Lucyna Ćwierczakiewiczowa: Polska kucharka narodowa
Czasopismo satyryczne "Muchy" w 1899 roku nazwało Lucynę Ćwierczakiewiczową "władczynią w państwie rondla i warząchwi". Słowa te były częścią pamfletu wymierzonego w słynną kucharkę po skandalu, który złamał jej karierę. Mimo to doskonale oddawały pozycję tej zażywnej damy, która przez całe dekady rządziła polskimi podniebieniami i zmieniła mentalność kobiet swojej epoki. Na swoją pozycję na szczycie ciężko zapracowała.
Niewiele brakowało, by Lucyna, córka Fryderyka i Henrietty Bachmanów, dołączyła do grona kobiet, o których historia zupełnie zapomniała. Jej planem na życie, podobnie jak tysięcy innych panien pochodzących z rodzin mieszczańskich, było dobrze wyjść za mąż, urodzić dzieci, wzorowo prowadzić dom i trochę angażować się w działalność dobroczynną.
Nie odebrała formalnej edukacji, nauczyła się jednak francuskiego, niemieckiego, gry na fortepianie i śpiewu, czyli umiejętności przydatnych "towarzysko". Spraw związanych z prowadzeniem domu uczyła się od matki. Chodziły razem na targ, pilnowały zapasów, doglądały kucharki. Lucyna chętnie przyglądała się powstawaniu potraw. To, co początkowo było zaledwie upodobaniem, z biegiem lat przerodziło się w najprawdziwszą pasję.
Zanim jednak najsłynniejsza polska kucharka wydała swoją pierwszą książkę, wzięła ślub z rozsądku i osiadła w majątku męża, Feliksa Straszewskiego, pod Warszawą. To tam po raz pierwszy sama musiała się zająć zarządzaniem domem. Obserwowała bacznie, co dzieje się w wiejskim gospodarstwie wraz ze zmieniającymi się porami roku, notowała dobre rady i przepisy od sąsiadek. W praktyce uczyła się korzystać z dobrodziejstw ogrodu i dbać o to, by w jej domu jadało się zdrowo nawet w środku zimy. Nie było jej to jednak w stanie zapewnić szczęścia rodzinnego.
Niestety, jej małżeństwo nie układało się dobrze, a Straszewski spędzał coraz więcej i więcej czasu z dala od domu. Kiedy w końcu młodej mężatce udało się zajść w ciążę, radość nie trwała długo. Lucyna straciła dziecko i pogrążyła się w smutku. Niedługo później do reszty rozpadło się jej małżeństwo, a ona sama, wykorzystując kruczek prawny, została rozwódką.
Z podziałem majątku nie było żadnego problemu - wszystko zostało dokładnie ustalone i spisane jeszcze przed ślubem. Lucyna wróciła do Warszawy, do matki, która bardzo szybko rozpoczęła poszukiwania następnego męża dla jedynej córki. Nie było równie łatwo, jak za pierwszym razem. Rozpad małżeństwa nieco nadszarpnął reputację młodej rozwódki, w dodatku, chociaż Lucyna miała wiele zalet, ujmująca powierzchowność nie była jedną z nich.
Przez żołądek do serca?
Ostatecznie wybór padł na inżyniera Stanisława Ćwierczakiewicza. Związek z nim dał Lucynie nadzieję na spokojne i zgodne pożycie. Po zaręczynach przyszli małżonkowie spędzali czas na wspólnych obiadach z jej rodziną. Przy stole szybko dały o sobie znać przebłyski geniuszu kulinarnego narzeczonej. Nawet jeśli biesiadnicy mieli za sobą obfity posiłek, każdy starał się zostawić choć odrobinę miejsca na wspaniałe wypieki i desery, które wychodziły spod ręki Lucyny.
Między nią i Stanisławem zrodziło się szczere uczucie, które przypieczętował ślub na początku 1852 roku. Lucyna miała wówczas 25 lat i wreszcie mogła dzielić swoje życie z mężczyzną, który potrafił ją docenić. Dla Stanisława uczyła się gotowania najróżniejszych smakołyków, które pamiętał z dzieciństwa. On odwdzięczał jej się dobrym słowem i ogromnym przywiązaniem. Okazało się, że dla Lucyny w miłości do dwóch razy sztuka - po pierwszej porażce trafiła na człowieka, z którym spędziła kilkadziesiąt szczęśliwych lat i którego nazywała "najukochańszym z ludzi".
Jako pani domu lubiła troszczyć się o swoich najbliższych. Jeśli zachodziła taka potrzeba, w jednej chwili zmieniała się w pielęgniarkę. Dała temu dowód, gdy na rodzinę spadła tragedia. Brat Lucyny, Karol, z nieznanych powodów popełnił samobójstwo.
Ćwierczakiewiczowa troskliwie zajęła się matką, która bardzo ciężko przeżyła ten cios. Stosując między innymi zabiegi balneoterapii, pomogła jej wrócić do zdrowia.
W domu Ćwierczakiewiczów panowała swobodna, ciepła atmosfera. Sama Lucyna chętnie karmiła swoich bliskich nowymi daniami, których receptury sama wypróbowywała i udoskonalała w kuchni. Jej dom funkcjonował jak doskonale naoliwiona maszyna, a goście uwielbiali do niego zaglądać. Zawsze byli pewni, że mogą liczyć na jakieś rarytasy. Wina, nalewki, przetwory, ciasta, leguminy, przekąski zimne i gorące - wszystko, co podawała na stół Lucyna, wprost zachwycało. O tych delicjach w Warszawie robiło się coraz głośniej.
Nowa kariera pani Lucyny
Nie wiadomo, czy ktoś podsunął Ćwierczakiewiczowej ten pomysł, czy sama nosiła się z nim od dłuższego czasu. Pewne jest jedno. Sześć lat po ślubie, w 1858 roku, pożyczyła pieniądze od znajomego i zdecydowała się wydać "Jedyne praktyczne przepisy wszelkich zapasów spiżarnianych oraz pieczenia ciast".
Sen z powiek spędzało jej to, że książka może okazać się zupełną klapą, a ona zostanie z długiem. Okazało się jednak, że te obawy są całkowicie bezzasadne. Jej pierwsza książka okazała się absolutnym hitem, a nakład rozszedł się błyskawicznie. Kluczem do sukcesu były nowoczesne na tle epoki poglądy Lucyny na sztukę kulinarną oraz ciekawe, różnorodne i dopracowane receptury, pozwalające przyrządzić najrozmaitsze rarytasy. Zresztą, książka w dużej części poświęcona jest pieczeniu ciast, a w tym Ćwierczakiewiczowa nie miała sobie równych.
Dwa lata później ukazało się "356 obiadów za 5 złotych". cementując pozycję Lucyny, jako przewodniczki po polskim smaku. Na tę książkę nie tylko nie musiała pożyczać od nikogo pieniędzy. Mogła ją spokojnie sfinansować ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy. W "365 obiadach" sięga po najróżniejsze receptury, jednak nadaje im własne szlify.
Jeszcze całkiem niedawno książki kucharskie opowiadały zupełnie inną historię i pełne były przepisów stosownych dla kuchni magnackiego pałacu, a brzmiących niemal absurdalnie w kontekście tej zlokalizowanej w miejskiej kamienicy. Lucyna tak opracowuje swoje receptury, by dało się je przyrządzać w zwykłych domach.
Podaje proporcje, informacje o składnikach, czas gotowania. Jest przekonana, że danie nie może się nie udać, jeśli tylko kucharz będzie się trzymać jej instrukcji. Oprócz tego mocno odchudza dania, tonące dotąd w maśle i słoninie, wprowadza do nich więcej warzyw i zwraca uwagę czytelniczek na to, że sposób podania też jest bardzo ważny. Wszystko to jest nowym i ciekawym spojrzeniem na kuchnię.
"365 obiadów" przynosi jej sławę, za którą podążają też pieniądze (kolejne wydania będą jej przez kilkadziesiąt lat przynosiły stały dochód). Lucyna nabiera tupetu i dochodzi do wniosku, że "jeden tylko jest Szekspir i jedna jest Ćwierczakiewiczowa". Warszawskie salony dyskutują o autorce książek kucharskich, prasa traktuje ją jak celebrytkę. Ona sama daje się poznać jako osoba przedsiębiorcza. Ma też własne zdanie, którego nie boi się głośno wyrażać. Bywa złośliwa i apodyktyczna. Zdaniem niektórych ma po prostu niewyparzony język.
Ćwierczakiewiczowa lubiła zaglądać do warszawskich salonów, chadzała do opery i teatru, z daleka zwracając na siebie uwagę. Była głośna, szybko chodziła i z wiekiem zaczęła coraz bardziej przybierać na wadze, do tego stopnia, że miała problem z wchodzeniem po schodach. Jednych, jak Elizę Orzeszkową, zraziła do siebie ciętym dowcipem (pisarka uważała ją za żądną sławy herod babę), z innymi, jak z Bolesławem Prusem, po prostu się zaprzyjaźnia. Ich wzajemna sympatia znajduje wyraz w felietonach pisarza. W jednym z nich stwierdza on, że do zawarcia małżeństwa niezbędne są trzy warunki: pełnoletniość obojga, wolna i nieprzymuszona wola oraz... "365 obiadów" Ćwierczakiewiczowej. Lepszej reklamy Lucyna sama by sobie nie mogła wymyślić.
Jej książki broniły się zresztą same. Były popularne do tego stopnia, że wiadomości o ich nakładach były dla literatów niczym kubeł zimnej wody. Z lodem. Dość powiedzieć, że książki kucharskie i gospodarskie Ćwierczakiewiczowej sprzedawały się lepiej niż dzieła samego Adama Mickiewicza, nie wspominając o Henryku Sienkiewiczu. To musiało powodować ukłucie zazdrości.
Ćwierczakiewiczowa nie zamierzała jednak osiadać na laurach. W 1865 roku rozpoczęła współpracę z niezwykle poczytnym magazynem dla kobiet "Bluszcz", gdzie zajęła się obszernym dodatkiem poświęconym modzie i sprawom gospodarstwa domowego, który niemal w całości wypełnia samodzielnie.
Z niemieckiego żurnala tłumaczyła wskazówki odnośnie szycia najmodniejszych sukien, które poprawiała i uzupełniała. Zamieszczała tam też przepisy i porady. "Bluszcz" nie był jedynym miejscem gdzie pisywała. Do warszawskich gazet wysyłała między innymi relacje z podróży, w których dawały o sobie znać jej cięty dowcip i zamiłowanie do ploteczek.
Aby poczuć atmosferę świąt potrzebne są kolędy i "Kolęda"
W 1875 roku zaczęła wydawać kalendarz "Kolęda dla gospodyń przez Autorkę 365 obiadów", który ukazywał się przed Świętami Bożego Narodzenia. To kompendium wiedzy o gospodarstwie domowym, zawierające przydatne porady, przepisy, ale też przemycający nowoczesne poglądy między innymi na kwestię higieny, spisy lekarzy, czy kącik literacki.
W tym samym roku, w którym zaczęła publikację "Kolędy", zaczęła prowadzić w swoim domu płatne kursy. Było to połączenie niewielkiej szkoły kulinarnej i szkoły prowadzenia racjonalnego gospodarstwa domowego, gdzie absolwentki pensji dla panien mogły szlifować umiejętności potrzebne młodym mężatkom. To, że zarabiała na tym nauczaniu, nie oznacza wcale, że była pobłażliwa. Wręcz przeciwnie - potrafiła surowo oceniać swoje podopieczne.
Właśnie ta skłonność do ostrych opinii stała się przyczyną jej upadku. W 1899 roku w swojej "Kolędzie" umieściła niesławny tekst "Sylwetki moich panien do towarzystwa", w którym zdecydowanie przekroczyła granicę swojego typowego lekko złośliwego humoru i bez litości zaatakowała młode kobiety. Chociaż powstrzymała się od używania imion i nazwisk, nie pominęła szczegółów pozwalających znajomym na identyfikację poszczególnych bohaterek.
Tym razem to na nią rzuciły się gazety, które nie zamierzały brać jeńców. Wszyscy ci, którym przez lata zaszła za skórę, wreszcie mogli się odgryźć i wycisnęli tę okazję do ostatniej kropli. Ćwierczakiewiczowa, do niedawna postrach Warszawy, została ostatecznie pokonana i wycofała się z życia publicznego. Publicznie przeprosiła za swój tekst oraz zawiesiła wydawanie cieszącej się ogromną popularnością "Kolędy".
Warto podkreślić, że skandal z "Sylwetkami" to nie był pierwszy raz, kiedy stała się celem opinii publicznej. Po powstaniu 1863 roku niektóre osoby zaczęły traktować ją jak powietrze, inne wprost oskarżały, że współpracuje z rosyjskim zaborcą. Na jednym z jej zaplanowanych odczytów nikt się nie pojawił - wydarzenie zostało zbojkotowane. Lucyna była bezsilna. Z zewnątrz rzeczywiście wyglądało to źle.
W jej domu bywali carscy urzędnicy. Sama też posyłała im kosze wiktuałów do domów. Ta zażyłość miała jednak drugie dno. Pod pozorem przyjemnych towarzyskich wizyt, podlanych nalewką, okraszonych jej słynnymi na całą Warszawę potrawami, Ćwierczakiewiczowa po cichu walczyła o skazanych powstańców.
Miłymi słówkami i drobnymi prezentami z własnej spiżarni przekonywała urzędników zaborcy, żeby umożliwili przesyłanie do więzienia paczek, złagodzili warunki przetrzymywania osadzonych, czy udzielili informacji o aresztowanych. Eliza Orzeszkowa kpiła z kucharki, że jej działalność patriotyczna i dobroczynna jest tylko na pokaz i w celu pomnożenia sławy. Trudno jest jednak oskarżać Ćwierczakiewiczową o taką hipokryzję wiedząc, jak bardzo ryzykowała wtedy reputacją.
W 1901 roku Lucyna Ćwierczakiewiczowa zachorowała na zapalenie płuc. Miała wówczas 72 lata i nie była w najlepszej kondycji. Po latach ciągłego gotowania i próbowania dorobiła się potężnej tuszy, która utrudniała jej chodzenie. Nadwaga musiała też pociągać za sobą inne problemy zdrowotne. Jej organizm nie był w stanie zwalczyć zapalenia płuc.
26 lutego 1901 roku, po 10 dniach choroby, Ćwierczakiewiczowa zmarła. Na jej wyraźną prośbę pogrzeb był skromny. Kiedy przyszło do ostatecznego pożegnania, okazało się, że dawna niechęć względem Lucyny się rozpłynęła, a gazety, które jeszcze dwa lata wcześniej wdeptywały ją w ziemie, pisały o odejściu "kobiety dobrego serca".
Bez względu na to, jak współcześni oceniali ją jako osobę, nie da się zaprzeczyć, że przez całe dziesięciolecia to właśnie ona wpływała na to, co i jak jada się na polskich stołach. Swoimi książkami i tekstami w prasie kobiecej przełamywała potężne uprzedzenia i trwające przez pokolenia stereotypy, które kazały myśleć, że w samodzielnym gotowaniu jest coś uwłaczającego.
Jej niezaprzeczalną zasługą było otwarcie polskiej kuchni na jarzyny, których do swoich jadłospisów wprowadziła mnóstwo. Ćwierczakiewiczowa lobbowała też za unowocześnianiem gospodarstw domowych, donosząc swoim czytelniczkom o najnowszych zdobyczach techniki, mogących ułatwić ich życie. Chociaż od czasu pierwszego wydania "365 obiadów" minął szmat czasu, porady autorki pozostają aktualne do dziś.