Ludzie uwielbiają ten głos. Wyjątkowy talent z Polski
Choć nie wszyscy chodzimy do opery, mało kto nie daje się urzec magii tenorów. Od czasu gdy pod koniec ubiegłego wieku Jose Carreras wraz z Lucianem Pavarottim i Placidem Domingiem stanęli wspólnie na scenie, mówi się nawet o kulcie tenorów. Śpiewacy o takim głosie bez trudu zapełniają sale koncertowe, a nawet robią kariery w świecie muzyki popularnej. Są uwielbiani. Alexander Marev to niezwykle utalentowany polski tenor, z szansą na światową karierę.
Izabela Grelowska, Styl.pl: Czy przypomina pan sobie swój pierwszy kontakt z operą? Jak odebrał pan wtedy ten świat?
Alexander Marev: - Pierwszy świadomy kontakt z operą to "Madame Butterfly" Pucciniego w genialnej reżyserii Mariusza Trelińskiego - miałem wtedy 12 lat. Reżyseria oraz cudowna scenografia Borisa Kudlički wywarły na mnie wrażenie nie do zapomnienia. Do dziś uważam, że to jest jedna z najpiękniejszych produkcji na świecie.
Ponoć to Kaludi Kaludov odkrył pana talent. Jak to się stało, że został pan jego uczniem?
- Tak, miałem wtedy 14 lat i śpiewałem w warszawskim chórze chłopięcym. W trakcie jednej z sesji korepetytorka wokalna chóru powiedziała mi, że mam bardzo dobry materiał wokalny, który powinien rozwinąć najlepszy możliwy pedagog. Tak się złożyło, że ta pani miała namiar do ówczesnego agenta Kaludiego, który powiedział mi, że maestro za kilka tygodni będzie prowadził w Warszawie masterclass. Udało mi się skontaktować z Kaludim i dostałem zaproszenie na przesłuchanie.
- Pamiętam, że był to ogromny stres, połączony z wiedzą, że praca na kursach mistrzowskich odbywa się publicznie dla innych uczestników kursu. Świadomość, że mam zaśpiewać dla maestro oraz grupy dużo starszych i doświadczonych śpiewaków spowodowała pewnego rodzaju panikę, ale Kaludi był wyrozumiały i miałem z nim przesłuchanie sam na sam. Maestro po przesłuchaniu zaprosił mnie na kurs mistrzowski i zaczęła się wówczas poważna praca, oczywiście czasami pełna łez i zawodu, ale taka, która dała efekty.
Myślę, że nasi czytelnicy mają dość mgliste wyobrażenie o kształceniu śpiewaków operowych i drodze, jaką muszą oni przejść. Czy mógłby pan trochę o tym opowiedzieć?
- Jest to dość długi i żmudny proces. Młody człowiek najpierw zastanawia się, z kim się skontaktować, żeby w ogóle móc zacząć. Najczęściej są to szkoły muzyczne, później chronologicznie są to akademie muzyczne czy też konserwatoria, a następnie trzeba szukać i z pewnością nie można dawać wiary i zaufania jednemu pedagogowi. Trzeba mieć w sobie ciekawość, słuchać dużo starych nagrań, na których można usłyszeć wielkich tytanów świata opery takich jak: Maria Callas, Mario del Monaco, Franco Corelli, Giorgio Zancanaro, Luciano Pavarotti, Mirella Freni bądź Robert Merill.
- Później często utalentowani śpiewacy trafiają do studio operowych działających przy dużych operach takich jak opera w Monachium, Paryżu czy Mediolanie. W Polsce też istnieje taka instytucja - Akademia Operowa działająca przy Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Potem w grę wchodzą konkursy i poszukiwanie agenta - w dużym skrócie praca, praca, praca, trochę talentu oraz szczęścia.
Jest pan związany z Polską i Bułgarią, kształcił się pan też w Belgii. Czy świat opery jest uniwersalny i wszędzie działa podobnie jeśli chodzi o perspektywy dla młodego artysty, czy może widzi pan jakieś różnice między tymi krajami?
- To jest bardzo skomplikowane pytanie, ponieważ w każdym kraju jest trochę inaczej. Niestety u nas kultura muzyki klasycznej nie jest tak pielęgnowana jak na zachodzie Europy - widać dużą trudność u młodych ludzi liczących na rozwój, bo międzynarodowy rynek to nie jest - nad czym niestety ubolewam - Polska. Bardzo rzadko śpiewają u nas gwiazdy wielkiego formatu operowego, czego nie można zarzucić operze w Paryżu, Brukseli czy Monachium. Na szczęście, choć powoli, to się zmienia. Mamy prawdziwą ekstraklasę śpiewaków takich jak Piotr Beczała (dzięki którego staraniom wystawiono "Halkę" Moniuszki w Theater an der Wien), Aleksandra Kurzak, Andrzej Filończyk czy wspaniały Mariusz Kwiecień - od niedawna nowy dyrektor artystyczny Opery Wrocławskiej, który na poważnie rzucił wyzwanie i rękawicę Teatrowi Wielkiemu, co jest genialne - zdrowa konkurencja jest czymś bardzo potrzebnym w kulturze.
Mówi się o panu "najbardziej obiecujący tenor młodego pokolenia". Jakie odczucia budzi w panu to określenie?
- Myślę, że to określenie "najbardziej" jest trochę na wyrost, gdyż jest bardzo dużo utalentowanych osób. Uważam jednak, że to na pewno wielka radość słyszeć tak pochlebne rzeczy na swój temat, co jest motorem do działania i daje wielką motywację. Sądzę zatem, że to tylko tzw. określenia, bo w końcu grunt to dawać radość publiczności i nieść jej piękno, które daje muzyka operowa.
1 marca 2021 odbędzie się światowa premiera opery "The Tin Soldier" w Grand Theatre de Geneve. Może pan opowiedzieć kilka słów o swojej roli?
- Jest to wymagająca rola, ponieważ w libretcie jest to młody chłopiec - więc jeśli chodzi o grę aktorską jest to postać bardzo aktywna, nieco autystyczna, na pewno introwertyczna. Chłopiec dowiaduje się o planowanym rozwodzie swoich rodziców i desperacko walczy o to, by uniknąć tego procesu. Za pomocą wyobraźni stara się połączyć baletnicę (wyobrażenie matki) oraz ołowianego żołnierza (ojca) - prezenty, które otrzymał odpowiednio od babci i ojca z okazji urodzin, by mieć tę pozorną nadzieję na uniknięcie rozwodu.
- Natomiast jeśli chodzi o warstwę muzyczną, jest to rola wymagająca wokalnie. Śpiewanie pełne emocji, sporo kulminacyjnych dramatycznych momentów, przez które nie można stracić głowy i kontroli. Tak więc postać ta jest pełna kontrastów. Sama muzyka nie jest typową atonalną muzyką współczesną. Kompozytor Jeremie Rhorer (wielki francuski dyrygent) nie jest fanem pełnej atonalności w muzyce współczesnej, toteż w tym dziele słyszymy dużo inspiracji kompozytorami takimi jak Debussy. W muzyce jest dużo programowości, lejtmotywów oraz obrazowości, która towarzyszyła kompozytorom impresjonistycznym.
Jakie nadzieje wiąże pan z tym przedstawieniem i co ono znaczy dla pana kariery?
- Jest to dla mnie wyjątkowe wydarzenie w życiu, gdyż to mój debiut operowy. Miała być to moja czwarta produkcja, ale z powodu Covid wszystko zaczęło być odwoływane. Poza tym jest to światowa premiera, co umożliwia nam jako pierwszym odtwórcom danie tchnienia i tworzenie tego dzieła po raz pierwszy. A fakt tego, że premiera będzie miała miejsce w jednym z największych teatrów operowych w Europie - Grand Theatre de Geneve - dodatkowo dodaje radości z możliwości pracy przy tym projekcie.
Pandemia to trudny czas dla artystów, wiele przedstawień jest odwoływanych. Jak pan radzi sobie z tą sytuacją, jak wpływa ona na pańskie plany?
- Jest to fatalna sytuacja, ale też dobry czas na samodoskonalenie formy wokalnej i wyciszenie. Dla mnie rok 2020 miał rozpocząć się wspaniale - pod koniec lutego mieliśmy rozpocząć próby do "Gianni Schicchi" Giacomo Pucciniego, gdzie miałem kreować postać Rinuccia u boku genialnego Schicchi - Lucio Gallo w operze Monte Carlo. Miała to być koprodukcja pomiędzy operą a Chapelle Musicale Reine Elisabeth, gdzie jestem artystą w rezydenturze. Później miał być debiut w Opera Royale De Wallonie-Liege w roli Ovando w mało znanej operze "Alzira" młodego Verdiego (przeniesiona na jesień 2022). Następnie miała być gala we Flagey w Brukseli - jako uczczenie 80. urodzin wybitnego bas-barytona Jose van Dama, oraz - niestety odwołana - produkcja "Il turco in Italia" (również przeniesiona na 2022 rok), gdzie miałem kreować postać Albazara - też w Liege.
- W Genewie również mamy covidowe problemy, ale poza planowaną premierą dla publiczności 1 marca mamy w planach streaming na żywo 27 lutego. Nie jest łatwo, ale patrzę optymistycznie w przyszłość - licząc, że 2022 rok będzie już sezonem wolnym od maseczek, pustych miejsc w operze i że będziemy mogli z wielką radością przywitać naszych widzów.
>>>Zachęcamy do oddania głosu>>>>
Agnieszka Sienkiewicz nominowana jest w plebiscycie Telekamery 2021 w kategorii "Aktorka". Głosuj online!
Głosowanie trwa do 11 lutego.