Magdalena Zawadzka: Poddać się? To niewybaczalne!
Aktorka, która zagrała prawie dwieście ról. Szczęśliwa żona w wieloletnim związku z Gustawem Holoubkiem. Magdalena Zawadzka - silna kobieta, chociaż pozornie krucha blondynka. Nie narzeka nawet w trudnych czasach, bo... epok idealnych nie było i nie będzie.
Katarzyna Droga, Styl.pl: Właśnie ukazuje się najnowsza książka o pani mężu, "Gustaw. Opowieść o Holoubku" Zofii Turowskiej. Co wnosi, dlaczego powinna była powstać?
Magdalena Zawadzka: - Książek o moim mężu wcale nie powstało wiele w ciągu trzynastu lat od jego odejścia. Ja piszę o nim w trzech moich książkach, z których główna to "Gustaw i ja." Istnieje zapis rozmów z nim, przeprowadzanych przez panią Małgorzatę Terlecką-Reksnit. pt "Holoubek. Rozmowy", są "Wspomnienia z niepamięci" autorstwa męża... Trudno powiedzieć, że to duża bibliografia o człowieku, który był jednym z najwybitniejszych polskich aktorów XX wieku, pedagogiem, wieloletnim prezesem stowarzyszenia SPATiF, posłem, senatorem, reżyserem, dyrektorem teatrów takich jak Teatr Wyspiańskiego w Katowicach, Dramatyczny w Warszawie, Teatr Ateneum, do ostatnich chwili życia. Słynna Dejmkowska inscenizacja "Dziadów" w roku 1968, która spowodowała przewrót, wydarzenia marcowe, zawdzięczała swoją sławę roli Holoubka - o tym piszą autorzy Janusz Majcherek i Tomasz Mościcki w książce "Kryptonim Dziady". Stanisław Dygat powiedział, że gdyby Gustaw krzyknął wtedy ze sceny: "Idziemy na Belweder!", to ludzie by poszli. Wydaje się, że to dość powodów, by wreszcie ukazała się książka w całości poświęcona jego życiu i działalności. Zofia Turowska, znakomita autorka, napisała rzetelną, bogato udokumentowaną książkę, którą świetnie się czyta. Bardziej skupiła się na człowieku niż na aktorze i jego zawodowych sukcesach. Uznała, i słusznie, że to temat dla znawców teatru, ona zajęła się człowiekiem...
Który był "mistrzem zawodu i codzienności"?
- Tak. Nie tylko widzowie, ale eksperci nazwali go mistrzem aktorstwa. A "mistrzem codzienności" nazwałam go ja.
Co się kryje za tym określeniem?
- Jego człowieczeństwo. Ktoś, kto prawdziwie kocha życie i stawia je na pierwszym miejscu przed wszystkimi innymi sprawami, jest mistrzem. Ludzie potrafią marnować życie, nie dbać o nie, nie doceniać. Mąż uważał, że życie jest jego największą inspiracją w działalności artystycznej i każdej innej. Starał się czynić je pięknym, nie tylko dla siebie, ale też dla ludzi, z którymi się spotykał. Przyjaciół miał garstkę, ale całą rzeszę znajomych i potrafił być komunikatywny, skromny, bezpośredni. Uwielbiał towarzystwo, nie był samotnikiem, rozkwitał wśród ludzi.
- Wiedział, że życie to nie tylko wielkie wydarzenia, lecz właśnie codzienność. Doceniał szczegóły i do obłędu kochał muzykę, to była jego dobra wróżka, która go uspokajała i wiodła w rejony piękna. Uwielbiał sport, kibicował Cracovii, zresztą był honorowym gościem na obchodach stulecia klubu. Pięknym gestem pamięci ze strony prezydenta Krakowa pana Jacka Majchrowskiego i włodarzy dzielnicy Zwierzyniec jest nadanie imienia Gustawa Holoubka skwerowi, który znajduje się koło jego ukochanego stadionu, niedaleko miejsca narodzin męża - u zbiegu ulicy Kraszewskiego i Fałata.
"Malejemy" - to mówi wszystko o tym, co dzieje się z polszczyzną...
Mówi pani, że pamięć jest ważna, że buduje nasze obecne "ja". Książka upamiętnia szmat czasu, w tym cztery dekady, które przeżyliście państwo razem. Które z nich były najszczęśliwsze?
- Wszystkie. Te cztery dekady to było nasze wspólne, bardzo udane życie. Napisałam to i zamknęłam w książce "Gustaw i ja", gdzie biorę w nawias czas od momentu, kiedy poznałam męża do dnia, kiedy odszedł na zawsze. Wszystkie te dekady były wspaniałe, bo działy się w nich niezwykle rzeczy, ważne - co podkreślam - dla nas obojga.
Zdarzały się też chwile trudne, jak choćby zamknięcie Teatru Dramatycznego, choroby, kłopoty. Co pomagało je przetrwać?
- Oczywiście, że tak. Ratowało nas właśnie to, że byliśmy razem. Mąż nie był nigdy pozbawiony mojej opieki, a ja jego. Myśmy po prostu się wspierali, na tym polega właśnie ta niezwykła wspólnota.
I uśmiech, humor pomaga, gdy bywa trudno. Podobno Gustaw Holoubek był "mistrzem facecji"?
- Czy ktoś zrozumie słowo "facecja"? Nasz język polski został zubożony, nastąpiła skrótowość, zwulgaryzowanie, stare słowa znikają, a nowe nie są wcale piękne. Ubolewam nad tym, bo oboje z mężem mamy tytuły Mistrza Mowy Polskiej, mąż zresztą zapoczątkował ten konkurs. Użyję cytatu z pięknego tekstu Andrzeja Strzeleckiego: "Malejemy" - to mówi wszystko o tym, co dzieje się z polszczyzną...
Tym bardziej warto przypomnieć: facecja to anegdota, trafny, inteligentny żart. Pamięta pani jakieś facecje męża?
- Liczne są opisane w książce Zofii Turowskiej. Nie noszę ich w głowie, ale często bywa tak, że kiedy coś się wydarzy, mówię: "Gustaw powiedziałby tak i tak"... Bo istotą dobrej anegdoty jest to, że wynika z okoliczności. Niebywałe poczucie humoru mojego męża polegało na tym, że nigdy nie mówił: "A teraz opowiem wam dowcip". Żart rodził się niespodziewanie, zawsze był wpleciony w kontekst. Mógł być pointą rozmowy, nawet bardzo poważnej, mógł być początkiem czegoś, co od dowcipu prowadziło do poważnej refleksji. To zawsze było mistrzowskie wykonanie i trafiony moment... A kiedy ktoś umie odpowiednie sytuacje okrasić humorem, żart staje się prawdziwą rozkoszą.
Małżeństwa aktorskie mają opinie kruchych, a jeśli trwają to kosztem kariery jednej ze stron. Państwu się udało trwać ze sobą i obojgu zajść wysoko w zawodzie. W czym tkwi tajemnica?
- W doborze naturalnym. Los tak nas połączył, że uzupełnialiśmy się wzajemnie jak te przysłowiowe połówki jabłka i nie przeszkadzaliśmy sobie w życiu. Dawaliśmy sobie bardzo dużo wolności i mieliśmy do siebie bezgraniczne zaufanie. Bazą naszego związku była nie tylko miłość - my się po prostu lubiliśmy. Nie tylko miłość jest ważna, ale i przyjaźń i wzajemna wyrozumiałość dla wad partnera. Chodzi o to, żeby nie szukać konfliktu, lecz tłumić zarzewie kłótni w zarodku. To łatwo zrobić: zamiast rozniecać iskrę nieporozumienia - gasić ją: poczuciem humoru, przyznaniem się do błędu, słowem "przepraszam". Jeśli druga osoba to zrozumie, to już nie ma o co się gniewać. Jeśli nie chce zrozumieć i trzyma się kurczowo swojej wersji, nic z tego nie wychodzi. Musi więc zaistnieć dobór charakterów, które się uzupełniają.
Czy związki aktorskie są bardziej narażone na konflikty i rozstania? Dowiesz się na kolejnej stronie >>>
To uniwersalna zasada, nie tylko dla związków aktorskich...
- Zacznijmy od tego, że związki aktorskie wcale nie są najbardziej narażone na konflikty i rozstania. Jeśli ludzie są niedobrani, to im się nie uda, niezależnie od tego, gdzie pracują. A poza tym ja nie chcę być żadnym doradcą małżeńskim, bo się na tym nie znam. Po prostu mój mąż potrafił się przyznać i powiedzieć: "Przepraszam, moja wina" i ja też to potrafiłam. Dużo pracowaliśmy, nigdy sobie nie zazdrościliśmy, nie było żadnych zawodowych niesnasek. Nie konkurowałam z mężem ani on ze mną, bo byłaby to zabawna konkurencja! Jestem kobietą, gram inne role, mam inne cele w życiu zawodowym, to naturalne. Kobieta i w aktorstwie, i w życiu, jest w innej pozycji niż mężczyzna, ani w gorszej ani w lepszej, lecz po prostu w innej z racji swojej płci.
Czy myśli pani, że kobietom jest trudniej w zawodzie aktorskim niż mężczyznom?
- Nie umiem tego oceniać globalnie. Mogę powiedzieć o sobie: mnie zawsze było i wciąż jest dobrze w moim zawodzie.
Świat się zdegenerował, ale... on przecież nigdy nie był idealny
Chciałaby pani, żeby wnuczki podjęły aktorską pałeczkę?
- W ogóle o tym nie myślę, przecież one będą kim zechcą. Nie należę do osób, które planują przyszłość innym ludziom, nawet najbliższym. Człowiek sam podejmuje decyzje i życiowe ryzyko. Mogę doradzić, gdy mnie ktoś o to prosi, ale żeby coś planować, wymyślić komuś życie? Nie.
Podobno wnuki częściej dziedziczą pasje, energię, cechy urody dziadków niż rodziców...
- Jeśli tak jest, to pewnie, że bardzo bym się cieszyła, żeby moje kochane wnuczki wzięły coś z nas, ze mnie czy z mojego męża. To daje przyjemne poczucie ciągłości. Tego, że nigdy nie przestaniemy istnieć, bo będziemy w naszych potomkach, wnukach i prawnukach, oni będą nas nieść tak jak my niesiemy w genach przodków. Dlatego właśnie twierdzę, że przeszłość nas buduje, wpływa na to jakimi jesteśmy ludźmi. Wychowałam się w kochającej rodzinie, byłam szczęśliwym dzieckiem. Rodzice, dziadkowie, ciocie - wszyscy dali mi czegoś po trochu, nauczyli wartości. To jest najważniejsze, potrzebne tak w życiu prywatnym, jak i zawodowym.
Zagrała pani wiele ról, prawie dwieście, tak bardzo różnych - i Lady Makbet, i Baśkę Wołodyjowską. Które pani woli: te bliższe swojej naturze czy te zupełnie odmienne?
- Pani wspomniała role z bardzo dalekiej przeszłości, a ja nadal pracuję, gram, tworzę na bazie swojej osoby różnorodne charaktery. Nigdy się nie zastanawiam co wolę, bo w każdej roli staram się znaleźć coś, co mnie ciekawi. Niewątpliwie bariery trudniejsze do pokonania stwarzają postacie, którymi człowiek nie chciałby być, zbrodnicze, szalone, skomplikowane... W takich przypadkach trzeba bardzo głęboko szukać w sobie zrozumienia ich motywów. Wykreować kogoś, kim się nie jest - to właśnie w aktorstwie niezwykle mnie fascynuje.
Nad czym pani teraz pracuje?
- Pandemia spowodowała, że od roku gramy w Teatrze Ateneum z przerwami, a jeśli chodzi o pracę aktorów, to jest bardzo trudne. Zdołaliśmy w październiku zagrać premierę najnowszej sztuki "Kwartet" Ronalda Harwooda, potem siedem spektakli z przerwami. Co będzie w kwietniu - nie wiadomo. Nie zależy to od nikogo z nas, tyko od tego nieszczęścia, które spadło na wszystkich pod postacią epidemii.
- Próbuję też sztukę francuską "Uciekinierki", dwuosobową, bardzo ciekawą, ale pracujemy pod wielkim znakiem zapytania czy dojdzie do premiery, a jeśli tak, to jak długo uda nam się grać. To naprawdę trudne, ale zamiast narzekać, trzeba się brać z życiem za bary. Nie wolno się poddawać, bo to właśnie jest niewybaczalne!
Jest z czym się mierzyć. Media wciąż donoszą o niedobrych zdarzeniach, mobbingu, przemocy. Co się dzieje ze światem?
- Tak. Świat się zdegenerował, ale... on przecież nigdy nie był idealny. Teraz martwimy się tym, dwadzieścia lat temu mieliśmy inne, dotkliwe problemy. Nie ma i nie było złotych, idealnych epok.
*****
Zobacz także: