Łatwy nie jestem
Zagrał Jamesa Deana, dostał Złoty Glob i stał się idolem nastolatek. Teraz James Franco, specjalista od kina niezależnego i popularny wśród hollywoodzkich gwiazd artysta malarz, walczy z etykietką symbolu seksu i gra… właściciela „ Playboya ” Hugh Hefnera .
Aktorem został z powodu... zazdrości. Jego licealna dziewczyna należała do grupy teatralnej i w jednym z przedstawień całowała kolegę z zespołu. Gdy James Franco zobaczył tę namiętną scenę, postanowił dołączyć do obsady i wyeliminować rywala. Potem jego kariera potoczyła się błyskawicznie.
Miał 21 lat, gdy dostał główną rolę w serialu "Freaks and Geeks". Dwa lata później zagrał w biograficznej produkcji "James Dean - buntownik?" Marka Rydella i z dnia na dzień stał się sławny. Potem były takie hity jak "Obywatel Milk" (reż. Gus Van Sant), gdzie aktor wcielił się w chłopaka głównego bohatera granego przez Seana Penna, "Jedz, módl się, kochaj" z Julią Roberts (reż. Ryan Murphy) oraz "127 godzin" Danny’ego Boyle’a, za co dwa lata temu otrzymał nominację do Oscara.
Na ekrany polskich kin weszły właśnie dwie produkcje z udziałem Jamesa Franco: "Oz Wielki i Potężny" (reż. Sam Raimi) oraz sensacja ubiegłorocznego festiwalu w Cannes - "Spring Breakers". Film w reżyserii Harmony’ego Korine’a to rzecz o studentkach, które jadą na Florydę, żeby przeżyć fantastyczną imprezę w Daytona Beach. Co roku na plażowe szaleństwo przyjeżdża tam 200 tys. młodych ludzi z całych Stanów.
Jako nastolatek spędzałeś wakacje w Daytona Beach lub innym podobnym miejscu?
James Franco: (śmiech) - Nie. Urodziłem się w Kalifornii, więc dla mnie imprezy na plaży nie były aż taką atrakcją jak dla dzieciaków z innych stanów, szczególnie z zimnej północy. Oczywiście, słyszałem o dziejących się tam ekscesach: orgiach, nieustającym zamroczeniu alkoholowym i narkotycznym, dziewczynach tańczących toples do białego rana, ale w Kalifornii też to przerabialiśmy. Choć zapewne na mniejszą skalę i nie w tak spektakularny sposób.
Czyli nie byłeś dobrze ułożonym nastolatkiem?
- Rodzice mieli ze mną sporo kłopotów. Wagarowałem i tak jak każdego młodego chłopaka bardziej niż lekcje interesowały mnie dziewczyny i alkohol. Zaprzyjaźniłem się z grupą grafficiarzy i wieczorami, w kominiarkach, organizowaliśmy wyprawy na obiekty, które chcieliśmy ożywić. Ucieczki przed policją dodawały monotonnemu na co dzień życiu pikanterii. I czasem kończyły się aresztem. Plus tego był taki, że odkryłem w sobie pasję do malowania.
Groził ci wtedy poprawczak...
- Gdyby nie wciągnęło mnie kino, pewnie marnie bym skończył. Na szczęście zachwyciłem się radzieckim reżyserem Andriejem Tarkowskim oraz Francuzem Robertem Bressonem i, zamiast spędzać czas w podejrzanym towarzystwie, zacząłem częściej zostawać w domu, żeby oglądać filmy.
Rodzice musieli być zadowoleni, że znalazłeś nową pasję.
- Tylko na początku. Mój ojciec, szanowany wykładowca matematyki, był w szoku, kiedy oświadczyłem, że zamierzam zostać aktorem. Ta profesja źle mu się kojarzyła i powiedział, że nie da mi pieniędzy na kurs. Żeby zarobić, zacząłem pracę w McDonaldzie. Te doświadczenia stały się potem inspiracją do napisania mojego debiutanckiego zbioru opowiadań "Palo Alto".
Kiedy odkryłeś kino Harmony’ego Korine’a, u którego grasz w "Spring Breakers"?
- Zakochałem się w nim, kiedy w połowie lat 90. zobaczyłem jego debiut "Dzieciaki". Ten film o zdemoralizowanych i zagubionych nastolatkach z robotniczych dzielnic wielkiego miasta poruszył mnie do głębi. Pomyślałem wtedy, że chciałbym kiedyś zagrać w filmie Korine’a. Kiedy po latach przypadkiem się spotkaliśmy, od razu zacząłem namawiać go do wspólnego projektu. Potem Harmony przysłał mi scenariusz "Spring Breakers". Widział mnie w roli rapującego, ekscentrycznego dilera narkotyków z warkoczykami, wytatuowanym ciałem i garniturem srebrnych zębów. Pękałem z dumy, bo przecież mógł wybrać prawdziwego muzyka, takiego jak Riff Raff czy Kevin Federline, były mąż Britney Spears.
Wizerunek młodych Amerykanów nie jest w tym filmie zbyt pozytywny - liczą się tylko niezobowiązujący seks i bezmyślna zabawa.
- Korine pokazuje upadek moralności oraz degenerację młodzieży. Bunt, który kiedyś cechował młodych ludzi, teraz jest zastąpiony przez hedonizm.
Ty zdobyłeś popularność dzięki roli buntownika - w 2001 roku zagrałeś Jamesa Deana, ikonę nonkonformistycznej postawy życiowej.
- Ta kreacja naznaczyła całe moje zawodowe życie. "Buntownika bez powodu" Nicholasa Raya obejrzałem po raz pierwszy jako nastolatek i poczułem z tym filmem niezwykle silną więź. Oczywiście obsadzenie mnie - idola nastolatek kojarzonego z rolami Deana i Allena Ginsberga, którego zagrałem w filmie "Skowyt" Roba Epsteina - w "Spring Breakers" jest zabiegiem celowym. Pokazuje, jak daleko celebrytom z MTV do ideowców z lat 50.
W 2011 roku, po dziesięciu latach, wróciłeś do postaci Jamesa Deana, ale tym razem nie w filmie, a w sztuce...
- W Museum of Contemporary Art w Los Angeles przygotowałem wystawę "Rebel", która była poświęcona "Buntownikowi...". Zaprosiłem do współpracy ludzi ze świata sztuki i poprosiłem, żeby przemyśleli, czym jest dla nich ten film. Nie chodziło mi o odtworzenie legendy, ale o jej przetworzenie. Wspólnie zgromadziliśmy zakulisowe historie i opowieści ludzi pracujących przy produkcji.
Co ponadczasowego widz może odkryć w "Buntowniku..."?
- Widziałaś "Drive"? (reż. Nicolas W. Refn)
Z Ryanem Goslingiem? Tak.
- Ryan gra tam kierowcę wyścigowego, który nosi charakterystyczną kurtkę ze skorpionem i mało mówi. W obronie ukochanej zrobi jednak wszystko. Jest podobny do bohatera granego przez Nicolasa Cage’a w "Dzikości serca" (reż. David Lynch). Obie te kreacje powstały z inspiracji Jamesem Deanem. To dowód na to, że taki wzorzec męskości powrócił w popkulturze do łask.
Kiedy przygotowywałeś się do roli, zacząłeś palić papierosy.
- I to dwie paczki dziennie, chociaż nienawidzę nikotyny! To wpływ metody Stanisławskiego. Na czas zdjęć zerwałem też ze swoją dziewczyną. Chciałem poczuć smak prawdziwej samotności.
Czy to nie przesada?
- Kobiety nie mają ze mną łatwego życia. Ofiarą egoizmu i natłoku zajęć była moja ostatnia dziewczyna, Ahna. Nasz związek trwał pięć lat i rozpadł się z mojej winy. Poświęcałem narzeczonej zbyt mało czasu i czuła się zaniedbywana. Uświadomiłem sobie, że przy moim trybie życia muszę pozostać człowiekiem wolnym. Wątpię, żeby jakaś kobieta chciała żyć z facetem, który oświadcza nagle, że przez najbliższe dni będzie żył jak bezdomny. A ja, przygotowując się do roli narkomana w "Dochodzeniu" Michaela Catona-Jonesa, zamieszkałem wśród ćpunów na ulicy.
Na tegorocznym festiwalu w Berlinie promowałeś film "Interior. Leather Bar", w którym twój bohater uprawia bardzo realistycznie seks z mężczyzną.
- Chciałem zostać aktorem, by przełamać nieśmiałość. Jako młody chłopak byłem bardzo wstydliwy. Dziś nie mam żadnych problemów z nagością na ekranie ani ze scenami erotycznymi, nawet tymi ekstremalnie odważnymi. Nie interesują mnie cukierkowe komedie i miłość pod prześcieradłem, ale prawdziwe ludzkie namiętności. "Interior. Leather Bar" jest próbą odtworzenia sceny wyciętej z filmu "Zadanie specjalne" Williama Friedkina z młodym Alem Pacino w roli głównej. Cenzura wyrzuciła z produkcji blisko 40 minut męsko-męskiego seksu.
Hitem Berlinale był też film "Lovelace" Jeffreya Friedmana i Roba Epsteina, w którym zagrałeś Hugh Hefnera.
- Początkowo miałem wcielić się w męża Lindy Lovelace, ale ostatecznie stałem się Hefnerem. Dobrze, że ten film powstał, bo tytułowa bohaterka, gwiazda porno, zostaje ukazana jako postać tragiczna, a na światło dzienne wychodzą nieznane dotąd fakty z jej życia.
James, czy ty w ogóle sypiasz? Znajdujesz czas na relaks?
- Nie lubię spać, bo to zabiera mi czas, który mogę przeznaczyć na ciekawsze zajęcia. A jak już nic nie robię, to... maluję. Film to praca zespołowa, a gdy staję przed sztalugami, jestem ze sobą sam na sam. To mnie odpręża. Jedną z moich prac ma Sharon Stone, z czego jestem niesamowicie dumny.
Jakie masz marzenia?
- Tylko jedno. Żebym się nie wypalił.
Rozmawiała Mariola Wiktor
PANI 4/2013