim kabaretem Tey. Pod koniec lat 80. poczuła się zmęczona sławą, a przede wszystkim uwodzicielskim repertuarem.

- Nigdy nie należałam do artystów mających nadmierną potrzebę przeglądania się w cudzym zachwycie. W okresie nasilonej popularności często marzyłam o czapce niewidce. Wolałam być anonimowa i przyglądać się wszystkiemu z boku - opowiada. W tym czasie prosiła autorów, żeby zaczęli pisać dla niej inne piosenki. Czuła się już dojrzałą kobietą, wyszła za mąż i właśnie urodziła córkę. Jedyną osobą, która to wówczas przyjęła bez cienia zdziwienia, był Jonasz Kofta. Spotykali się na rozmowach i odnajdywali wspólne tematy. Ona była wtedy po ciężkim wypadku, któremu uległa w windzie, i miała poważne problemy z nogą, on walczył z rakiem.

- Dostałam od Jonasza piękne utwory, potem okazało się, że to były jedne z jego ostatnich wierszy. Niezwykle głębokie, mądre i ponadczasowe - mówi. Jeden z nich, "Samba przed rozstaniem", w 1988 roku wraz z Januszem Stroblem wykonała na festiwalu w Opolu. Ich wzruszający występ dwa miesiące po śmierci Kofty wpisał się na trwałe w historię polskiej muzyki.

Tekstom Jonasza Kofty Hanna Banaszak zawdzięcza także kontakt i późniejszą współpracę z kompozytorem Jerzym Satanowskim i poetą Mirosławem Czyżykiewiczem.

- W tamtym czasie najważniejszy stał się dla mnie przekaz. Żeby nie rozpraszać publiczności, zaczęłam nosić ciemne, minimalistyczne stroje. Nie chciałam się już podpierać efekciarstwem. Zależało mi, by mieć już tylko coś do powiedzenia - wyznaje. Kiedy na jednym z koncertów w Piwnicy na Wójtowskiej pojawił się Jeremi Przybora, był zaskoczony, że Hanna potrafi śpiewać tak dojrzałe teksty.

Bo liczy się słowo

Artystka ma ogromny dorobek koncertowy. Występowała w Japonii, Stanach Zjednoczonych, Belgii, Holandii, Niemczech, Portugalii, Wielkiej Brytanii, Rosji, Kanadzie... Dla telewizji zrealizowała kilkanaście recitali, m.in. "Wołanie Eurydyki", "O czym marzy dziewczyna". Nagrała też wiele płyt, w tym: "Nikt, tylko Ty", "Złota kolekcja. W moim magicznym domu", "Banaszak - Kofta". Ostatnimi czasy sama zaczęła komponować. Wiesław Komasa przyznaje, że Hanna Banaszak ma naturalne zalety, które czynią z niej wyjątkową osobowość estradową: wrażliwość, muzykalność, oryginalny głos, wspaniałą naturalną dykcję, urodę, dobry gust w doborze repertuaru.

- Hania jest artystką wciąż poszukującą - twierdzi Komasa. - Ma w sobie odwagę, by podejmować ryzyko. Na jej ostatnich koncertach zauważyłem, że staje się wręcz pieśniarką, dogłębnie interpretuje problem zawarty w tekście, a jest to niewątpliwie trudne. Piosenką opowiada o człowieku i świecie. Jest ciekawą, wielowymiarową osobowością i ma wszechstronne zainteresowania: literackie, malarskie, poetyckie, fotograficzne, a nawet astronomiczne. Lubi i czuje teatr, sądzę, że ma zdolności aktorskie, a ponieważ jest otwarta na nowe poszukiwania artystyczne, to może zagra kiedyś w teatrze, bo przecież w kabarecie już odnosiła wielkie sukcesy. Banaszak od dawna także śpiewa poezję. Swoją interpretacją uwspółcześnia wiersze Jana Kochanowskiego, wykonuje Brodskiego, Szymborską, Kaczmarskiego. Sama też pisze, kilkanaście lat temu wydała tomik "Zamienię Samolubie na Szczodruchy".

- Wiersze zaczęłam pisać naturalną koleją rzeczy. Od początku miałam szczęście obcować z poezją najwyższej próby - opowiada. - Pisali dla mnie wspaniali twórcy, ale i sama sięgałam po najwybitniejszą literaturę. To spowodowało, że jestem wrażliwa na słowo, jego znaczenie i formę, wyraźniej zaczęłam rozróżniać wartości literackie i ich brak, no i w końcu sama spróbowałam pisać.

Właśnie poezja połączyła ją przyjaźnią z Wojciechem Kassem, eseistą, kierownikiem Muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Praniu. On, jak przystało na poetę, mówi o niej tak: - Hanna Banaszak ma sprawę. Jest to sprawa głębsza niż współczesny przemysł estradowej piosenki, który jest wielkim monstrum. Głębsza niż sukces, pieniądze i sława. Ona zapisuje wiersze i czyta poezję, i dobrze wie, że poruszając się w tym obszarze, potrafi wytyczyć ostatnią linię obrony. Obrony przed czym? Przed banałem w sztuce piosenki i przed nudą w sztuce życia. Ona wie, że nuda pomniejsza człowieka, a banał jest wrogi formom, które powołuje artysta. Dlatego wymyka się wszelkim kategoriom i ramom rynku piosenki. I dodaje: - Kto chciałby formatować Hannę Banaszak, kto chciałby ją modelować, ten musi liczyć się z porażką, bowiem porażkę ponosi ten, kto zniewala motyla kosztem jego piękna i wolności.

W moim magicznym domu

Nagrywa płyty tylko wtedy, kiedy wie, że jest gotowa, więc do studia wchodzi co dwa, trzy lata. Jest perfekcjonistką, długo poprawia każdą nutę, aż ma pewność, że wszystko jest dopracowane i dograne. Nadal pisuje wiersze, komponuje, inspiruje ją wszystko, nie tylko muzyka, ale i obrazy, fotografia, natura i sam cud istnienia.

- Ważne jest dla mnie, żeby nie zgubić siebie i mieć poczucie wolności - mówi artystka. Na koncerty dojeżdża sama, spędza setki godzin za kierownicą. Jest świetnym kierowcą, niestraszne jej śnieg, deszcz, grad, nauczyła się nawet cierpliwie znosić korki. W drodze wymyśla wiersze, teksty, słucha audiobooków. Perkusista, prorektor poznańskiej Akademii Muzycznej Krzysztof Przybyłowicz poznał Hannę jeszcze w Samych Swoich. Po latach znów się spotkali, bo niedawno zaproponowała mu pracę w swoim zespole.

- Choć jej artystyczne style zmieniały się, pozostała sobą - twierdzi. - Kiedyś słodki podlotek, teraz dojrzała, konsekwentna artystka, serio traktująca swoją pracę. Zawsze była autentyczna i wyrazista, nawet wtedy, kiedy śpiewała swoje pierwsze piosenki. Gdy zadzwoniła z propozycją, zgodziłem się od razu. We wspólnym graniu znajduję wielką przyjemność, bo mam szansę realizacji wielu smaczków, niuansów, subtelności muzycznych. Podziwiam, jak Hania podczas występu umie utrzymać dramaturgię, przekazywać treść. Lubi skupić się przed koncertem, więc cztery godziny wcześniej musimy być na miejscu. Po próbie zostaje w garderobie i przygotowuje się do występu. Nigdy nie widziałem jej zdenerwowanej, spanikowanej. Nawet gdy coś nie działa na scenie, umie zareagować, poprosić o naprawę, zamianę sprzętu. Wszystko załatwia z uśmiechem, nie wysługuje się ludźmi, jest bardzo ciepłym i serdecznym człowiekiem.

- Po narodzinach naszego syna Jana w 1981 roku "ciocia" Hania postanowiła zrobić mu wyjątkowy prezent: "wyszydełkować" czapeczkę - wspomina Gina Komasa. - Wzięła dokładną miarę główki dziecka. Jednak po powrocie z trzymiesięcznego tournée czapeczka okazała się zdecydowanie za mała, bo taki czas w życiu dziecka to bardzo dużo, czego nie wzięła pod uwagę "ciocia" Hania. Do dzisiaj śmiejemy się z tego wydarzenia. Hania jest też wspaniałą, opiekuńczą matką.

Banaszak zawsze starała się chronić córkę przed swoją sławą, nie pokazywała jej w gazetach, nie opowiadała o niej, choć jest z niej bardzo dumna. Agata Preyss mieszka w Londynie, jest utalentowaną fotografką mody, retuszerką, pracuje dla takich magazynów jak "Vogue" (sesja do PANI też jest jej autorstwa). Zgadza się powiedzieć mi kilka słów, ale jest równie dyskretna i skryta jak mama, więc w końcu pisze do mnie e-maila: "Udało mi się napisać krótki tekst o mamie, który jest kwintesencją moich uczuć. Mama jest dla mnie inspiracją, kobietą niesamowicie silną i jednocześnie bardzo wrażliwą. Utalentowaną artystką, która dba o swoją godność. Jest uczciwa i dobra, kobieca i czuła. Ma również wady, swoje gorsze dni i słabości. Ale to, co najbardziej w niej cenię, to jej umiejętność zmiany, mama pięknie całe życie rozwija się jako człowiek. Umie konfrontować się z prawdą i przewalczać własne niedoskonałości. Jest niesamowicie mądrą matką i zawsze mnie wspiera. Kocham ją bardzo!".

- Agata zawsze może na mnie liczyć, choć nigdy nie starałam się jej nic załatwić ani ułatwić. Chciałam, żeby sama nauczyła się bycia pożytecznym człowiekiem - mówi Banaszak. - Córka wybrała studia w Londynie i wyjechała. Nie pomagałam jej jakoś specjalnie, może dlatego, że sama wcześnie wyszłam z domu i poradziłam sobie, czerpiąc z tego niezwykłą satysfakcję. Sukces zdobyty własnymi rękami jest najcenniejszy.

W swoim życiu Hanna Banaszak przenosiła się wiele razy. Jej domem były Warszawa, Gdańsk, Wrocław, Szczecin. Wahała się, czy nie przeprowadzić się do Krakowa, namawiał ją do tego Piotr Skrzynecki. Teraz znów mieszka w Poznaniu, ale na końcu miasta, blisko przyrody. To miejsce jest dla niej jak sanatorium, tu relaksuje się, tu ładuje akumulatory. Wiosną i latem spędza dużo czasu w Trójmieście. Tam zamienia samochód na rower. Mało kto ją rozpoznaje w sportowym stroju, choć był czas, że nie mogła przejść spokojnie ulicą. Czuje się z tym świetnie. Najważniejsze, że na swych koncertach wciąż widuje ludzi "od młodości do plus nieskończoności".

Monika Głuska-Bagan

PANI 3/2016



Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy