Koń... a sprawa polska
Jaki jest koń, każdy widział. Ale w Polsce patrząc na konie, można zobaczyć dużo więcej.
Centrum Warszawy, jeden z pierwszych dni wiosny. W chłodnym cieniu kamienic przy placu Zbawiciela Ewelina, doktorantka z uniwersytetu, sączy latte i w oczekiwaniu na zajęcia z teorii literatury próbuje wytłumaczyć znajomemu Hiszpanowi, o co chodzi z tą awanturą o konie. Hiszpan jest w Polsce od dwóch miesięcy i gdzie by się nie pojawił, ktoś opowiada coś o koniach.
- Jak kogoś dobrze znasz, to mówisz: znamy się jak łyse konie. Jak to będzie po angielsku? Bald horses? - wybucha śmiechem. Hiszpan patrzy na Ewelinę nieco skonsternowany. - A jak ktoś plecie coś bez sensu, to możesz powiedzieć: koń by się uśmiał. Jak kogoś oszukujesz, to robisz go w konia. Czarny koń to ktoś, kto wygra, choć nie był faworytem, a ten, z kim można konie kraść... - Ewelina rozkłada ręce. - Nie wytłumaczę mu tego w ten sposób - poddaje się. Hiszpan uśmiecha się zdezorientowany. - Musisz mi uwierzyć na słowo - mówi mu w końcu. - Wy macie Morze Śródziemne, piękne słońce, rodzinę królewską i dobrze gracie w piłkę. I dziewczyny was lubią. A u nas jest zimno, nasi piłkarze nigdy niczego nie wygrali i od paruset lat w prawie każdej wojnie dostajemy po głowie. Ale w jednym nikt nas nie przegoni. W koniach. Rozumiesz? Koń jest jak Polak - honorowy, dziki i trochę szalony. Hiszpan zaczyna rozumieć.
Koń to świetość
Zaczęło się od tego, że nowa władza zwolniła wieloletnich prezesów stadnin w Janowie Podlaskim i Michałowicach. Wcześniej ich nazwiska były znane głównie pasjonatom. Dziś są na ustach wszystkich. Marek Trela był związany z janowską stadniną od 1978 roku. Zanim został prezesem, przez ponad 20 lat pracował tam jako weterynarz. W lutym tego roku mianowano go wiceprezesem Światowej Organizacji Konia Arabskiego. To duże wyróżnienie. Stadnina w Janowie istnieje od dwustu lat. Rocznie sprzedaje się tu konie za kilka milionów euro. W zeszłym roku padł rekord - prawie półtora miliona euro za 10-letnią klacz Pepitę. Do Janowa regularnie przyjeżdżają gwiazdy, swoje konie trzymała tu Shirley Watts, żona perkusisty The Rolling Stones. Trzymała, bo ostatnio dwie z jej klaczy padły. Pozostałe dwie zabrała. Jerzy Białobok w przyszłym roku obchodziłby 40- -lecie pracy w stadninie w Michałowicach. Przez 20 lat był weterynarzem, od 1997 roku - prezesem. Teraz katarski emir Hamad Al Thani Al Rayyan chce zatrudnić byłych prezesów w swojej stadninie i zapowiada, że Janów i Michałowice stracą na znaczeniu. "Nie rozumiem, dlaczego pozbywacie się tak cenionych przez nas ludzi - powiedział w rozmowie z TVN. - Polskie araby są wyjątkowe dzięki temu, że szefowie dbają o swoje stadniny. Na ostatniej aukcji kupiłem konie za 600 tys. dol., a nie jeździłbym do Polski, gdybym nie miał zaufania do hodowców. Mówię to jako właściciel jednej z największych hodowli na świecie". W Janowie telefony nie chcą przestać dzwonić, a dziennikarze walą drzwiami i oknami. Polacy przypomnieli sobie, że konie to sprawa narodowa. Koń to w Polsce świętość. Od setek lat. Albo i od tysiąca.
Basior, Płotka i Kasztanka
Stefan Czarniecki bardzo kochał taranty, nawet kiedy leżał na łożu śmierci, przyprowadzono mu konia, a w każdym razie tak to widział Leopold Löffler, który umierającego hetmana namalował. Król Jan III Sobieski miał z kolei Pałasza i to z jego grzbietu dowodził wojskami pod Wiedniem w jednej z najsłynniejszych polskich bitew. Książę Józef Poniatowski był właścicielem Szumki - czystej krwi araba, którego uwielbiał dosiadać i z którym chętnie się portretował. Księcia Józefa na Szumce uwiecznił m.in. Juliusz Kossak. Jego syn Wojciech namalował z kolei portret marszałka Piłsudskiego i (a jakże) jego ukochanej Kasztanki. To najsłynniejsza i najbardziej uwielbiana klacz w tysiącletniej historii Polski. Urodziła się w 1914 roku, naprawdę nazywała się Fantazja, ale uznano, że takie imię nie przystoi koniowi Piłsudskiego. Ostatecznie marszałek miał z jej grzbietu bić Moskali i ratować Europę przed bolszewikami. Cała międzywojenna
Warszawa wiedziała o miłości, jaką darzył Kasztankę, ponoć lubił z nią rozmawiać, zwierzał się jej i informował ją o swoich planach. Kiedy padła, gazety donosiły z przejęciem: "Przez trzynaście lat, od krwawych bojów Pierwszej Kadrowej pod Kielcami służyła Komendantowi - wtedy, gdy był on Szarym Brygadierem, i potem, gdy po zwycięskim pochodzie na Kijów i pokonaniu wroga u wrót stolicy przyjmował hołd Narodu" - to akurat "Dziennik Poranny" z listopada 1927 roku. Nie tylko polscy arystokraci i politycy kochali konie. Malarze poświęcali im całe swoje kariery, pisarze dedykowali opowiadania. Najsłynniejsi bohaterowie polskiej literatury również mieli do koni słabość: Michał Wołodyjowski zaplatał warkocze na grzywie swojego Basiora, a wiedźmin Geralt, znany gbur, najbardziej cenił sobie towarzystwo Płotki. - Dziś może trudno to sobie uświadomić, ale historia Polski była koniem pisana - mówi dziennikarz Piotr Kraśko. - Przewoziły dobytek, pomagały uprawiać rolę i wygrywać bitwy. Tak było przez tysiąc lat. Moje pokolenie jest pierwszym w historii Polski, dla którego koń nie był naturalną częścią życia. Kraśko jeździ konno od dziecka, od 15 lat jest instruktorem jeździectwa. - Ten, kto tego nie przeżył, może mieć kłopot z wyobrażeniem sobie, jaką relację można mieć z koniem - tłumaczy.
Końskie zdrowie?
Jeździectwo sportowe i rekreacyjne bije dziś rekordy popularności. Coraz większym zainteresowaniem cieszą się kluby jeździeckie tworzone na kształt dawnych oddziałów kawaleryjskich, kluby kowbojskie i akademie jazdy. Własną akademię prowadzi Karolina Wajda. - Propaguję sztukę jazdy, która wywodzi się z przełomu XVII i XVIII wieku. Cała zachodnia Europa jeździła według tych tradycji. My w Polsce byliśmy pod wpływem jazdy kozackiej, mongolskiej, ukraińskiej, rosyjskiej. To zupełnie inny kunszt, inne tradycje. I inne konie. W Polsce przyjęły się silne, piękne, szybkie i małe, jak z obrazów Kossaka. Mnie fascynowały te andaluzyjskie, wygodne, wielkie. Jak z Goi albo Velázqueza, bajeczne. Były niezwykłym luksusem, ofiarowywano je sobie na dworach całej zachodniej Europy - opowiada. Karolina Wajda marzyła o własnej stadninie od piątego roku życia.
- Zawsze wiedziałam, jak chcę żyć - mówi. - I tak żyję. Jej największą końską miłością była klacz Carmen, którą przywiozła z Francji, kiedy ta miała zaledwie cztery miesiące. - Na rękach ją wynosiłam z przyczepy. Wychowałam na butelce. Umarła przy połogu. Zazwyczaj sama odbierałam porody, ale tym razem zaczęła rodzić, jak mnie nie było. Przyjechałam za późno. Umarła mi na rękach w krwotoku. Jakiś koszmar! Los potrafi nas boleśnie zaskoczyć. Nie wiem, czy gdybym była, tobym ją uratowała. Źrebak przeżył, ale nie mogłam na niego patrzeć. Jak się więc okazuje, w powiedzeniu "końskie zdrowie" nie ma zbyt wiele prawdy. - Nie znam stworzenia delikatniejszego niż koń - przyznaje Piotr Kraśko. - Trzeba niebywałej wiedzy, żeby po sposobie chodzenia, po tym, jak strzyże uszami, dojść do tego, czy jest zdrowy, czy nie. Zdarza się, że ludzie opiekujący się końmi chodzą do stajni w maseczkach, żeby niczym ich nie zarazić. Muszą wiedzieć, któremu będzie lepiej, jeśli będzie miał lekki przeciąg, bo ma kłopoty z płucami i potrzebuje więcej świeżego powietrza, a któremu tego przeciągu należy oszczędzić. - To bardzo wrażliwe zwierzęta - dodaje Karolina Wajda.
- Zdarza się, że jednego dnia koń jest zdrowy, a drugiego choruje, i to ciężko. Brak natychmiastowej interwencji może zakończyć się śmiercią. Kolkę, czyli ból brzucha, można łatwo wyleczyć, ale trzeba działać szybko. Mam piętnaście własnych koni, napisałam procedury postępowania, m.in. na wypadek takiej dolegliwości. Bo jak jest kolka, to są emocje, a jak są emocje, to są niewłaściwe decyzje. Pół godziny i, jeśli się nie poprawia, do chirurga. - Nie znam delikatniejszego stworzenia niż koń - przyznaje piosenkarka Anna Jurksztowicz. Na pierwszą jazdę konną pojechała autobusem za miasto w tajemnicy przed matką. Zakochała się. Zaczęła marzyć o własnych wierzchowcach. - Kto raz wsiądzie na konia, będzie wracał - twierdzi. - Do niedawna każdego ranka jeździłam po okolicznych lasach, łąkach i wygonach. Obecnie moje zwierzęta są w podeszłym wieku i nic już nie robią. Mówię o nich: konie ozdobne.
Opowieść o przodkach
Jeśli konie, to Sienkiewicz. Jeśli Sienkiewicz, to "Potop", a jeśli "Potop", to Daniel Olbrychski, sienkiewiczowski bohater idealny. Olbrychski już jako dziecko potrafił jeździć na oklep. - Na chłopskich koniach - mówi aktor. - Na chłopskich koniach jeździło każde wiejskie dziecko. Przed rolą w "Popiołach" Andrzeja Wajdy trenował jazdę sportową pod okiem rotmistrza Wiktora Olędzkiego, ułana, odznaczonego uczestnika kampanii wrześniowej, a potem trenera i jednego z ojców polskich sukcesów olimpijskich. Jeździ do dziś. - Mam dwa konie, w tym jednego araba - mówi Olbrychski. - Dziś ma już 24 lata i jest na emeryturce, ale trzyma się dobrze. Jego ojciec był jednym z czołowych janowskich ogierów. Ze zdumieniem patrzę na to, co się dzieje. To uderzenie w symbol, w chlubę Polski. To, co się w tej chwili dzieje, porusza wszystkich Polaków. Jeździectwo, hodowla koni to przecież nasza wielka tradycja, tradycja szwoleżerów Napoleona, Wiednia i Grunwaldu. Rację miał Norwid, gdy mówił, że narodem jesteśmy wielkim, ale społeczeństwem żadnym.
- Niewiele mamy w Polsce zabytków, które przetrwały zawieruchy historii - dodaje Piotr Kraśko. - Janowska stadnina to żywa historia. Te konie to nasze klejnoty królewskie. Trudno powiedzieć, kto jako pierwszy zaczął masowo przywozić do Polski konie czystej krwi. Wiadomo, że araby hodował już w XVI wieku król Zygmunt August. Na początku XIX wieku sprowadzał je hrabia Wacław Seweryn Rzewuski - syn hetmana Rzewuskiego, poeta, podróżnik i jedna z bardziej tajemniczych postaci polskiej literatury - przez kilka lat mieszkał wśród Beduinów, nadano mu tytuł emira. Sprowadził z pustyni sto kilkadziesiąt koni czystej krwi. - Wielu ludzi ryzykowało życie, jadąc do Afryki Północnej - mówi Piotr Kraśko. - Już sama podróż ze znajdującej się pod zaborami Polski do Arabii była gigantycznym wyzwaniem. A to był dopiero początek. Historia każdego konia była inna: bywało, że jeden ogier miał kilkudziesięciu właścicieli, czasem zdarzało się je wykradać. A potem trzeba było jeszcze wrócić z kilkudziesięcioma końmi do Polski. Jeżeli mówimy o patriotyzmie, o ojczyźnie, o historii - trudno o lepszy symbol. Nie traktor, nie czołg, tylko koń. Najlepiej oddaje polski charakter - wymaga umiejętności, ale także jakiegoś szaleństwa.
Wymagający jak koń
Karolina Ferenstein-Kraśko, żona Piotra Kraśki, ma kilka pamiątek po dziadku. Na jednej z nich, srebrnej papierośnicy ozdobionej agatem, wygrawerowano: "Rotmistrzowi Ludwikowi Ferensteinowi za zwycięstwo w skokach przez przeszkody". Ludwik Ferenstein walczył w trzech wojnach, był ułanem, a do tego miał fotograficzną pamięć; po latach spisał swoje przygody w książce "Czarny naramiennik". Miał co spisywać - był najmłodszym oficerem, który prowadził paradę przed marszałkiem Piłsudskim, startował w zawodach konnych, a po wojnie pracował przy filmach jako konsultant i trener gwiazd, m.in. Daniela Olbrychskiego i Maryli Rodowicz. Był na planie największych kinowych przebojów PRL-u, w tym sienkiewiczowskiej klasyki - "Potopu" i "W pustyni i w puszczy". Swoją pasją zaraził syna Krzysztofa, wielokrotnego mistrza Polski i dwukrotnego wicemistrza Europy w skokach i ujeżdżaniu. Miłość do koni Karolina Ferenstein ma więc we krwi. - Zawsze powtarzam, że jeżdżę od kilku pokoleń - uśmiecha się.
- Jeszcze byłam w brzuchu mamy, a już jeździłam. Po dziadku i tacie odziedziczyła zamiłowanie do skoków przez przeszkody. Jako pierwsza kobieta w historii zdobyła medal w Pucharze Polski w tej dyscyplinie. Startowała w mistrzostwach świata. - Teraz mam małą przerwę związaną z macierzyństwem, ale myślę, że już za miesiąc zacznę znowu startować - zapewnia. Bo jak już ktoś się w koniach zakocha, to o nich nie zapomni. - Coś jest w tej miłości do koni - przyznaje. - Konie są bardzo wymagające, trzeba im poświęcić dużo czasu. Koń się nie łasi, nie zabiega o towarzystwo. To człowiek musi zabiegać. Rodzice Karoliny Ferenstein przez wiele lat marzyli o własnej stadninie. Po upadku komuny postawili wszystko na jedną kartę. Sprzedali to, co mieli w Warszawie, i przenieśli się na Mazury. Kiedy zaczynali w 1989 roku, było dziesięć koni. Dziś mają sto, a stadnina w Gałkowie jest jedną z najbardziej znanych w Polsce. Na corocznych zawodach Gałkowo Masters u Ferensteinów pojawia się śmietanka polskiego show-biznesu i świata mediów.
Polska dusza
Jazda konna to nie tylko arystokracja, gwiazdy i elitarne kluby jeździeckie. Miłość, a przynajmniej sympatię do koni, zaszczepia nam tradycja. To pewnie dlatego konina nigdy nie zadomowiła się na dobre w polskiej kuchni. Polacy masowo biorą udział w akcjach wykupywania koni z rzeźni organizowanych przez różne fundacje, z Klubem Gaja na czele. Rośnie też popularność hipoterapii, czyli rodzaju rehabilitacji psychofizycznej, w której wykorzystuje się kontakt pacjenta z koniem. Najpopularniejsze są oczywiście zwyczajne treningi w stadninach dla dzieci i dorosłych. Nie są droższe od nauki angielskiego - średnio od czterdziestu do stu złotych za trening. O ile ceny koni sportowych dochodzą do setek tysięcy, a nawet milionów złotych, o tyle zwykłego konia rekreacyjnego można kupić już za kilka tysięcy. Ewelina, ta, która pomaga hiszpańskiemu koledze zrozumieć, o co chodzi z awanturą o stadniny, jeździ konno od zawsze. Zaczęła od obozów jeździeckich dla dzieci, ostatnio była wolontariuszką w stadninie.
- Chętnie łączymy tradycję jeździecką z dawną szlachtą, ale prawda jest taka, że to sport coraz bardziej demokratyczny. Jeśli tylko ktoś ma trochę czasu, może nauczyć się jeździć albo nawet pomóc opiekować się końmi. W zamian może liczyć na wielką przyjaźń. Z koniem jest jak z psem, tylko trzeba wykazać się w stosunku do niego znacznie większą cierpliwością, bo to bardzo duży pies - śmieje się Ewelina. Nikt nie wie, co naprawdę stało się w Janowie Podlaskim. Wiadomo, że wydarzenia w stadninie już od kilku miesięcy śledzi cała Polska. - Konie to nasza duma narodowa - przypomina Karolina Wajda.
- Nawet aukcja w Janowie Podlaskim nazywa się "Pride of Poland". Duma Polski. Nasz kraj słynie z koni na całym świecie. Niewiele jest rzeczy, którymi możemy się pochwalić w równym stopniu. - Husaria, ułani, malarstwo Juliusza i Wojciecha Kossaków - wymienia Anna Jurksztowicz. - "Szał uniesień" Podkowińskiego, Kasztanka Piłsudskiego... Polska historia i sztuka pełne są koni. Koń ma swój wymiar symboliczny, idealnie pasujący do naszych zmagań niepodległościowych. Można by rzec, że bardziej pasuje do naszego godła niż orzeł - śmieje się. - I jest bardzo przyjazny człowiekowi, jest cudownym dziełem sztuki wyrzeźbionym przez naturę. - To coś więcej niż sport - dodaje Karolina Ferenstein-Kraśko. - To wielka polska tradycja. A może nawet polska dusza.
Daniel Grosset
Pani 05/2016