Magda
Łobuzerski uśmiech, seksapil. Nigdy wcześniej nie czuła się tak kobieco. Dostaje główne role w filmach, dużo gra w teatrze. O Magdalenie Boczarskiej robi się głośno. To jest jej czas.
Niezwykle delikatna. Wręcz filigranowa. Pije herbatę z imbirem bez cukru. Jest trochę przeziębiona. Ostatnio nie ma kiedy odpocząć. Od rana próby w teatrze, wieczorami spektakle. Magdalena Boczarska dużo pracuje. Mówi, że stać ją na to, by skupić się na pracy. Nie ma jeszcze rodziny, nie spłaca kredytów. Nie musi i nie chce rozmieniać się na drobne. Czuje, że zawodowo nadszedł jej najlepszy czas. Czeka na wyzwania. Swojego najnowszego filmu „Różyczka” w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego jeszcze nie widziała, ale wybiera się na premierę. Ma tremę, oglądanie siebie na dużym ekranie niezmiernie ją peszy. Zwłaszcza że tym razem wystąpiła w ostrych scenach erotycznych. To było konieczne, by postać, którą gra, wypadła autentycznie.
Kiedy myślę o miłości, widzę moich dziadków
Miłość to fenomen spotkania konkretnego mężczyzny i konkretnej kobiety. Jeśli tak się zdarzy, znikają wszelkie ograniczenia.
Kochali się namiętnie i gorąco. Nawet jako dziecko czułam, że między nimi iskrzy, choć nie rozumiałam jeszcze istoty relacji damsko-męskich. Śmierć babci była dla dziadka końcem świata. Do tego stopnia nie umiał jej zaakceptować, że z pomocą przekupionych tragarzy wykradł trumnę i przeniósł w sobie tylko wiadome miejsce. Rodzina poznała je dopiero po jego śmierci. Odszedł wkrótce po babci, najwyraźniej nie mógł bez niej żyć. Dziś leżą razem w grobie, połączeni na wieki. Czy takie uczucia jeszcze się zdarzają? Wierzę, że tak. Miłość nie jest prostą konsekwencją współistnienia przedstawicieli obu płci. To fenomen spotkania konkretnego mężczyzny i konkretnej kobiety. Jeśli tak się zdarzy, znikają wszelkie ograniczenia.
Dzieciństwo kojarzy mi się z domem dziadków w Mielcu. Spędzałam tam wszystkie wakacje, ferie i święta. W pamięci zostały mi pojedyncze obrazki, np. kiedy użądliła mnie pszczoła i babcia nacierała spuchnięte miejsce cebulą. Albo jak dostałam butelkę i miałam zbierać do niej stonkę. Okropność! Były też króliki. Wyjmowałam je z klatek, potrafiłam się z nimi bawić godzinami. Dziadkowie nazywali mnie „króliczą mamą”. Pamiętam, jak z wielkiej bombonierki babcia wycięła reprodukcję Mona Lizy, oprawiła ją w ramki i powiesiła w pokoju stołowym. Strasznie się bałam tej Mona Lizy, bo dokądkolwiek szłam, wodziła za mną oczami. Mówiłam: „Nie zejdę na dół, bo tam jest Limoneza”. Tak ją nazwałam. A dzisiaj lubię ten obraz.
Wychowałam się na placu Matejki w Krakowie
Tata był muzykiem rockowym. W jego pokoju stały elektryczne gitary, najbardziej lubiłam złotego Gibsona Les Paula. Zanim zaczęłam chodzić, bawiłam się mikrofonem. Potem uczyłam się grać na pianinie, przerwałam lekcje po trzech latach, jeszcze później uczyłam się śpiewu przez sześć lat. Muzyka zawsze mi towarzyszyła, do dziś jest dla mnie ważna. Jako nastolatka jeździłam w obsłudze karetki pogotowia. Byłam wolontariuszką Pomocy Maltańskiej.
Miłość nie jest prostą konsekwencją współistnienia przedstawicieli obu płci. To fenomen spotkania konkretnego mężczyzny i konkretnej kobiety.
Skąd mi to przyszło do głowy? Pomaganie chorym zawsze wydawało mi się naturalne. Moja babcia była położną, ciocia też. Mama jest pielęgniarką, kiedy byłam mała, pracowała w szpitalu dziecięcym w Krakowie. Uwielbiałam tam chodzić. Do tego stopnia, że symulowałam najróżniejsze choroby, byle tylko mama zabrała mnie ze sobą. A jak już się udało, robiłam rysunki, które potem zawisały na ścianach szpitala. Byłam z tego szalenie dumna i do dziś szpital dobrze mi się kojarzy.
Umiem być sama
Moi rodzice się rozwiedli. Mama wyjechała z Polski, a ja w wieku 16 lat zamieszkałam bez opieki. Moje mieszkanie stało się głównym frontem imprezowym dla znajomych. Momentami było to bardzo męczące. Myślę, że nastolatka mogła się w tym wszystkim łatwo zagubić, pochlebiam sobie jednak, że miałam silny instynkt samozachowawczy i poczucie odpowiedzialności. Wtedy też nauczyłam się być sama. To ważna umiejętność, z którą wielu ludzi ma problem. Trzymają się kurczowo innych, nawet jeśli na tym tracą.
Dobrze się czuję ze sobą, co nie znaczy, że unikam ludzi. Wręcz przeciwnie, bardzo lubię ich poznawać i odkrywać. Najbliższą więź mam z mamą. Ona jest uosobieniem maksymy: Tyle jesteś wart, ile dasz z siebie innym. Pracuje w Niemczech jako pielęgniarka opiekująca się nieuleczalnie chorymi. Codziennie styka się z cierpieniem, strachem, brakiem nadziei, a mimo to dostrzegam w niej imponujący optymizm i wiarę w życie. Uczę się od niej, jak stawiać czoło sytuacjom beznadziejnym. Spędziłam z mamą ostatnie Boże Narodzenie. Po raz pierwszy wyprawiłam wigilię u siebie, jako gospodyni. To były dla nas bardzo ważne chwile, mogłyśmy wreszcie pobyć razem. Oglądałyśmy z mamą stare albumy ze zdjęciami i miałam wrażenie, jakby cofnął się czas. Na jednym zdjęciu mama zrywa maliny, jest taka piękna… Na innym tata dumnie pręży się na swoim motocyklu. No i fotografia ze mną: stoję w łóżeczku uśmiechnięta od ucha do ucha. Mama twierdzi, że wciąż mam ten sam łobuzerski wyraz oczu.
Kiedy poczułam się prawdziwą kobietą?
Myślę, że trzy lata temu, kiedy zrobiłam prawo jazdy. Dziwne? Wcale nie, zwłaszcza że należy to rozumieć metaforycznie. Wcześniej zawsze byłam wożona, teraz przesiadłam się z miejsca pasażera na miejsce kierowcy. I to ja trzymam kierownicę. W samochodzie i w życiu. Jeżdżę szybko, czasami bardzo szybko, uwielbiam to. Mam golfa w wersji sportowej i często zmuszam go do wysiłku. Dawniej jeździłam konno i skakałam przez przeszkody. Podobna radość. Samochody mnie kręcą. Kiedy na nie patrzę, zamieniam się w samca: interesuje mnie zgrabny kształt, „temperament” i możliwość ujarzmienia.
Dobrze się czuję ze sobą, co nie znaczy, że unikam ludzi. Wręcz przeciwnie, bardzo lubię ich poznawać i odkrywać.
Natomiast moja najbliższa przyjaciółka Ela jest ode mnie dwa razy starsza, a ma tyle życiowej pasji, że można by nią obdzielić legion nastolatków. To jedna z najmądrzejszych osób, jakie poznałam. Wiele jej zawdzięczam, podała mi rękę, kiedy bardzo potrzebowałam pomocy. I wiem, że zawsze mogę na nią liczyć. Mam nadzieję, że ona na mnie też.
Moja kariera? Nie lubię tego określenia
Wolę mówić o "aktywności zawodowej". W kinie niewątpliwie przełomem była dla mnie główna rola w "Idealnym facecie dla mojej dziewczyny", filmie duetu Konecki - Saramonowicz. Potem zaproponowano mi wcielenie się w tytułową postać w "Różyczce". Czekałam na takie wyzwanie, myślę, że każda młoda aktorka o czymś podobnym marzy. Ta rola przyszła w odpowiednim momencie mojego życia. Byłam gotowa zagrać kobietę po przejściach. Widocznie musiałam sama sporo przejść i doświadczyć, żeby wiedzieć, co to zdrada, ból, tęsknota, rozdarcie. Z tego życiowego bagażu stworzyłam postać skomplikowaną i tragiczną, ale mam nadzieję, że wiarygodną. Dotąd żadna rola nie wymagała ode mnie tak głębokiego zanurzenia się we własnych emocjach, nastrojach i lękach.
"Różyczka" to film zainspirowany tragiczną historią znanego pisarza Pawła Jasienicy i jego żony, która donosiła na niego do UB. W pracy nad rolą nie wzorowałam się na prawdziwej osobie, gram fikcyjną postać, żonę pisarza Adama Warczewskiego, uwikłaną w romans z agentem bezpieki Romanem (Robert Więckiewicz). To portret zbiorowy na tle czasów. Jest rok 1968. W komunistycznej Polsce trwa nagonka na Żydów. Moja bohaterka daje się wciągnąć w polityczną grę, podpisuje dokument o współpracy i wyrządza tym wiele szkody mężowi, sama jednak też staje się ofiarą: systemu, miłości, strachu…
Doświadczyłam podróży w czasie
Zabawna rzecz nam się zdarzyła podczas kręcenia sceny ślubu Różyczki i granego przez Andrzeja Seweryna Warczewskiego. W przerwie zdjęć poszliśmy do kawiarni nieopodal planu filmowego. Jej świetność najwyraźniej przypadała na lata 60., czyli czasy, w których toczy się akcja filmu. Ponieważ byliśmy ubrani w ślubne stroje filmowe, na nasz widok twarze kelnerów rozjaśniły uśmiechem. Chociaż zamówiliśmy herbatę, na stole pojawił się - jako prezent "od firmy" - szampan. Wzięto nas za prawdziwych nowożeńców, może też dlatego, że z naszymi kostiumami z epoki wpisywaliśmy się idealnie w estetykę tego miejsca.
To było na swój sposób magiczne - jakby czasoprzestrzeń uległa zakrzywieniu, abym mogła doświadczyć smaku i atmosfery Polski na dziesięć lat przed moimi urodzinami. Inspiruje mnie przeszłość, zwłaszcza ta, która skrywa w sobie tajemnice. Czytam na ten temat dużo książek. Wiem, że wiele interpretacji dotyczących historii jest mocno naciąganych, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Jak mawiają Włosi: "Si non e vero, e ben trovato" ("Nawet jeśli nieprawda, to ładnie wymyślone").
Lubię czasem znikać
Zaszywam się w domu na kilka dni i oglądam amerykańskie seriale, po siedem odcinków naraz. Mój ulubiony to "24 godziny". Przez chwilę mnie nie ma, jestem w innym świecie. Bardzo mnie to relaksuje. Podobnie jak siłownia i fi tness. W szkole teatralnej unikałam zajęć ruchowych, szermierki i baletu, dziś regularnie uprawiam sport. Lubię się fi zycznie "zmasakrować".
Nie wyobrażam sobie życia bez teatru
Grałam kiedyś po niemiecku w berlińskim Carousel Theater. Z tamtych czasów został mi sentyment do Berlina. Lubię czuć atmosferę tego miasta, urzeka mnie jego artystyczny klimat. Marlena Dietrich śpiewała piosenkę o walizeczce, którą zostawiła w Berlinie, bo to miejsce, do którego zawsze będzie tęsknić i wracać. Też mam tam swoją "walizeczkę" i jak tylko mogę, wsiadam do pociągu i jadę, choćby na jeden dzień. Teraz znalazłam się w obsadzie sztuki Mikołaja Grabowskiego "Opis obyczajów III". Premiera tego spektaklu odbędzie się 27 marca w Warszawie. Dwie odsłony tej sztuki sprzed lat urosły do miana przedstawień kultowych. Jak będzie teraz, trudno wyrokować, ale cieszę się, że los znów mnie zetknął z Mikołajem Grabowskim, który przed laty dał mi etat w kierowanym przez siebie Teatrze Nowym w Łodzi.
Magda Rozmarynowska
PANI 03/2010