Jak panią palnę...
Apodyktyczna, kapryśna, nieznosząca sprzeciwu. To gwiazda, która w Starym Teatrze gra największe role. Czuła, wrażliwa, wzruszająca się do łez - babcia, która dla siostrzanej prawnuczki wkłada rajstopy księcia i udaje smoka. Niedługo zobaczymy ją w "Rewersie" Borysa Lankosza, filmie, który na festiwalu w Gdyni zebrał najważniejsze nagrody. Sama aktorka do kina się nie wybiera. Bo jak twierdzi, kamera jej nie lubi, więc odwzajemnia się jej tym samym. Anna Polony rozmawia z Anną Stefopulos.
Wywiad z Anną Polony to tortura. Do stolika w kawiarni Loża przy Rynku co chwila dosiada się nowa osoba. Piotr Skrzynecki mówił, że Rynek to krakowski salon, gdzie można spotkać najważniejsze osobistości miasta. Grzeczne powitania, wymiana najnowszych wieści i oficjalne pożegnanie. Czas płynie przy kawce lub wódeczce w zależności od pory dnia czy nocy. Najpierw Lidia Bogaczówna, prezes krakowskiego ZASP-u, gratuluje cudownej roli w Rewersie. Za chwilę okrzyki radości i oto już siedzi z nami reżyserka Irena Wollen, która zrobiła wiele teatrów telewizji z Anną Polony. Gadu-gadu trochę o Szekspirze. Przechodzący przez rynek artyści teatru w Nowej Hucie, widząc tłok przy stoliku, z daleka przesyłają Annie Polony pozdrowienia. - Ładne chłopaki - mruga pani profesor. Następny gość: Dorota Imiołewska, wiolonczelistka, z którą Polony koncertuje. - Oczywiście nie śpiewam. Czytam wiesze i fragmenty prozy. Kiedyś miałam nawet niezły głos, ale 40 lat palenia zrobiło swoje.
Gdyby miała Pani taką możliwość, w czym obsadziłaby Pani siebie?
Anna Polony: W filmie "Ostatnia Mohikanka", o tym jak stara baba walczy z całym światem przeciwko niszczeniu i postponowaniu wartości, które ona kocha. Na końcu zostaje sama. Ktoś pyta: "warto było?", a ona odpowiada "warto", bo sztuka nadała sens mojemu życiu.
To mógłby być hit. Jest Pani z wykształcenia także reżyserem. Czuje Pani ten zawód tak do kości?
Anna Polony: Jakbym tak czuła, to bym zrobiła Hamleta, a ja zajmuję się komediami. Spojrzenie aktora na utwór pomaga, ale też ogranicza. Niby uczyłam się syntetyzowania problemu, idei spektaklu. Jednak nie mam takiej odwagi jaką powinien mieć współczesny reżyser. Nie wiem... może dlatego że jestem kobietą, może dlatego że jestem aktorką, a może dlatego że boję się złych ocen? Reżyserując, ani razu nie przekroczę granicy, jaką wyznacza oryginalny tekst. To właściwie dość dziwne, bo w graniu jestem gotowa na każde szaleństwo. Nigdy nie mam stuprocentowej pewności, że to, co wymyśliłam, jest naprawdę dobre. Wielki reżyser ma równie wielkie ego i jest przekonany o swoim geniuszu. Mną miotają wątpliwości. A więc komedie tak, poważny repertuar nie.
W tym poważnym repertuarze siedzi Pani nieomal od dziecka.
Anna Polony: Jeszcze w liceum aktorstwa uczył mnie i grupę młodzieży przedwojenny artysta Jan Niwiński. Pracował z nami nad interpretacją utworu - stwarzał nastrój, który pobudzał wyobraźnię, pilnował słowa, żeby było wyraziste, prawidłowo wypowiedziane. W naszej grupie była znakomita poetka, czarująca i śliczna Halina Poświatowska. Recytowałam z nią hymn Kasprowicza Salome podczas wyjazdu do Zakopanego. Miała poczucie humoru i przekorę wobec losu, który nie był dla niej łaskawy. Biedna, była już bardzo chora i ta wyprawa jej nie posłużyła. Podczas recytacji się dusiła.
A potem w dorosłym życiu kontaktowały się Panie?
Anna Polony: Była na premierze Nie-boskiej komedii w reżyserii Konrada Swinarskiego
w Starym Teatrze. Legendarne przedstawienie! Przyszła do mnie i zachwycona gratulowała roli Orcia, którego notabene przygotowywałam na egzamin do szkoły teatralnej właśnie z Janem Niwińskim.
Niezwykła klamra.
Anna Polony: Rzeczywiście, ale Orcio według Niwińskiego był zupełnie inny od interpretacji
narzuconej przez Swinarskiego. Mieliśmy zresztą na tym tle straszny konflikt. Przyszedł i powiedział, że Orcio ma być debilem, a ja myślałam, że mnie szlag trafi, bo miałam przygotowany monolog Orcia pełen poetyckich uniesień. Ale nie, Konrada oczywiście zainteresowała głównie choroba chłopca i że ślina leje mu się z ust, że język ma na wierzchu i bawi się w klasy. Jak ja to usłyszałam, jakby mi ktoś nóż wbił w serce. Rozpętała się awantura. W końcu obraziłam się i trzasnęłam drzwiami. Nie wytrzymałam jednak długo. Marek Walczewski, wówczas mój mąż, który grał w tym przedstawieniu hrabiego Henryka, widząc, jak się szarpię, podsunął mi pomysł - Orcio ma kłopoty z kręgosłupem, stąd jego niezborność... Tego się uczepiłam. Połączyliśmy lirykę z fizyczną ułomnością i moja rola została uznana za kreację, a spektakl stał się wydarzeniem. Konrad jak nikt potrafił stworzyć na scenie wieloznaczny świat - okrutny i wspaniały.
Mężczyźni. Było ich dwóch. Pierwszy - Marek Walczewski, miłośnik nocnych biesiad. Rozwodzą się po 13 latach na jego prośbę. Kilka lat wcześniej Anna przygotowuje Wszystko będzie dobrze Szekspira, gra Helenę, która walczy o miłość mężczyzny. Po premierze rozumie, że uczucie zdobyte na siłę nie jest prawdziwe. Dlatego kiedy dowiaduje się, że mąż odchodzi do innej, nie próbuje go zatrzymywać. Rozstanie znosi ciężko. Wcześniej, jako młoda mężatka poznaje Konrada Swinarskiego, reżysera, objawienie ówczesnego teatru. W jego przedstawieniu ma grać służącą i bardzo tego nie chce. Widzi go w lustrze, zwraca uwagę na jego hipnotyzujące spojrzenie, wspomina, że "przewiercał ją wzrokiem". Spędzają razem coraz więcej czasu. On znosi jej wybuchy gniewu i pozwala ingerować w tekst, a nawet w grę kolegów na scenie. "Bez niego nie byłoby Anny Polony - wyzna po latach aktorka. - Rozwibrował mnie emocjonalnie". Podkochuje się w Swinarskim, ale do romansu nie dochodzi. On ma żonę, a poza tym wszyscy mówią o jego dwoistej seksualnej naturze.
Dlaczego związek Marek Walczewski i Anna Polony nie przetrwał?
Anna Polony: Marek fantastycznie grał hrabiego w Nie-boskiej..., Konrad świetnie go ustawił - tam była i pycha, i duma, i kabotynizm. Ale krakowska krytyka nie poznała się na nim, za to ja zebrałam świetne recenzje. Od tego czasu zaczęły się nieporozumienia. Poza tym Marek był aktorem Jerzego Jarockiego, a ja aktorką Konrada Swinarskiego, czyli pracowaliśmy w dwóch konkurujących klanach teatralnych gigantów. To był ekscytujący okres w teatrze, ale podziały przenosiły się na życie prywatne. On miał mocny charakter, a ja jestem impulsywna, gadatliwa, złośliwa, pazerna, zazdrosna... Zauważyła pani, że wymieniam wszystkie swoje wady?
Skończyła Pani na zazdrości, to chyba nie koniec?
Anna Polony: Bo jak panią palnę, a palnąć mogę, bo grzechy mam... Jak pisał Gombrowicz.
No, bywam zazdrosna, w tej chwili już mniej, ale kiedyś strasznie. Pożądałam zarówno ludzkich uczuć, ról, uznania i w ogóle wszystkiego oprócz spraw materialnych. Za pieniędzmi nigdy specjalnie nie byłam. I wylądowałam w tej chwili bardzo skromnie, można powiedzieć, ponieważ dorobek swojego życia, kochani wybaczcie, utopiłam w rodzinie.
Jak to utopiłam?
Anna Polony: A tak to. Mała Hania, bo byłam najmłodsza z piątki rodzeństwa, taki wyskrobek, Hania-bania, jak się mówiło, nagle urosła i stała się podporą rodziny. Mnie to sprawiało potworną satysfakcję, okropnie ważna się czułam, no i tak w sobie pielęgnowałam tę ważność. W latach siedemdziesiątych, kiedy rozeszliśmy się z moim mężem, sama dałam radę utrzymać dom pełen ludzi.
Czy po rozstaniu z mężem miała Pani wielbicieli?
Anna Polony: Moje życie kobiece, uczuciowo-erotyczne było kompletnie nieudane. Cała para poszła w artystyczny gwizdek. Jestem za silna, za drapieżna, za bardzo apodyktyczna, za nerwowa, zbyt spontaniczna i narzucająca swoje zdanie. Partner tego nie wytrzymuje. Musiałabym mieć za towarzysza uległego mężczyznę, a tacy mnie kompletnie nie interesowali. Kochałam się zakochiwać, ale też kłóciłam się z facetami okropnie. Już po rozwodzie mój niegdysiejszy narzeczony, Edek Lubaszenko, powiedział mi: "Haniu, ty powinnaś być sama!". I miał rację, wzięłam sobie to, Edeczku, do serca. A co miało być, to było, i wystarczy. Dobrze wychodziły mi tylko przyjaźnie z mężczyznami. Przetrwała serdeczna znajomość z Jerzym Trelą. Zawsze mu zazdrościłam ról większych od moich i nagród. Jesteśmy z jednej stajni mistrza Swinarskiego, a to mocna więź.
Rozmawiała Anna Stefopulos