Kobiety są fascynujące
Skromny. Idealista. Jego debiut fabularny "Rewers" był czarnym koniem festiwalu filmowego w Gdyni. Teraz szykuje się do walki o Oscara.
Pani: Nagroda, wywiady, telewizja. Nie ma wątpliwości - narodziła się gwiazda. Masz dosyć?
Borys Lankosz: Tak, ale wiem, że tak musi być. Po festiwalu filmowym w Gdyni nie miałem chwili dla siebie. Nie mogłem nawet pojechać do rodziców do Krakowa. Wywiad za wywiadem, bo premiera filmu w listopadzie. I jeszcze musiałem przygotować "Rewers" na Oscary.
Rodzice pękają z dumy?
Borys Lankosz: Kiedy wręczono mi nagrodę, mama dostała od koleżanki kwiaty. Była zaskoczona.
Miałeś być pianistą, zostałeś reżyserem.
Borys Lankosz: Edukację muzyczną zakończyłem w liceum. Do akademii nie zdawałem, wiedziałem, że moja przyszłość to film. W czwartej klasie podstawówki zagrałem w dość słabym serialu dla dzieci "6 milionów sekund". Wspominałem to jak najgorzej. Byłem dzieckiem, a musiałem pracować jak dorosły, zdjęcia kręcono daleko od domu. Mimo to praca na planie mnie zainteresowała. W ósmej klasie obejrzałem w Dwójce wszystkie filmy Romana Polańskiego. Uświadomiłem sobie, że istnieje coś więcej niż "Gwiezdne wojny" i "Indiana Jones". Wtedy zacząłem kamerą VHS kręcić pierwsze filmy. Muzykę do nich komponował Abel Korzeniowski, który dziś robi karierę w Los Angeles.
Miałeś 14 lat i postanowiłeś, że będziesz reżyserem?
Borys Lankosz: Była to bardzo dorosła decyzja, wiem. Przeniosłem się do popołudniowej szkoły muzycznej i liceum, potem złożyłem papiery do łódzkiej Filmówki. Rodzice nie protestowali. Zawsze dawali mi wolną rękę, nie kazali np. zdawać na prawo, bo w tym widzieli przyszłość. Zostałem reżyserem, choć muzyka ciągle we mnie jest...
Dlatego na wernisażu w Gdyni usiadłeś za fortepianem i zagrałeś?
Borys Lankosz: Jerzy Kapuściński, producent "Rewersu", mnie sprowokował. Nie trzeba mnie było dwa razy prosić, żebym usiadł za klawiaturą.
Tak łatwo Cię podpuścić?
Borys Lankosz: Bardzo trudno. Muszę czuć dobrą energię wokół siebie.
W Gdyni musiałeś ją czuć, bo od razu uznano Cię za czarnego konia festiwalu. Znana agentka polskich gwiazd powiedziała mi, że wreszcie jakiś młody reżyser ubrany jest odpowiednio do okazji i jeszcze umie mówić po polsku. Skąd się właściwie wziąłeś?
Borys Lankosz: Pochodzę z inteligenckiego domu, gdzie nie było zamożnie, ale zawsze czytało się książki. Z tego powodu nie piszę sam scenariuszy, bo umiem odróżnić, co jest dobrą literaturą, a co złą. Mój dziadek był kardiologiem, bardzo znanym w Krakowie. Mama jest po psychologii, tata ukończył architekturę. Otrzymałem staranne wychowanie, choć za oknem był ponury PRL. Miałem normalny, ciepły dom.
Z Krakowa przeniosłeś się do Łodzi.
Borys Lankosz: Studentów rozczarowuje Filmówka. Z mitu tej uczelni niewiele zostało. Dobrze wspominam Wojciecha Jerzego Hasa, który kiedy studiowałem, był rektorem szkoły. Opiekował się moim filmem na drugim roku. Był zmęczony i schorowany, ale czasami wystarczało jego jedno zdanie, które ustawiało całe myślenie początkującego reżysera. Gdy zaczynałem studia, miałem wrażenie, że na uczelni nic się nie dzieje. Dużo biurokracji i zbędnych przedmiotów. Młodych ludzi od razu ukierunkowuje się tak, by traktowali siebie jak konkurencję. Niektórzy nie wytrzymują tej presji. Odchodzą. Na trzecim roku z 15-osobowej grupy zostało nas troje - Małgorzata Szumowska, Łukasz Barczyk i ja.
Jak wytrzymałeś?
Borys Lankosz: Widocznie jestem silny psychicznie. Zresztą ten zawód wymaga pewnej schizofrenii, bo z jednej strony trzeba być twardym, z drugiej zaś - delikatnym i wrażliwym. Dyplom zrobiłem późno, bo szkoła nie miała pieniędzy. Cudzoziemcom było łatwiej. Płacili wysokie czesne, więc mieli pierwszeństwo. Musiałem poczekać.
Trwało to trzy lata. W końcu zrobiłeś dokument "Rozwój", który był Twoim filmem dyplomowym.
Borys Lankosz: Mimo różnych pokus nie poszedłem kręcić seriali. Było ciężko. Dzięki zrządzeniu losu poznałem operatora Marcina Koszałkę. On skończył katowicką szkołę filmową, która wyraźniej nakierowuje studentów na dokument. Zaproponował, żebyśmy zrobili film o domu pomocy społecznej w Ojcowskim Parku Narodowym. Tam w kilku pokojach zostało ściśniętych 70 mocno upośledzonych starców czekających na śmierć. Marcin zawiózł mnie w to miejsce, choć byłem niechętny. Przyjechaliśmy w chwili, gdy większość lekarstw przestaje działać. Wstrząsający temat...
...z którym nie umiałeś sobie poradzić.
Borys Lankosz: Byłem poruszony tym, że nie umiałem w tych ludziach dostrzec człowieka. Upłynęły dwa lata, zanim zrozumiałem ten świat. Stąd tytuł filmu - "Rozwój".
Mówisz, że tu minęły trzy lata, a tu dwa. Nie miałeś momentów zwątpienia?
Borys Lankosz: Jestem uparty i konsekwentny. Mam coś do powiedzenia i wiem, jak to przekazać. Z każdym filmem mogę być tylko lepszy.
Ale rachunki trzeba płacić...
Borys Lankosz: Żyłem skromnie. Za kręcenie dokumentów też dostaje się jakieś pieniądze.
Spodziewałeś się, że na festiwalu w Gdyni okażesz się lepszy od Borcucha, Żuławskiego, Smarzowskiego - reżyserów albo modnych, albo cenionych?
Borys Lankosz: Robienie filmów to nie zawody sportowe.
Festiwale są w pewnym sensie zawodami. Wskazuje się najlepszego.
Borys Lankosz: W ogóle tak nie myślałem. Pierwszy pokaz konkursowy miałem we wtorek, a jeszcze w poniedziałek robiłem ostatnie poprawki. Podróż do Gdyni to był wyścig z czasem. Ocknąłem się, gdy usłyszałem aplauz publiczności po projekcji. Wszedłem tam pod koniec i stanąłem z tyłu widowni. Panowała cisza, ale w powietrzu czułem napięcie. To nie były standardowe oklaski. Miałem gęsią skórkę.
Obejrzałeś konkurencję?
Borys Lankosz: Dziennikarze wzięli mnie w taki galop, że nie miałem kiedy. Zobaczyłem tylko "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie.
Czy po festiwalu ustawia się do Ciebie kolejka ludzi, którzy oferują swoje usługi, chcą dawać pieniądze na kolejną produkcję?
Borys Lankosz: Dostałem parę propozycji i może coś z tego wyniknie. Ale wobec studia filmowego Kadr zamierzam być lojalny. Jego szef, Jerzy Kapuściński, podał mi rękę już przy "Rozwoju". A ostatnio przy "Rewersie".
Masz 36 lat. Właściwy czas na debiut fabularny?
Borys Lankosz: To nie sprawa wieku, lecz gotowości mentalnej. Gdybym zrobił coś wcześniej, nie byłoby to dojrzałe. Nasi najwięksi reżyserzy debiutowali przed trzydziestką, ale oni mieli doświadczenia wojenne, przez co dorośli szybciej. Moje pokolenie dotknęło komuny, ale ja miałem siedem lat, gdy wybuchł stan wojenny. Żadnych wrażeń.
Co w Twoim zawodzie jest ważniejsze: szczęście czy brylowanie w towarzystwie?
Borys Lankosz: Brylowanie w towarzystwie mnie nie interesuje. Jak widać, udaje się obejść bez tego. Trzeba być wiernym sobie i nie iść na kompromisy. Szczęście ma duże znaczenie. Spotkanie właściwej osoby we właściwym czasie.
Dzięki kręgom wzajemnej adoracji jedni dostają czasami więcej pieniędzy...
Borys Lankosz: Do żadnych kręgów się nie pcham. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mnie to wciągnęło. Nie pasuję do takiego środowiska.
Dlaczego na temat filmu wybrałeś historię z lat 50., czasów, które Twoje pokolenie zna tylko z przekazów dziadków i rodziców?
Borys Lankosz: Bo dostałem od Andrzeja Barta fantastyczny scenariusz. Los zetknął mnie z nim osiem lat temu. Parę razy zdarzyło się nam współpracować i dobrze to wspominałem, więc naturalnym odruchem było zwrócenie się do niego z prośbą o napisanie scenariusza. Miałem tylko jedną sugestię - chciałem, żeby był to film o kobietach.
Dlaczego?
Borys Lankosz: Kobiety są fascynujące. Umieszczenie trzech w jednym domu, pod presją, gdy zło wkracza w ich świat, jest sytuacją godną opowiedzenia.
Zdobyłeś wymarzoną obsadę?
Borys Lankosz: Miałem szczęście i byłem, jak to ja, uparty. Na Annę Polony czekałem przy wyjściu dla aktorów pod Starym Teatrem w Krakowie. Na początku nie chciała mnie słuchać, ale wzięła scenariusz do domu. Poprosiłem, by odpowiedzi, czy zagra w moim filmie, udzieliła mi do końca roku. Był 27 grudnia. Zadzwoniła następnego dnia o ósmej rano. Przed spotkaniem z Krystyną Jandą, którą uwielbiam, miałem tremę, a jednak nie ugryzłem się w język i powiedziałem jej, że sprawia wrażenie, jakby sama miała wygrać Powstanie Warszawskie. Roześmiała się, lody zostały przełamane. Sabiną mogła być tylko Agata Buzek.
Muszę wspomnieć o Adamie Woronowiczu, którego wrzucono do szuflady z napisem: "Popiełuszko i specjalista od ról dziwnych". Tymczasem ma on w "Rewersie" kilka scen, podczas których publiczność płacze ze śmiechu.
Nie pamiętam, jak wpadłem na pomysł obsadzenia Woronowicza w roli księgowego-amanta. Adam przeczytał sceny, które miał zagrać. Był zachwycony. Chciał pokazać, że też potrafi być zabawny. Miał tysiąc pomysłów na sekundę. Wymyślał fryzury, gesty. Na etapie zdjęć przestraszyłem się tylko jednego: słyszałem, że gdy ekipa pęka ze śmiechu na planie, na ekranie nie jest to zabawne. W wypadku Woronowicza ta dewiza się nie sprawdziła.
Widzisz przed sobą wspaniałych aktorów i sporą ekipę, której nie miałeś przy realizacji filmu dokumentalnego. Jak się zachowujesz?
Borys Lankosz: Zwyczajnie - kręcę film. Po pierwsze - wszyscy wiedzieli, że robimy coś fajnego. Wytworzyło się między nami niesamowite porozumienie. Po drugie - nie wszedłbym na plan, gdybym nie był perfekcyjnie przygotowany. Miałem dobrego producenta. Z Marcinem Koszałką przegadałem wszystkie szczegóły. Każda scena istniała w mojej wyobraźni. W ogóle nie patrzyłem w monitor. Janda mówiła, że od lat tak nie pracowała i bardzo jej się to podoba.
W "Rewersie" uniknąłeś martyrologii i patetyzmu. Opowiadasz nowocześnie o przeszłości, ale przez cały czas nie ma wątpliwości, że za oknem istnieje ponura rzeczywistość.
Borys Lankosz: Chciałem pokazać ludzi, których świat nie jest czarno-biały. W tym czasie nie żyli tylko źli ubecy i dobrzy bohaterowie. Wybory tych "zwyczajnych" bywały bardziej interesujące. Dlaczego publiczność powinna być ciekawa historii Sabiny? Bo jest poważna, zabawna, inna. Trzyma w napięciu, a reżyser bawi się konwencjami filmowymi. Nikt się nie będzie nudził.
Co dalej?
Borys Lankosz: "Fabryka muchołapek" według powieści Andrzeja Barta. Mocne zagłębienie się w historię - w Holocaust.
Zapytam Cię jeszcze o bezludną wyspę...
Borys Lankosz: Boję się takich pytań, bo wtedy oczekuje się od bohatera rozmowy bon motów, a ja nie jestem w tym dobry. Chciałbym, żeby daleko ode mnie zostały osoby nieżyczliwe. Nie boję się ich, tylko unikam. Na szczęście dobrze wyczuwam ludzi.
Rozmawiał Maciej Gajewski