Hanna i Antoni Gucwińscy: W domu jak w zoo
Nigdy nie mogli przewidzieć, jak ich czworonożni pupile zachowają się przed kamerą.
Przez 30 lat nakręcili tysiąc odcinków. Oglądały ich miliony. Na ich programie wychowały się tysiące dzieci, a w ich domu - setki zwierząt. Gdy nadawano "Z kamerą wśród zwierząt" Hanny i Antoniego Gucwińskich, cała Polska zasiadała przed telewizorami.
- Bardzo podoba mi się państwa program, bo w trakcie jego emisji mam wreszcie wodę w kranie - do tej pory bawi ich najwspanialszy komplement, którym obdarzyła ich pewna mieszkanka ostatniego piętra wysokiego bloku.
Lampart na czereśni
Poznali się przy nenufarach. Ale nie przy ich zrywaniu, tylko przy sadzeniu w błocie. To mało romantyczne zajęcie Hanna zleciła nowemu praktykantowi. Potem spotykali się, ale wciąż na stopie koleżeńskiej. Po studiach przydzielono im wspólne mieszkanie na terenie wrocławskiego zoo, choć nie łączyło ich nic prócz wspólnej pralki. Potem przybył komplet mebli - ale taki, żeby potem można było podzielić! - zastrzegła Hanna.
Gdy pojawił się telewizor i na zmianę jedno kręciło anteną przy oknie, a drugie oglądało, nareszcie uznali, że widocznie są na siebie skazani. Oprócz tego wspólne mieli zwierzęta - na początku wychowywali dwie pumy, cztery lamparty i egzotycznego psa. Wyprowadzali je na spacery nad Odrę. Pewnego dnia lampart uciekł i szukali go w chaszczach. Znalazł się na czereśni, pod którą staruszka pieliła grządkę.
- Bardzo przepraszam, lampart siedzi u pani na drzewie - zagaiła nieśmiało Hanna. Staruszka tylko pokiwała głową: - Tak tak, moje dziecko.
Nawet w przeddzień ślubu zajmowali się łapaniem zranionego jelenia, który szalał po wrocławskich Krzykach. Następnego dnia byli wykończeni, a na gości czekało tylko pół butelki ajerkoniaku. Innym razem dostali do odchowania małe tygrysiątka. Maluchy wymagały karmienia smoczkiem co cztery godziny i nie znosiły zmiany opiekuna, Gucwińscy zabierali je więc ze sobą na motocyklowe przejażdżki po Dolnym Śląsku. Siedziały w kieszeniach emzetki, obok powtykane były butelki z mlekiem. Ta zażyłość z tygrysami przydała się po latach, gdy na ich wybieg wdarła się młoda, naga kobieta pod wpływem narkotyków. Gucwińscy pamiętali, że za młodu śmiertelnie bały się szufelki do zamiatania: wiedziały, że kiedy tylko na nią nadepną, coś walnie je w łebek. I tak dyrektorska para uzbrojona w szufelkę odwróciła uwagę wielkich drapieżników na tyle, by odciągnąć samobójczynię.
Prowadzenie ogrodu zoologicznego często wymagało wojowania... z ludźmi. Przez lata urzędowało tu kilkanaście firm, lekceważących sądowe nakazy eksmisji. Wykurzył je dopiero łoś w okresie godowym. W poszukiwaniu samicy jakoś udało mu się wydostać poza wybieg. W wypucowanych samochodach stojących pod zakładami dostrzegł swoje odbicie, uznał je za rywala i ruszył z rogami na 20 żuków i nys. Ich właściciele najpierw się awanturowali, ale w końcu się wynieśli.
Do telewizji Hanna i Antoni Gucwińscy trafili dzięki Ryszardowi Badowskiemu, który czasami nagrywał swój "Klub sześciu kontynentów" w zoo. To on wpadł na pomysł, że powinni prowadzić swój autorski program i wymyślił dla niego nazwę. Pierwszy odcinek nadano na żywo 17 stycznia 1971 r. z służbowego mieszkania Gucwińskich, a jego bohaterem miał być młody struś i stadko kajmanów. Struś przestraszył się, usiadł na kanapie i odmówił współpracy, a kajmany przegryzły dno plastikowego basenu.
- Przed każdym programem całą noc nie mogłem zmrużyć oka - wspomina Antoni Gucwiński. Mimo to nigdy nie robili prób - zachowania zwierząt nie da się przewidzieć. Nikomu na przykład nie przyszło do głowy, że spokojny orangutan na wizji wdrapie się na półkę, ściągnie z niej tezy na VII Zjazd PZPR, pokaże je do kamery i następnie z upodobaniem rozszarpie na strzępy. Gucwiński zbladł i rzucił się na orangutana, który w odpowiedzi urwał mu całą nogawkę. Pan Antoni dokończył program ukryty za fotelem.
Innym razem ofiarą padł operator kamery - młody goryl wyrwał mu sprzęt i sam zaczął kręcić odcinek. Niekiedy telewidzowie interpretowali program na własny sposób. Kiedyś w czasie obchodu dyrektor zauważył, że w basenie dla hipopotamów ktoś się kąpie z trzytonowym zwierzęciem. Kiedy zaczął krzyczeć, usłyszał: - Czego pan mordę drzesz? Sam żeś mówił, że roślinożerne.
Po tym zdarzeniu pan Antoni stwierdził, że musi zrobić kurs dla operatorów kamer, by zawsze móc zrobić nieoczekiwane dokrętki. Pewnie uznał, że w razie czego może stworzyć program "Z kamerą wśród ludzi".
Z ropuchą w kieszeni
Taki program można by z pewnością nakręcić o nich samych. W trakcie licznych podróży nazbierali co najmniej tyle anegdot, ile pamiątek. W czasach, gdy nie obowiązywały jeszcze restrykcyjne reguły przewożenia egzotycznych zwierząt i roślin, pani Hanna rzucała się na każdą jaszczurkę i ropuchę, by przewieźć okaz do zoo. W kieszeni, ale w drugą stronę, przewiozła kiedyś jerzyki, które nie zdołały odlecieć na zimę do południowej Afryki. Akurat jechała tam wtedy z mężem na kongres, postanowiła je zawieźć, bo w Polsce czekała je śmierć.
- Pozawijaliśmy je w papier kanapkowy i żadna bramka ich nie wykryła. Cztery tygodnie przed tymi, co same do Afryki poleciały, były na miejscu - wspomina.
W 2006 r. Hanna i Antoni Gucwińscy musieli pożegnać się z ukochanym zoo, program zaś zdjęto z anteny. Ich wrocławski dom, który budowali 20 lat i "jest najbrzydszy na osiedlu, bo wygląda jak stodoła", nie pozwala im jednak próżnować. To połączenie archiwum, zwierzyńca i ogrodu botanicznego. W kartonach trzymają setki pamiątek z podróży, kilogramy zapisków - kiedyś każdą notatkę sporządzano przecież ręcznie.
- Mamy na przykład 30 protokołów z porodów hipopotamów - obliczyli.
Między kartonami przechadza się kot, który żyje w harmonii ze stadkiem ozdobnych kur, przyniesionych przez proboszcza zaprzyjaźnionej parafii. Mieszkańcy Wrocławia w kółko podrzucają im zwierzaki. Obejścia strzegą przygarnięte psy, kwitną kaktusy ze wszystkich stron świata, rośnie trzydziestoletnia araukaria, owocuje cytryna. Na wrocławskich ulicach wciąż są rozpoznawani, wymieniają ukłony. Domowa papuga drze się wniebogłosy: - Znowu goście? Nie wytrzymam!
Zobacz także: