Jesteś silniejsza niż myślisz
Bieganie do terapeutów ze wszystkimi problemami osłabia i zamienia nas w ofiary, zamiast wzmacniać. O tym, czym jest siła psychiczna, z dr Tomaszem Witkowskim, psychologiem, rozmawia Magdalena Jankowska.
Często traktujemy psychoterapeutę jako specjalistę od życia. Słusznie?
Dr Tomasz Witkowski: - W większości języków słowo "terapia" oznacza leczenie i tym właśnie musi zajmować się terapeuta. Powinien prowadzić pacjenta od stanu "choroba", czy "zaburzenie", do stanu "brak choroby". To, że słowo "terapia" rozciągnięto na bardzo różne sfery życia, jest efektem zabiegów marketingowych. Słyszymy w telewizji i czytamy w gazetach, jak bardzo jesteśmy chorzy, jak potrzebujemy pomocy, jak nie wolno się wstydzić pukać do gabinetu...
Słyszy się nieraz argument: nie umiem wymienić uszczelki, więc wzywam hydraulika, nie umiem poradzić sobie z problemami, więc kieruję się do psychoterapeuty...
- Jeśli idziemy do psychoterapeuty z uzależnieniem, myślami prześladowczymi albo dlatego, że boimy się jeździć windą, to wówczas ten argument jest słuszny. Jeżeli jest coś, co utrudnia życie, jakiś defekt do naprawienia, wtedy idzie pani na terapię z celem, do którego chce dojść. Będzie pani mogła ustalić z terapeutą czas potrzebny na realizację leczenia, a na końcu ocenić jego skuteczność. Ale bieganie do niego z własnym życiem to jak prośba do hydraulika, żeby przebudował nam cały dom. Prof. Jerzy Aleksandrowicz - wybitny psychiatra - mawia, że zatarliśmy granice między terapią leczącą zaburzenia a "pomagactwem".
- Brak ustawy o psychoterapii spowodował, że jest to strefa niekontrolowana. Nikt nie liczy, ilu jest terapeutów albo czy mają wykształcenie psychologiczne. Nie ma takich danych. I psychoterapeuci, i "pomagacze" są dofinansowywani z NFZ, i oczywiście "pomagaczom" zależy, żeby wszystkie ich usługi nazywało się psychoterapią.
- Czy pani wie, że podręcznik klasyfikacji diagnostycznej DSM z 1952 roku wyróżniał 106 zaburzeń psychicznych, a w obecnym jest ich ponad 370? To jest wzrost o 250 proc.! Kiedy zajrzymy do spisu innego podręcznika (ICD10), znajdziemy tam takie zaburzenia, jak dłubanie w nosie i chodzenie na wagary. W ten sposób generuje się zapotrzebowanie na usługi terapeutyczne.
Jednak kobiety rzadko chodzą do terapeuty z dłubaniem w nosie czy innymi drobnymi problemami. Raczej przychodzą i mówią: "Życie, proszę pana, jest do kitu. Nie radzę sobie, czuję się fatalnie, nie wiem, co mam robić". Na jaką odpowiedź mogą liczyć?
- Ani studia psychologiczne, ani szkolenia terapeutyczne nie przygotowują do udzielania odpowiedzi na pytanie: "Co mam zrobić ze swoim życiem?", a uzurpowanie sobie prawa do ich udzielania jest nadużyciem. Psycholog wie więcej od przeciętnego człowieka na temat funkcjonowania procesów psychicznych czy psychopatologii, ale to nie znaczy, że jest przygotowany do rozwiązywania problemów natury filozoficznej: dokąd zmierzamy, jaki jest sens życia, gdzie go znaleźć?
- Pacjentka może więc liczyć na to samo, co usłyszałaby od przyjaciół czy członków swojej rodziny. Sława psychologii Hans Eysenck określił kiedyś terapię mianem prostytucji przyjaźni. Nie chciał nikogo obrazić, lecz precyzyjnie nazwać właśnie ten coraz powszechniejszy rodzaj terapii - nie leczącej, lecz poprawiającej życie w tym samym stopniu, w jakim poprawiają je przyjaciele, o ile ich mamy.
- Wysłuchanie, pocieszenie, przegadanie problemów, wyżalenie się, podbudowanie pewności siebie czy poczucia własnej wartości - to wszystko uzyskiwaliśmy kiedyś dzięki przyjaciołom. Dziś, jak mówił Eysenck, wielu ludzi nie ma czasu ani ochoty, by zabiegać o kontakty, podtrzymywać je i pielęgnować, natomiast może łatwo kupić substytut w gabinecie. Ale jest tu pewne niebezpieczeństwo. Jeśli czujesz pustkę, nie możesz złapać sensu, wszystko się wali i przychodzisz do specjalisty jako eksperta od życia, to jesteś podatnym materiałem na wszelkiego rodzaju wpływy. A terapeuta ma swój system wartości. Jeśli przeszedł dobre szkolenie i uczył się nie nakładać swojego światopoglądu na proces terapii, to dobrze. Ale, jak pokazują badania, to niemal niewykonalne...
- Są ciekawe eksperymenty Alberta Bandury, który badał terapeutów pracujących według koncepcji Carla Rogersa. Jednym z jej podstawowych założeń jest minimalizowanie wpływu terapeuty na pacjenta. Ma on tylko ofiarować uwagę, dawać znać, że słucha, potakiwać - psycholodzy nazywają ją nawet "terapią mhm". Jednak okazało się, że ci nieingerujący terapeuci modyfikowali światopogląd swoich pacjentów, choć mieli do dyspozycji tylko mimikę i mruknięcia. Minami i potakiwaniem mimowolnie pokazywali, że pewne treści akceptują bardziej, a inne mniej. Pacjenci bezwiednie czytają takie informacje i dostosowują się do reakcji terapeuty.
Bo uważają go za autorytet.
- Właśnie. Podam pani taki przykład. Rozmawiałem z kobietą, która zgłosiła się na terapię z takim oto celem: chciała ratować swoją rodzinę. Była katoliczką, bardzo sobie ceniła rodzinne wartości, a rodzina się rozpadała i ona nie wiedziała, jakie kroki powinna podjąć. Po roku rozwiodła się, rodzina się rozpadła. A ona była zadowolona z terapii. Czy osiągnęła swój cel? Czy terapeuta jej pomógł?
- Warto zadać sobie pytanie, czy przypadkiem nie pokierował sprawą zgodnie z własnym systemem wartości i nie doprowadził do tego, że ona zaakceptowała preferowane przez niego rozwiązanie. Jeśli idziemy do psychoterapeuty jak do płatnego przyjaciela, to lepiej sprawdźmy, jaki ma system wartości. Radzę szukać kogoś z podobnym światopoglądem, jeżeli nie chcemy, żeby ktoś grzebał nam w wartościach i je zmieniał...
Kontakt z innymi zawsze nas trochę zmienia.
- Ale zwykle nasi przyjaciele to ci, którzy mają podobny system wartości. Jeśli nie, kłócimy się z nimi, sprzeczamy. W gabinecie zaś jedna osoba jest traktowana jak autorytet, któremu często wydaje się, że jest bezstronny i obiektywny, a nie jest. Podczas rozmowy wstępnej warto po prostu spytać: czy ma pan poglądy liberalne? Czy jest pan wierzący? Mamy do tego prawo.
Większość psychoterapeutów, których poznałam, uważa za pierwszorzędną wartość "życie ku samodzielności". Kierunek: polegaj na sobie, oderwij się od rodziny, bądź niezależny. To jest obietnica wewnętrznej siły?
- Nie. Wewnętrzna siła to jest coś, co się buduje, żyjąc. Ten proces nie odbędzie się w gabinecie, jest raczej alternatywą dla psychoterapii. Poza tym poleganie na sobie, wyrwanie z kręgu rodziny mogą bardziej osłabiać niż wzmacniać. Opowiem pani o badaniach Aarona Antonovsky’ego. Badał on byłych więźniów obozów koncentracyjnych, bo zastanawiało go, dlaczego niektórzy z nich potrafili po wyjściu z tego piekła ułożyć sobie życie, założyć rodzinę, zająć się pracą, biznesem i dożyć spokojnie późnej starości, inni zaś przeżywali traumę obozową i nie mogli się pozbierać przez resztę życia.
- Antonovsky odkrył to, co w psychologii nazywamy poczuciem koherencji albo po prostu twardością psychiczną. Jedna z koncepcji twardości wyróżnia trzy komponenty: pierwszy to zdolność rozumienia zmian, które się wydarzają, nawet jeśli są zaskakujące, niechciane, złe. Człowiek potrafi je przyjąć, wytłumaczyć sobie, zaakceptować. Drugi to poczucie kontroli nad rzeczywistością, przekonanie, że mam wpływ na to, co się dzieje i, co ważne, nie jestem sam, mam bliskich, wsparcie społeczne. Trzeci to zaangażowanie, poczucie, że warto podjąć wyzwanie, nie stać z boku, i że działanie ma sens. Te właściwości są trochę uzupełniane naszym temperamentem, jednak przede wszystkim kształtowane w życiu przez trudne wydarzenia.
- To pokazuje bezsens teorii bezstresowego wychowania, ale i sens niektórych zaleceń modelu wiktoriańskiego, w którym przyjęto założenie, że jeśli dziecko staje przed wyzwaniami i niewygodami, to hartuje się i nabywa odporności. Badania wielokrotnie potwierdzały taką zależność - poczucie równowagi psychicznej i siły wewnętrznej jest wyższe u ludzi, którzy w dzieciństwie doznawali np. rozłąki z rodzicami. Współpracuję z Uniwersytetem Maltańskim, gdzie zespół naukowców wdraża program szkolny uwzględniający budowanie odporności psychicznej w oparciu o te wnioski.
A co z dorosłymi?
- Nie ma granicy wieku w nabywaniu odporności i siły, choć oczywiście w młodości jest łatwiej. Jeśli pani pyta jak, to powiem, że kiedyś stosowano zdroworozsądkowe metody i były one skuteczne.
- Po pierwsze: kondycja. Jeśli chorujemy, jesteśmy przemęczeni, chronicznie niewyspani, nasza odporność psychiczna drastycznie spada. Jeżeli więc nie radzimy sobie z problemami, czujemy się bezsilni, to warto zacząć od zadbania o sen, dietę, ćwiczenia fizyczne. Druga sprawa: wyzwania. Czy zauważyła pani, że to była zasada funkcjonowania harcerstwa? Jeśli masz zdobyć sprawność, musisz podjąć wyzwanie: cały dzień nie jeść, milczeć przez trzy dni. Człowiek stawał przed wieloma wyzwaniami, żeby być uznanym i szanowanym przez innych, ćwiczył samokontrolę, wytrwałość i umiejętność pozostawania wiernym pewnym wartościom. Nam nikt nie przypnie już znaczka do munduru, ale stawianie sobie wyzwań to praca nad własną siłą psychiczną.
Zaskakujące wyniki raportu z badań nad ocalonymi w tragedii World Trade Center. Czytaj na następnej stronie!
Chyba nie ma dziś atmosfery do tego rodzaju działań, myśli się raczej, jak sprawy ułatwić, jak żyć wygodniej, szybciej...
- To prawda, ale trzeba też pamiętać, że biologiczna część naszej natury w każdych czasach dąży do przyjemności, wygody, oszczędzania energii. Samokontrola, samodyscyplina, poszukiwanie wyzwań należą do sfery kultury. Człowiek uznał, że to są ważne wartości, rzeczy przynoszące korzyść.
- Prowadzę obecnie mały program badawczy w grupie ludzi, którzy popłynęli na Antarktydę w bardzo ekstremalny rejs. W styczniu wypłynęli z Australii, z Hobart i zmierzają na Morze Rossa. Przygotowując się do tego projektu, bardzo dużo czytałem o pierwszych wyprawach w tamte rejony.
- Nierzadko bywało, że podróżnicy utknęli w lodach Antarktydy i musieli w nich zimować przez wiele miesięcy, czasem ponad rok odcięci od jakiejkolwiek możliwości pomocy. I znowu - jedni radzili sobie lepiej, a inni gorzej. Gwarantem sukcesu, czyli przetrwania bez ofiar, było zachowanie wyznaczników dawnego porządku, niepoddawanie się rozprzężeniu.
- Czy pani wie, że podczas wyprawy Shackletona (wyprawa transantarktyczna w latach 1914-1916 - red.) przez przeszło rok wachty wystawiane były w tym samym rytmie jak przedtem na statku? Czy byli na krze lodowej, czy na stałym lądzie, robili musztrę, ćwiczenia gimnastyczne, usiłowali wypełniać dawne obowiązki, obchodzili święta. To chroniło przed beznadzieją, dawało świadomość, że opuścili dobre czasy tylko na chwilę.
W życiu też to działa?
- Tak. Jest gorzej, zostałem osłabiony, zdarzyło się coś strasznego, ale trwam przy tym, co było ważne, robię, co do mnie należy, nie poddaję się. Jest jeszcze jeden ważny warunek - właśnie pomoc innych ludzi. Mówią o tym nie tylko relacje podróżników, potwierdzają to również badania na jeńcach wojennych. Siłę do przetrwania trudnych chwil daje przeświadczenie, że możesz liczyć na pomoc, bo udzielana jest bezwzględnie każdemu członkowi twojej załogi, nawet z narażeniem życia. Z wyprawy Shackletona, mimo dramatycznych okoliczności i uwięzienia w lodzie w skrajnie trudnych warunkach, z kilkudziesięciu osób nie zginęła ani jedna.
Słyszałam o badaniach, z których wynika, że uratowani z katastrofy ludzie, którym nie udzielono żadnej specjalnej pomocy psychologicznej, szybciej stanęli na nogi niż ci, którzy spotykali się z terapeutą. To prawda? Zna pan te badania?
- Znam. Ostatnio bardzo głośny był w środowisku psychologów raport opublikowany dziesięć lat po tragedii World Trade Center. Prześledzono w nim losy ocalałych z zamachu. Wielu z nich otrzymało tzw. pomoc psychologiczną i okazało się, że te osoby gorzej wracały do równowagi. Teoretycznie taka pomoc ma prowadzić do odreagowania stresu, ale to mit. W świetle badań to, czego potrzebuje pacjent po traumie, to podanie kubka ciepłego napoju, okrycie kocem i zapewnienie, że już jest dobrze, wszystko minęło, jest bezpieczny. Taka pomoc psychologiczna okazała się najbardziej skuteczna. Natomiast rozmowa z psychologiem - wyrażanie emocji i omawianie ich - sprzyja wtórnej traumatyzacji, opóźnia naturalny proces wyciszenia i powrotu do równowagi.
- Kanadyjski psycholog George A. Bonanno, który bada ofiary katastrof od wielu lat, mówi, że średnio 10 proc. z nas nie wraca naturalnie do równowagi po tragedii i tym osobom potrzebna jest opieka psychologa. Ale które to będą osoby, wiadomo najwcześniej miesiąc, a bezpieczniej byłoby powiedzieć trzy miesiące po wydarzeniu. Wcześniejsza interwencja robi krzywdę, przytrzymuje naszą uwagę na problemie.
- Psychoterapia może osłabiać? Krytykuję bieganie do terapeutów ze wszystkimi problemami właśnie dlatego, że to osłabia, zamienia nas w ofiary i, choć jest dobrym biznesem dla terapeuty, nie zawsze leży w interesie pacjenta. Badania nad naturalną odpornością organizmu pokazują, że nasza psychika sama wraca do równowagi po upływie pewnego czasu. Nasze organizmy są przystosowane do radzenia sobie z trudnymi wydarzeniami.
Czyli jesteśmy silniejsi, niż myślimy?
- Większość wyzwań, przed którymi stajemy w naszej cywilizacji i kulturze, jest niczym w porównaniu z tymi, z którymi radzili sobie przodkowie. Nasi dziadkowie przeżyli przynajmniej jedną wielką wojnę, prawie codziennie stawiali czoła zagrożeniom utraty życia, rodziny, majątku. Dla naszych pradziadków codziennością była żałoba, nie było rodziny, w której nie zdarzyła się śmierć w połogu lub wskutek epidemii. Nasza ewolucyjna przeszłość to permanentna wędrówka i stan nieustannego zagrożenia z powodu głodu, chorób i drapieżników. Wyzwaniem było przetrwanie zimy. A nasza psychika ewoluowała tak jak ciało. Mamy więc w sobie zasoby, z których możemy czerpać, żeby radzić sobie z trudnymi sytuacjami. Jesteśmy na to genetycznie przygotowani.
Narzekamy dziś na stres i tempo życia.
- Jedyne, czego jest więcej, to informacji i hałasu. Tempo życia jest większe, szybciej się przemieszczamy. Ale stres? Śmiechu warte. Sto lat temu słowo "stres" istniało tylko w metalurgii. A jak pani zrobi małe doświadczenie wśród swoich znajomych i zapyta ich, co to jest stres, każdy powie co innego. Jedni będą mówić o swojej irytacji, inni o trudnościach w pracy. Nic dziwnego, bo według definicji to jest niespecyficzna reakcja organizmu na stawiane przed nim wymagania. Niespecyficzna, czyli niesprecyzowana, niedookreślona. Emocje pozytywne też mogą być stresem. Po prostu doświadczamy wydarzeń życiowych, które powodują w nas różnego rodzaju emocje. To cała tajemnica stresu, którego poziomu w organizmie nie da się nawet obiektywnie zmierzyć. Szacuje się go na podstawie porównań z innymi.
Co w takim razie z odpornością na stres? Widziałam badania, z których wynika, że kobiety są bardziej odporne. Nie traktuje pan takich badań poważnie?
- Mogę jedynie powiedzieć, że znam rzetelne badania, z których wynika, że kobiety są bardziej niż mężczyźni odporne na ból, choć i samo jego odczuwanie jest zjawiskiem subiektywnym. Problem w tym, że pojęcia psychologiczne są oparte na przybliżeniach, uproszczeniach. Gdy mówimy o sile psychicznej, nie pokażemy przecież w człowieku grupy komórek czy specjalnego miejsca, w którym ona się mieści. Jesteśmy w stanie ją mierzyć wyłącznie poprzez obserwację pewnych zachowań. Spójrzmy na układ immunologiczny człowieka jak na armię. Są działka przeciwlotnicze, oddziały szybkiego reagowania, piechota i oddział komandosów.
- W zależności od sytuacji używa się sił takich, a nie innych. Jedni mają dobre armaty, inni świetne drony. Pani układ może radzić sobie z komórkami rakowymi, ale nie radzić z alergią. Zmierzam do tego, że kiedy mówimy o sile psychicznej czy odporności, stosujemy uproszczenie, bo traktujemy ją jako jedną rzecz, tajemniczą moc, która gdzieś się ukrywa. A jest to, podobnie jak układ immunologiczny, złożony zestaw właściwości - można go badać, kategoryzować, ale u każdego człowieka będzie trochę inny. Pływałem z kobietami kapitanami jachtowymi, które dowodziły dużymi statkami w trudnych warunkach i doskonale sobie dawały radę. Ale to nie znaczy, że poradzą sobie równie dobrze ze sprzeczką z mężem.
Zauważył pan jakieś różnice między mężczyznami i kobietami w trudnych sytuacjach?
- Organizowałem kiedyś ćwiczenia teambuildingowe podczas szkoleń biznesowych: elementy wspinaczki, zjazdy na linach itp. Zaobserwowałem, że kobiety częściej okazywały lęk - mówiły głośno, że się boją, nie wejdą, nie skoczą. To powodowało, że otrzymywały od innych wsparcie, zachętę i większość wykonywała nawet najtrudniejsze zadania. Widziałem też kilkakrotnie mężczyzn, którzy tam na górze całkowicie się załamywali, nie byli w stanie zrobić kroku. Mam taką hipotezę, że mężczyzna powstrzymuje się przed ujawnianiem lęku. Nawet jak się boi, idzie.
- Do momentu, do którego jego odwaga jest w stanie go doprowadzić. Kiedy zasoby się kończą, staje i jest sam, bez pomocy z zewnątrz. Wsparcie innych jest bardzo ważne, to element psychicznego układu odpornościowego, sprzymierzone oddziały wojska, które trzeba mieć. Jest jak posiłki, na które się czeka podczas bitwy. Jej wynik nie zawsze uzależniony jest od tego, czy ktoś jest silny, czy słaby. Zazwyczaj zależy od całej strategii, gry wielu czynników, a czasem braku jednego z nich.
PANI 3/2015