Iwona Bielska: Celebrytką już nie zostanę

​Udane małżeństwo, zdolny syn, zero zawodowych wpadek, brak skandali. Czy kogoś, kto nie ma na życiorysie żadnych rys, można lubić? Tak, jeśli to jest Iwona Bielska.

"Mam różne pomysły, różne plany. Bo bez aktorstwa nie umiałabym żyć"
"Mam różne pomysły, różne plany. Bo bez aktorstwa nie umiałabym żyć"East News

Trzydziestopiętrowy budynek na Woli, plątanina korytarzy, z góry widać panoramę biurowego centrum stolicy i liczne żurawie, bo w tej części miasta buduje się coraz więcej szklanych wieżowców. To tutaj ma swoje warszawskie mieszkanie Iwona Bielska: nowocześnie urządzone, utrzymane w jasnej kolorystyce, uporządkowane. Jedynie przyklejone do szafek czarno-białe zdjęcia zdradzają, że ktoś tu rzeczywiście mieszka.

Aktorka i jej mąż, reżyser Mikołaj Grabowski, wpadają tutaj tylko wtedy, kiedy mają w Warszawie coś do załatwienia, bo na co dzień mieszkają w położonej 35 kilometrów od Krakowa wsi, gdzie zbudowali dom. Z okien z jednej strony rozpościera się widok na ruiny XIII-wiecznego zamku, z drugiej na zieloną Puszczę Dulowską.

- To rodzinne strony męża. Przed laty przyjechaliśmy tu z kilkuletnim wówczas synem, żeby pokazać mu ruiny. Jeździliśmy po okolicy i w pewnym momencie powiedziałam: "Tu jest tak pięknie, tu chciałabym umrzeć". Jeszcze tego samego dnia odszukaliśmy sołtysa i umówiliśmy się, że będziemy czekać na wiadomość, czy ktoś chce sprzedać ziemię. Myśleliśmy o małym domku letniskowym, a skończyło się na wyprowadzce z Krakowa. To nasze miejsce na ziemi.

Listy do życia bez żalu

Do Warszawy przyjeżdża późnym wieczorem, zdjęcia ma już od piątej rano, a potem od razu wsiada do pociągu i wraca do domu. Oboje z mężem żyją na walizkach. - Pendolino sporo na nas zarabia - żartuje aktorka. Czemu tak spieszy się na swoją wieś? - Mój pies tam na mnie czeka! To syn suczki, malutkiej bokserki, którą osiem lat temu znaleźliśmy porzuconą w lesie. Nazywa się Niuniek podstoli Grabowski.

Kiedy jest na wsi, zaczyna dzień od długiego spaceru z Niuńkiem, potem jest czas na lekturę, sprzątanie, gotowanie, pranie. Aktorka mówi, że prowadzi normalne, zwykłe życie.

- Tutaj wszyscy się znają i wiedzą o sobie dość dużo. Myślę, że czasem nawet więcej, niż jest naprawdę. (śmiech) Ostatnio zaczepił mnie pewien sąsiad i zapytał sugestywnie: "A pan Mikołaj to gdzie jest? Bo coś go długo już nie ma...". Kiedy dwa tygodnie później mąż wrócił do domu, wybraliśmy się na spacer po okolicy i natknęliśmy się na tego mężczyznę. "Chwała Bogu, że cię zobaczył, bo już pewnie cała wieś plotkowała o naszym rozstaniu", powiedziałam - śmieje się.

Razem z Mikołajem Grabowskim unikają czerwonych dywanów, nie pokazują się na ściankach. - Nie mamy na to czasu, bo ciężko pracujemy. Poza tym to nie dla nas, my się nie nadajemy, nie chcemy. Zdrowie, sensowna praca i szczęście naszego syna to jedyne, co się w tej chwili w życiu liczy - mówi.

- Nigdy nie byłam wielką gwiazdą, moja popularność jest umiarkowana. Aktor jest rozpoznawalny, kiedy pokazuje się często w telewizji, jak przestaje, szybko się o nim zapomina. Ale mnie wystarczy popularność wśród ludzi, którzy chodzą do teatru. Uważam, że tam jest moje miejsce i tam udało mi się najwięcej dobrych rzeczy zrobić. Celebrytką już nie zostanę, bo mam swój wiek, wyglądam, jak wyglądam, i nie zagram głównej bohaterki, która pracuje w modelingu i zdobywa światową sławę na wybiegach Versace i Saint Laurenta. Patrzę na rzeczywistość realnie i cieszę się z tego, co mam. Nie przeszkadza mi, że przechodnie nie szturchają się podekscytowani na mój widok - stwierdza aktorka.

I po chwili z uśmiechem dodaje: - Chociaż czasem się szturchają. Ja ten swój czas, w którym mogłam zrobić wielką karierę, przespałam. W momencie gdy miałam największe szanse i przestałam się bać kamery - bo wcześniej wstydziłam się okropnie - urodziłam dziecko. Ale nie żałuję. Ja zresztą niewielu rzeczy żałuję.

- Myślę, że nie wykorzystano w pełni potencjału jej talentu aktorskiego - uważa Krystyna Walas, bliska przyjaciółka, chirurg i radiolog, którą aktorka poznała na zajęciach... aerobiku.

- Iwona to kwintesencja kobiecości, nieprzemijający czar i urok połączony ze sporą szczyptą autoironii i cudownym, rozbrajającym uśmiechem. Jest człowiekiem o wielkim, otwartym, mocno bijącym sercu.

Elżbieta Ostojska, przyjaciółka Bielskiej z łódzkiego liceum, była wokalistka żeńskiej grupy Pro Contra: - W Iwonce nie ma żadnego gwiazdorstwa, zero szpanu. Ważni są dla niej zwykli ludzie, dba o nich. Ja od 36 lat mieszkam za granicą, w Australii, ale chociaż to z polskiej perspektywy koniec świata, Iwonka interesuje się tym, co u mnie słychać, jesteśmy w ciągłym kontakcie. W szkole była prymuską, ale nie kujonką. Nauka przychodziła jej z łatwością. Szczególnie przedmiotów humanistycznych, chociaż chodziłyśmy do klasy sportowej. Już wtedy pisała sztuki, które wystawiała na różnych akademiach szkolnych. Oczywiście sama też w nich występowała - opowiada.

- Iwona słynie z poczucia humoru, ale są w niej wielkie pokłady wrażliwości. Zobaczyłam to wyraźnie, kiedy spotkałyśmy się tuż po tym, jak dowiedziała się o chorobie mamy. Ja kilka lat wcześniej straciłam swoją, więc rozmawiałyśmy, płakałyśmy i piłyśmy wino przez pół nocy. Wtedy po raz pierwszy nie widziałam Iwony wesołej, tylko przepełnioną smutkiem. Iwonę w zupełnie innej "roli".

"Wystarczy mi popularność wśród ludzi, którzy chodzą do teatru. Uważam, że tam jest moje miejsce"
"Wystarczy mi popularność wśród ludzi, którzy chodzą do teatru. Uważam, że tam jest moje miejsce"East News

Dobra siostra

W podkrakowskiej wsi, 300 metrów dalej, swój dom ma siostra Iwony, Elżbieta, również aktorka.

- Cieszę się, że udało mi się ją tutaj sprowadzić, bo będzie nam raźniej na starość. Ja to nazywam akcją łączenia rodzin - śmieje się Bielska.

- Ela chętnie się przeniosła, bo miała już dość Łodzi. To typ samotnika. No i chciałyśmy, żeby rodzice mieli nas obie przy sobie, bo oni też zamieszkali z nami na wsi. Teraz, kiedy już ich zabrakło, codziennie do siebie wpadamy, bo zawsze jest coś do omówienia. Jak mąż Eli wyjeżdża na dłuższy czas do pracy, zapraszam ją na obiady, ona nie jest zapaloną kucharką. Mamy silny emocjonalnie związek. Siostrzano-przyjacielski. Wiem, że zawsze mogę na nią liczyć - opowiada.

Gdy pytam, czy nigdy nie było między nimi zawodowej rywalizacji, chwilę się waha: - Wydaje mi się, że nie. Różnimy się, mamy może podobne temperamenty, ale inne okoliczności życiowe. Ela jest młodsza, stąd pewnie moja opiekuńczość wobec niej. Może czasem nadopiekuńczość? - zastanawia się.

A jej siostra Elżbieta Bielska stwierdza: - W dzieciństwie to ja byłam tą złą siostrą, a Iwona dobrą. Strasznie mnie wkurzała, bo zawsze wszystko umiała, była wzorową uczennicą. Miała genialną pamięć. Potrafiła mnie rano obudzić i odpytywać z dat historycznych i wzorów chemicznych. Miałyśmy wspólny pokój i wspólne biurko, pół było moje, pół jej. Uwielbiałam porządek i wszystko miałam poukładane, jak od linijki, a ona zawsze "wjeżdżała" na moją część ze swoimi książkami. Więc kiedy wychodziła, ja zaczynałam je układać - śmieje się.

- Zawsze byłam kurduplem, a Iwona była wysoka, więc gdy się wkurzałam i w złości machałam rękami jak wiatrak, ona wyciągała tę swoją długą rękę, kładła mi ją na czole i w ten sposób trzymała mnie na dystans. Kiedyś w ataku dziecięcego szału wbiłam jej w dłoń ekierkę, a koniec końców mieszkamy 300 metrów od siebie.

Przemarsz po rynku

Jak to się stało, że córki inżyniera chemika ze specjalnością papier i celuloza oraz pracownicy biura Związku Hodowców Drobnego Inwentarza, dziewczyny z łódzkich Bałut, zostały aktorkami?

- Tata miał recytatorskie zapędy. W każdą niedzielę raczył nas "Alarmem" Słonimskiego i niesamowicie przy tym modulował głos. Myślę, że mógłby być niezłym aktorem. Tym bardziej że był szalenie przystojnym mężczyzną - opowiada Iwona Bielska.

Egzaminów do łódzkiej filmówki nie zdała. Usłyszała, że ma chory głos i może zapomnieć o byciu aktorką. Poszła więc na polonistykę, bo jako laureatka olimpiady z języka polskiego nie musiała zdawać egzaminów. Ale dwa lata później postanowiła spróbować jeszcze raz, tym razem w Krakowie. Odpadła w pierwszej turze i gdy siedziała zapłakana na korytarzu, czekając na kolegę z Łodzi, na schodach pojawił się dziekan i zapytał: "Bielska gdzieś tu jest?". Kiedy odpowiedziała, że tak, powiedział: "Proszę się stawić o ósmej rano na dodatkowy egzamin".

- Gdyby mnie wtedy na tym korytarzu nie było, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Jeden z profesorów uznał, że co prawda dykcję mam koszmarną, ale za to głos świetny, więc on mnie nauczy odpowiedniej wymowy. Niech to będzie lekcja dla młodych ludzi, żeby nigdy się nie poddawali - mówi.

W wakacje, tuż po zdanych egzaminach do PWST, trafiła na plan jako sekretarka grupy filmowej. Jej dziadek pracował w Łodzi w Wytwórni Filmów Oświatowych, gdzie na emeryturze dorabiał sobie jako księgowy, i zapytał kierownika produkcji, czy nie znalazłby dla wnuczki jakiegoś zajęcia. Na planie "Jej powrotu" Witolda Orzechowskiego Iwona poznała m.in. Beatę Tyszkiewicz i Jerzego Zelnika.

- Byłam onieśmielona, a jednocześnie dumna, że może kiedyś będę grać w filmach, jak oni - mówi Bielska. W tamtym czasie spotkała też Romana Wilhelmiego, z którym połączyło ją uczucie.

"Może ja i mąż mamy monogamiczne natury? Może się kochamy? A może po prostu ciągle się lubimy?"
"Może ja i mąż mamy monogamiczne natury? Może się kochamy? A może po prostu ciągle się lubimy?"East News

"To była trudna miłość. Dzwonił do mnie do akademika i mówił: »Jeśli natychmiast nie przyjedziesz, to skoczę z balkonu, bo właśnie stoję na balustradzie«. Więc wsiadałam do taksówki i jechałam. Naprawdę bałam się, że coś sobie zrobi. A on następnego dnia, jakby poprzedni nie istniał, był zachwycony, że jestem. Byłam za młoda, żeby wytrzymać taką huśtawkę emocjonalną. Rozstaliśmy się po dwóch czy trzech latach" - wspominała potem w wywiadzie.

Przeprowadzka do Krakowa to był skok na głęboką wodę. - Kraków znałam tylko przelotem, jako dziecko kilkakrotnie byłam na Rynku. Tata miał hopla na punkcie gór, więc co roku jeździliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej na wakacje i robiliśmy sobie przystanek właśnie w Krakowie. Nocowaliśmy, rano przemarsz po Rynku, a potem wsiadaliśmy do autobusu do Bukowiny. Dlatego gdy mama z wujkiem przywiozła mnie na studia (wujek miał samochód!) i wysiadłam z walizkami gdzieś na Czarnowiejskiej, to było dla mnie tajemnicze, obce miasto. Dziś mówię, że jestem krakowianką z Łodzi. Większość życia to Kraków - wspomina.

Dziewczyna z ŁKS-u

W Krakowie Iwona poznała swojego męża, Mikołaja Grabowskiego. - Studenci wydziału reżyserskiego często wykorzystywali nas w swoich scenkach egzaminacyjnych, grałam m.in. u Krystiana Lupy, ale Mikołaj nigdy mnie nie poprosił, żebym wystąpiła u niego. Twierdzi, że się bał - śmieje się aktorka.

- Byłem zbyt nieśmiały. Iwona błyszczała urodą, intelektem i zachowaniem. Gdzie ja, taki parweniusz, mogłem się do niej zbliżyć. Podziwiałem, ale omijałem z daleka, nie chcąc narażać się na odmowę współpracy - opowiada Mikołaj Grabowski.

Zwrócili na siebie uwagę dopiero kilka lat później, kiedy on został dyrektorem Teatru im. Juliusza Słowackiego, w którym ona pracowała. Szybko zostali parą, na świecie pojawił się ich syn Michał. Są ze sobą ponad 35 lat. Jaki jest sekret trwałości ich związku?

- Może mamy takie monogamiczne natury? Może się kochamy? Może tajemnica tkwi w tym, że nie widujemy się codziennie, bo często pracujemy w innych częściach kraju? A może po prostu ciągle się lubimy? - zastanawia się ze śmiechem aktorka. Mąż jest zawsze jednym z pierwszych widzów i surowym recenzentem.

- Zawsze wprost mówi, co myśli. Ale też potrafi mnie uspokoić, kiedy histeryzuję, że sobie z czymś nie poradzę. "Iwuśka, dasz radę!" - mówi i sprowadza mnie tym na ziemię.

- Może i byłem kiedyś surowy w ocenie pracy Iwony. Teraz nie mam powodu krytycznie oceniać jej ról. Ostatnie lata to wysyp kreacji Iwony w teatrze. W "Komedzie", "Wielu demonach", "Ościach". W filmach gra epizody, za każdym razem to są świetne, wyraziście wykreowane postaci - stwierdza reżyser. Razem zrobili wiele spektakli.

- Ja z nim bardzo lubię pracować. Jestem dość pokornym typem i mam bezgraniczne zaufanie do tego, co on mówi. Zdanie Mikołaja jest dla mnie zawsze najważniejsze i wiem, że jak on powie, że jest dobrze, to mogę mieć nadzieję, że jest naprawdę dobrze. Daje mi poczucie komfortu i bezpieczeństwa - mówi aktorka.

- Iwona jest bardzo wymagająca wobec reżysera, toteż nie mam, jako mąż, żadnej taryfy ulgowej. Ale nasze artystyczne polemiki nie przenosiły się, o dziwo, do życia rodzinnego - dodaje Grabowski.

Kiedy pytam, czy jego żona, kobieta charyzmatyczna, ma także miękką stronę, odpowiada: - Cierpi, że syn zbyt rzadko do niej dzwoni z Berlina, że mnie nie ma w domu tygodniami, że siostra trochę smutna, że pies Niuniek sprawia wrażenie chorego itd., itp. Jest silna, ale zarazem krucha. Daje sobie radę, jednak bardzo potrzebuje wsparcia.

Często pracuje z nimi w teatrze ich syn, który studiował w Niemczech i z wykształcenia jest operatorem, a w spektaklach Mikołaja Grabowskiego odpowiada za światło.

- Jest niekonfliktowy i rozumie teatr, nie trzeba mu zbyt wiele tłumaczyć. Wychował się praktycznie za kulisami i często jeździł z nami, kiedy mieliśmy spektakle wyjazdowe. Jako bardzo małe dziecko był z nami w Wiedniu, gdzie graliśmy "Opis obyczajów" i za sceną bawił się jakimiś kolorowymi guzikami. Efekt był taki, że zasłonił nam kurtynę w najważniejszym momencie. Nie było nam wtedy wesoło - wspomina Iwona.

- Mąż i syn często grają razem w golfa. To ich wspólna pasja, po której mam ślady we wszystkich obu domach. O, proszę spojrzeć tu na sufit, jaka wielka dziura! Na wsi są z kolei dziury w podłodze, bo ćwiczą w pomieszczeniach. Próbowali mnie w to wciągnąć, ale ja jako była siatkarka nie mogę pogodzić się z tym, że piłka jest taka mała! - mówi aktorka, która grała zawodowo w barwach ŁKS-u. Wróżono jej wspaniałą karierę w Polsce, ale dla aktorstwa zrezygnowała ze sportu.

Aż do łez

W 1977 r. skończyła szkołę, debiutowała w przedstawieniu dyplomowym "Nadobnisie i koczkodany" Witkacego w reż. Krystiana Lupy. Była jeszcze studentką, gdy wygrała casting na główną rolę kobiecą w filmie Andrzeja Żuławskiego "Na srebrnym globie". To miało być coś wyjątkowego - pierwszy w Polsce film science fiction zrobiony z niesamowitym rozmachem. Niestety, władzy nie spodobała się jego wymowa i nie wszedł na ekrany.

Ale Iwona Bielska wspomina: - To była przygoda życia, co tu dużo gadać. "Hardkorowe" wejście w zawód. Kręciliśmy w Mongolii w 50-stopniowym upale w gumowych kombinezonach lotniczych, zamki parzyły nam ciało, a do szyi mieliśmy przyczepione kamerki, bo widz miał oglądać świat oczami bohaterów. Na butapren, bo inaczej się odklejały! Kiedy zdejmowaliśmy je po całym dniu, odrywały się razem ze skórą i zostawała jedna wielka krwawa rana - śmieje się aktorka.

Kilka lat później zagrała główną, tytułową rolę w "Wilczycy" Marka Piestraka, pierwszym polskim horrorze.

- Niech mi pani tego nie przypomina! Bardzo się tam sobie nie podobam. Oprócz tego, że ładnie wyglądałam, to grałam jak drąg - śmieje się Bielska. - Jakiś czas temu byłam z mężem u syna w Berlinie i on razem ze swoją dziewczyną puścili ten film na projektorze. Zaśmiewali się aż do łez. Zrozumiałam, że "Wilczyca" nie przeszła próby czasu.

- Pamiętam, jak na premierze Iwona kręciła się na krześle, głośno komentowała swoją obecność na ekranie. Jednym słowem robiła wrażenie, że nie za bardzo ceni swoją grę. W pierwszych latach kariery aktorskiej nieszczególnie była zadowolona z efektów swojej pracy. Na początku naszych spotkań aktorka-reżyser czułem tę jej niepewność. Wiedziała, że jest w stanie zagrać wszystko, co w danej roli jest do zagrania, ale potrzebowała dobrych uwag reżysera i przede wszystkim akceptacji. Jasne, że próby nie obywały się bez sporów, jak to w rodzinie, a czasem nawet i ekscesów. Przy jednej z premier zniknęła na jakiś czas z prób generalnych! Z biegiem lat sytuacja się poprawiła - mówi Grabowski.

Kiedy pytam aktorkę, które role wspomina najlepiej, bez zastanowienia odpowiada: - Z dumą wspominam przede wszystkim te teatralne, za które podostawałam różne nagrody. Martę w "Kto się boi Virginii Woolf?" mojego męża, Bridget z "Factory" Krystiana Lupy i wszystkie potworne baby, które grałam u Pawła Miśkiewicza. Można by trochę wymieniać.

A niech gadają!

Kino na nowo odkryło ją dzięki roli w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego - za drugoplanową rolę matki panny młodej dostała Orła.

- To był pierwszy film Wojtka, więc nikt jeszcze nie wiedział, jaki jest jego język filmowy. Myśleliśmy, że to będzie jakaś obyczajówka, ale po paru dniach było już wiadomo, dokąd zmierzamy. Jeden z kolegów poważnym, konspiracyjnym głosem powiedział: "Iwona, wiesz, jaki my film robimy? My robimy film zupełnie inny, niż myśleliśmy...". To, że Wojtek od czasu do czasu sięga po mnie, traktuję jako wyróżnienie - mówi Bielska, która zagrała u reżysera jeszcze w "Pod Mocnym Aniołem", a teraz występuje w kontrowersyjnym "Klerze", poruszającym m.in. temat pedofilii i malwersacji finansowych w kościele. Aktorka zdaje sobie sprawę, że po premierze wybuchnie burza.

- Mam nadzieję, że ten film sprowokuje dyskusję. Jako społeczeństwo nie umiemy z pokorą przyjmować tego, co jest w nas złe. Zamiast rozmawiać o błędach, histerycznie je negujemy. Ja tego nie rozumiem, bo wychowałam się na Gombrowiczu i wiem, że trzeba się rozprawiać ze swoją gębą. Z pewnością pojawią się głosy, że to wszystko wyssana z palca bzdura. Po "Weselu" jeden z krytyków napisał, że takiej Polski nie ma. Ale ja mieszkam na wsi i widzę, że taka Polska też istnieje - dodaje.

Czy jest przygotowana na falę hejtu, z którą może się spotkać?

- Zapewne moi koledzy, którzy niosą na sobie ciężar głównych ról, mogą się tego obawiać. Gram niewielką rolę, ale chętnie zagrałabym taką, po której ludzie chcieliby ze mną dyskutować, nawet jeśli wiązałoby się to z tym, że będą mnie obrzucać błotem. Oczywiście jeśli byłoby to w słusznej sprawie - dodaje Bielska.

"Ja już w ogóle nie chcę grać. Mam strasznie dużo propozycji i nie wiem, z czego rezygnować, ale czuję, że muszę trochę przystopować" - tak mówiła jeszcze kilka lat temu. Kiedy pytam, czy dzisiaj też by się pod tym podpisała, przecząco kręci głową.

- Rzeczywiście kiedyś było tego wszystkiego za dużo, ale teraz jest tyle, ile trzeba. Planuję zrobić spektakl o wyimaginowanym spotkaniu Marleny Dietrich z Leni Riefenstahl, który ma opowiadać o tym, jak polityka wpływa na los artystów, bo drogi tych dwóch kobiet kompletnie się rozjechały. Mam różne pomysły, różne plany. Jakby zacytować klasyka: "Nie chcę, ale muszę". Bo być może już mi się rzeczywiście trochę nie chce, ale bez aktorstwa nie umiałabym żyć - twierdzi.

Czego w takim razie życzyła sobie na 66. urodziny, które obchodziła na początku września? - Tylko zdrowia. Dla siebie, rodziny, każdego. Bo wszystko inne już mam.

PANI 2018/10 

IGA NYC 

Zobacz także:

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas