Reklama

Maja Ostaszewska: Czuję i widzę więcej

Wychowała się w partnerskiej, liberalnej rodzinie, w domu, gdzie każdy mógł powiedzieć to, co myśli. Dzieciom ufało się, dawało dużo swobody i prawo do błędów. Czy takie doświadczenie zostaje w człowieku, wpływa na dalsze życie? Maja Ostaszewska mówi, że warunkiem dobrego aktorstwa jest poczucie wewnętrznej wolności. A że na co dzień żyć z nim trudniej? Już się z tym pogodziła.

Lekcja pierwsza. Ja, obywatelka

Wrzesień 2016. Manifestacja pod hasłem "Ani kroku dalej! Ratujmy kobiety". Maja w czarnym płaszczu, bez makijażu stoi pod sejmem na tle plakatu: "Chcemy lekarzy, a nie policjantów". Od lat zaangażowana w kampanię przeciw zakazowi aborcji. Na demonstracje chodziła, będąc w ciąży. Dzieci to dla niej największe spełnienie, ale uważa, że nie wolno zabierać kobietom wyboru. O organizacjach "pro-life" mówi "pro-terror". Nie przebiera w słowach, gdy chodzi o obronę zwierząt, nawet gdy nazywają ją "wrażliwą idiotką, która kocha zwierzątka". Taka była zawsze.

Wychowałaś się w liberalnej rodzinie, w której każdy mógł powiedzieć, co myśli, w domu, gdzie nie było tabu. Czy to w człowieku zostaje?

Reklama

Maja Ostaszewska: - Na pewno. Już jako dziecko za czasów komuny czułam się "działaczką". Rodzice nie zabierali mnie z rodzeństwem na niebezpieczne demonstracje, ale i tak wiedzieliśmy, że przeciwstawiamy się reżimowi. Gdy sąsiad ubek wypytywał: "Gdzie mama i tata?", kłamaliśmy, że poszli na spacer, wiedząc, że może szamoczą się właśnie z ZOMO. W naszych oczach byliśmy dzielni. Potem zawsze angażowałam się w akcje w obronie zwierząt, protestowałam przeciw zakazowi transportu koni do włoskich rzeźni.

Niektórzy mówią, że artysta powinien wyrażać się przez sztukę. Ty idziesz na barykady.

- Wolałabym zajmować się tylko sztuką, ale jak nie weźmiemy odpowiedzialności za to, co się dzieje w kraju, za chwilę będziemy biernymi obserwatorami upadku państwa prawa. Zachłysnęliśmy się dobrobytem i zapomnieliśmy, czym jest wolność. Jakiś czas temu do lodówki przyczepiłam zdjęcie profesora Władysława Bartoszewskiego z cytatem: "Warto być przyzwoitym". Każdego ranka patrzę na jego uśmiechniętą, mądrą twarz. I nie mam wątpliwości, co jest słuszne.

To duży komfort, bo wielu z nas już takie wątpliwości ma. Jesteśmy podzieleni. Boleśnie.

- Ja nie jestem związana z żadną partią. Teraz włączam się w działania o prawa kobiet nie dlatego, że interesuje mnie polityka. Jako wolny człowiek, kobieta, obywatelka nie godzę się na odbieranie nam praw. Sytuacja jest dramatyczna. Sejm skierował do dalszych prac projekt całkowicie zakazujący aborcji i dostępu do badań prenatalnych. Ta ustawa to średniowiecze! Kobiety, dla których ciąża jest zagrożeniem życia, będą zmuszane do rodzenia. Podobnie kobiety zgwałcone czy dziewczynki wykorzystane seksualnie. Zrobiło mi się słabo, gdy usłyszałam, jak prawicowy publicysta gratuluje 12-letniej matce. Sama mam dzieci w wieku 7 i 9 lat i wiem, że dziewczynkę należałoby otoczyć opieką lekarzy i psychologów. I przerwać tę ciążę, bo spustoszy psychikę i dojrzewające ciało dziecka.

Na manifestacji otwarcie mówiłaś o osobistych doświadczeniach podczas ciąży.

- Ustawa odbiera prawo do takich badań i do leczenia dziecka w łonie matki. Trudno mi to sobie wyobrazić, bo podczas obu ciąż korzystałam z diagnostyki prenatalnej. A teraz nawet za niecelowe spowodowanie poronienia lekarzom ma grozić do pięciu lat więzienia. Który z nich zaryzykuje?

Próbujesz zrozumieć tych, którzy boją się drugiego projektu ustawy, bo uważają, że jest zbyt liberalny.

- Nie. Bo on wcale nie zachęcał do aborcji. Dzięki edukacji seksualnej, dostępowi do antykoncepcji można zmniejszyć liczbę niechcianych ciąż. Legalizacja aborcji do 12. tygodnia życia płodu mogłaby zlikwidować aborcyjne podziemie. To była też kwestia prawa do in vitro. Ja jestem szczęśliwą mamą dwójki dzieci, ale potrafię wyobrazić sobie dramat niepłodnych par. In vitro to leczenie. Jak można odebrać ludziom tę szansę!

Lekcja druga. ja, matka i partnerka

 Łatwo się zakochiwała - jako dziewczynka, nastolatka, a potem studentka. Chłopcy wystawali pod jej oknem w krakowskim mieszkaniu. Singielką - jak sama przyznaje - była niecały rok. W SPATiF-ie w Sopocie podczas festiwalu w Gdyni w 2005 roku przetańczyła całą noc z operatorem Michałem Englertem. On był po rozwodzie z Małgorzatą Szumowską, ona po rozstaniu z reżyserem Łukaszem Barczykiem. Rano na sopockim molo Maja i Michał wiedzieli, że chcą być razem. Kupili mieszkanie w kamienicy na warszawskim Mokotowie. Dopiero tu przestała tęsknić za Krakowem. Odwozi syna i córkę do szkoły i siada z kawą w ogródku. Długo odkładała swoje macierzyństwo, może przez aktorski egocentryzm. Na hasło "dziecko" mówiła: "kiedyś na pewno!". Ale gdy stali się parą z Michałem, wizja dużej rodziny stała się atrakcyjna.

Musiałaś dojrzeć do macierzyństwa?

- Kiedyś nie byłam na nie gotowa. Ale instynkt poczułam w idealnym momencie. Zdążyłam się wyszaleć, nasycić pracą, która przez lata była najważniejsza. Teraz na co dzień żyję sprawami Franka i Janinki. Gdy byli mali, zabierałam ich z nianią na wyjazdowe spektakle. Kiedyś jednak z Nowym Teatrem ruszyłam po raz pierwszy za granicę sama. I nie umiałam się z tego cieszyć, płakałam, że zostawiłam dzieci. Trochę mi zajęło odcięcie emocjonalnej pępowiny. Nadal tęsknię za dziećmi, ale cenię mój czas na wyjeździe. Mogę się wyspać, nagadać z przyjaciółmi albo posiedzieć sama w knajpce z książką. Odkrywam teraz inne macierzyństwo, bo obok mnie są już kompani. Jeszcze rok temu na wakacjach, siedząc nad basenem, nie mogłam przeczytać jednego rozdziału, wciąż zerkałam, co dzieje się z Frankiem i Janinką. Dziś oboje ładnie pływają. No i te nasze rozmowy, w których odkrywam ich niezależność...

Trudne pytania?

- Takie są najlepsze. W moim rodzinnym domu nie było tematów zakazanych. Podobnie wychowujemy z Michałem nasze dzieci. Mam nadzieję, że wyrastają na mądrych, tolerancyjnych ludzi. Ostatnio na wakacjach na Sycylii zobaczyli plakat ze słoniem. "Dlaczego nie pójdziemy do cyrku?" - zapytali. Nie pokażę im przecież filmów PETA, o tym jak treserzy wyłupują niedźwiedziom oczy, żeby je zdominować. Ale przejeżdżając obok klatek z lwami, tłumaczyłam: "Zobaczcie to jest ich «dom», wychodzą na scenę, nie lubią tego, ale robią to ze strachu". Nie narzucam im niczego, ale tłumaczę mój światopogląd, gdy pytają o rasizm albo dlaczego ktoś powiedział, że dwóch chłopaków nie może się całować. Widzę, że nie rozumieją nietolerancji, agresji.

Franek nigdy nie bił się z kolegami?

- Nieraz się poszarpał, ale rozmawialiśmy o tym. Usłyszał, że przemoc stosuje ten, kto się boi i poniżając drugiego, czuje się lepszy.

Takie wychowanie to... odpowiedzialność. Ufasz intuicji czy poradnikom?

- Podczas pierwszej ciąży przeczytałam ich stos. Ale potem, gdy obserwowałam niektórych rodziców, nie podobało mi się to, jak sztywno trzymają się zasad. Trzeba odkładać dziecko do łóżeczka, gdy płacze. Nie wolno z nim spać. Chrzanić takie zasady. My z Michałem działamy intuicyjnie. Staramy się wsłuchiwać w potrzeby dzieci. Być przy nich, ale nie zamykać pod kloszem. Moi rodzice mówili, że najtrudniej jest pozwolić dzieciom na popełnianie błędów. Zgadzam się z tym.

Dopiero będąc z Michałem, odkryłaś, że chcesz mieć rodzinę. Dlaczego on?

- Wierzę w los i przeznaczenie. Ważne też, by silna osoba spotkała drugą, równie silną. O szczegółach nie będę opowiadać!

O jakie doświadczenia 44-letnia kobieta jest bogatsza w porównaniu z 20-latką?

- Wcześniej nie do końca wiedziałam, czego pragnę, co jest dla mnie istotne w związku. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby ludzie nie umieli ze sobą rozmawiać. Brak komunikacji prowadzi do iluzji: "Ja wyobrażam sobie, że jesteś «taki», ty sądzisz o mnie swoje". To prosta droga do porażki. Chodziłam przez rok na psychoterapię, uczyłam się wyrażania swoich potrzeb. Wiem, że mądry układ między kobietą i mężczyzną jest szczery, pełen zaufania. Chodzi o to, żeby być ze sobą w chwilach, gdy jesteśmy "wielcy", i wtedy, kiedy okazujemy słabość. W życiu jesteśmy przecież i tacy, i tacy. Wiesz, co jest ważne w miłości poza przyjaźnią? Wzruszenie partnerem, gdy jest mu trudno i źle. Bo jeśli boi się przed nami okazać niemoc, to znak, że coś jest nie tak. Może nie dajemy wystarczająco dużo ciepła i akceptacji?

Dobra miłość sprawdza się w kryzysie?

- Kryzysy potrafią bardziej wzmocnić związek niż ich brak. Bo uczysz się, co dla ciebie i drugiej osoby jest ważne, uświadamiasz sobie, co naprawdę nas łączy. My bywamy włoską rodziną. Jestem emocjonalna i wybuchowa, ale po 11 latach związku wiem, że awantura nie oznacza rozstania. Staram się pamiętać buddyjską mądrość: "niebo i piekło jest między uszami". Co dziś jest końcem świata, jutro może wydać się błahe.

W świecie filmu powstają "związki wysokiego ryzyka". Praca na planach bywa próbą lojalności. Mówisz, że Michał to fascynujący facet. Pewnie nie tylko dla ciebie. Jak sobie radzisz z zazdrością?

- Takie są prawa planu filmowego - iskrzy między ekipą, zdarzają się niewinne flirty. Jak mogłabym się na to oburzać, skoro sama, grając z mężczyzną scenę zakochania, doświadczam tej chemii. Sztucznej, ale jednak. Jednak do takiego podejścia trzeba dojrzeć. A to, że Michał jest fascynujący dla kobiet? Nic dziwnego, on jest fascynujący. Lecz zawsze pamiętam, że nie jestem właścicielką drugiego człowieka. Szanuję przestrzeń wolności Michała i sama tego oczekuję.

Jak ten związek, kobiece spełnienie zmieniły ciebie jako aktorkę?

- Mam wrażenie, że ciąże i porody wyzwalają w nas, kobietach, dzikość, stajemy się samicami. A ja lubię na scenie sięgać po zwierzęce aspekty mojej natury. To wielka siła, którą często blokujemy. Podobnie jest z miłością. Dla mnie to synonim otwartości na ludzi, ciekawość ich. Ci, którzy nie potrafią kochać, są na ogół zamknięci na to, co wokół, chyba zwyczajnie zimni. Trudno wtedy być wiarygodnym aktorem.

Lekcja trzecia. Ja, kobieta

W obcisłej sukience, w mocnym makijażu zaciąga się papierosem. Jest wampem, ale kobietą życiowo przegraną. To Maja jako Odette we "Francuzach", nowej sztuce Krzysztofa Warlikowskiego. Szokująca zmiana wizerunku w porównaniu z terapeutką w "Body/Ciało", gdzie zagrała przelęknioną, odciętą od swej seksualności brzydulę w okropnych ciuchach. Teraz znowu kusi. W kolejnej części "Pitbulla" lubimy dziewczynę gangstera z wytatuowanym na pupie komarem. Dla Mai to tylko kreacja, nie jej styl, choć przyznaje, że w życiu długo szukała pomysłu na swoją kobiecość. Wierzyła, że wygląd pomoże jej zyskać akceptację, przejmowała się krytyką. Choć lubi modę, ćwiczy, korzysta z zabiegów estetycznych, uważa, że seksapil znaczy przede wszystkim lubić siebie. Nie zawsze tak było.

Podobasz się sobie?

- Jak każda z nas mam dni, kiedy wszystko jest nie tak. Ale to są momenty. Lęk przed przemijaniem powinien mnie dotyczyć coraz bardziej, a ja paradoksalnie tuż po 44. urodzinach lubię siebie. Dbam o ciało, bo chcę w nim czuć się dobrze. Jest moim narzędziem pracy. Powinno być elastyczne, gotowe na zmiany. Do postaci Anny w Body/ciało musiałam przytyć, a zaraz potem robić po kilkaset brzuszków dziennie i biegać do solarium, żeby być wiarygodna jako Olka w Pitbullu. Dojrzałość chyba mi w tym pomaga. Lubię ją.

Chciałabyś mieć znów 20 lat?

- Nie. Wtedy za bardzo szukałam akceptacji na zewnątrz. Wyglądem wyrażam siebie od dziecka. Rodzice dawali mnie i rodzeństwu prawo do własnych poglądów, ubrań czy fryzury. Malowałam więc włosy farbami plakatowymi, nosiłam tęczowe sukienki wydziergane przez mamę na drutach. W szóstej klasie zachwyciłam się punk rockiem, ścięłam za zgodą rodziców włosy na jeża. Tata (Jacek Ostaszewski - przyp. red.) z tras koncertowych z grupą Osjan przywoził mi ubrania z zachodnich lumpeksów. Po fascynacji punk rockiem przyszedł czas na czarne włosy, spódnice i koronkowe rękawiczki, do tego mocny makijaż. Potem były kolejne etapy, na przykład szpilki i dopasowane sukienki. Przez lata szukałam siebie w sposobie ubierania, a w końcu znalazłam własny styl. Nie gonię za awangardą, bo przeżyłam to kiedyś. Nikogo nie muszę udawać, niczego udowadniać. Lubię dobrze wyglądać dla siebie. A podobać się innym? Nie za wszelką cenę.

Aktorka nie szuka odruchowo aprobaty w oczach innych?

- Nie jestem już niewolnicą cudzych oczekiwań. Oczywiście upływ czasu i dwie ciąże zostawiły ślady, ale moje ciało ze wszystkimi atutami i wadami to moja historia. Chętnie więc gram kobiety atrakcyjne, ale z coraz większą przyjemnością... brzydule. Na planie "Body/Ciało" przypomniały mi się słowa Stanisławy Celińskiej: "Bycie amantką to koszmar". Zagranie kobiety nieatrakcyjnej to wyzwalające doznanie. Skupiasz się na temacie, który masz grać, a nie przejmujesz się brakiem makijażu i tym, który profil masz lepszy.

Ale jest jeszcze Maja partnerka, która chce się podobać swojemu mężczyźnie. Co jest tutaj atutem?

- Mimo uprawianego zawodu prywatnie nie jestem ekshibicjonistką, nie naciągniesz mnie na takie zwierzenia. Powiem tyle - bliskość fizyczna jest istotna w naszym życiu. Zmienia się z wiekiem dzięki doświadczeniom, ale i dlatego, że 40-letnia kobieta wie, czego chce. Uważam, że w pruderyjnej Polsce należy mówić, jak wiele znaczy seksualność. Mamy do niej prawo, bo daje nam poczucie szczęścia, spełnienia.

Małgorzata Szumowska mówi, że w kinie na Zachodzie ceni się dojrzałe aktorki. U nas mniej. Obawiasz się wejścia w strefę cienia przed pięćdziesiątką?

- Czas między 40. a 60. rokiem życia jest fantastyczny dla aktorek. Są dojrzałe, doświadczone, a wciąż atrakcyjne i namiętne. A jednak brakuje dla nich ról. Widzę jednak, że powoli - na razie za granicą - znika kult młodości, ludzie nie chcą lalek Barbie na ekranie, tylko piękna autentycznego ciała. Przede mną kilka fantastycznych projektów. Nie boję się braku pracy tylko dlatego, że dojrzałam.

Lekcja czwarta. Ja, aktorka

Krytycy od dawna mówią: "To jest czas Ostaszewskiej", a ona dopiero teraz przyznaje, że ma swój moment. I nie chodzi o nagrody - te pojawiają się regularnie. Ale o radykalnie różne role, jakich Maja się doczekała. Te ambitne, dramatyczne, i te dzięki, którym jest rozpoznawalna. Nigdy nie bała się skrajnych emocji na scenie. Po rolach w prowokacyjnych spektaklach jak "Anioły w Ameryce", "Stosunki Klary" czy filmie Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" uznano ją za aktorkę, która "czuje więcej i widzi więcej niż inni". Czy ona o tym wie? Jeszcze w szkole teatralnej chciała pouczać profesorkę, jak zagrać scenę... picia herbaty. O mało nie wyrzucono jej za to z uczelni. Potem krytycznie, stanowczo selekcjonowała role. Wybierała, a może to ją wybierano do postaci wyrazistych. Od wariatki przez zakonnicę, lesbijkę, kobietę złamaną po kusicielkę księdza. Ale nie dała się zaszufladkować. Nagle w serialu "Przepis na życie" zaskoczyła komediową rolą Żabci, ginekolożki, która uzależniła się od tańca na rurze. Może sobie na to pozwolić.

Czy trudne, egzystencjalne role mogą wyeksploatować aktorkę. Masz potrzebę, żeby od nich odpocząć?

- Nie. Te trudne są najciekawsze. Właśnie skończyłam zdjęcia do filmu Ja teraz kłamię Pawła Borowskiego. To film nasycony erotyką, trochę thriller psychologiczny. Piękny plastycznie i ważny, bo podejmuje temat względności prawdy. Moja rola wymagała skupienia i minimalizmu w grze aktorskiej. Była wyzwaniem, bo ja zawsze zżywam się z moimi postaciami, a potem ich historię odreagowuję. Tak było z Anną w "Body/ Ciało", tak jest z większością ról granych u Krzysztofa Warlikowskiego. Po Odette w spektaklu Francuzi adrenalina nie pozwala mi zasnąć do późnej nocy. Ale widzę też, że teraz szybciej niż kiedyś odcinam się od moich bohaterek.

Niełatwo chyba być jednocześnie wrażliwą i odporną, a tego oczekuje się od aktorki.

- Nadwrażliwość przeszkadza w życiu, ale jest cenna dla aktora. Kiedyś po roli schizofreniczki, która popełnia samobójstwo, czułam się niemal chora. Smutek bohaterki tak bolał, że nie potrafiłam go z siebie wyrzucić. Z kolei podczas prób do Stosunków Klary Lupy musiałam być wychudzona, mało jadłam, przeżywałam masochizm mojej postaci tak, że miałam kłopoty ze snem. Wtedy pomocna była praktyka buddyjska. Gdy byłam młodsza, przygotowując się do roli, bardziej grzebałam we własnych bebechach. Na tym etapie ważniejsze wydaje mi się obserwowanie ludzi i świata wokół. To są moje inspiracje. Zresztą profesjonalizm polega na radzeniu sobie z emocjami. A na to najlepszym antidotum są moje dzieci. Mają prawo widzieć we mnie spokojną radosną mamę. Dającą im poczucie bezpieczeństwa. Rozedrgana aktorka do niczego nie jest im potrzebna.

Czyli aktorska skóra ci stwardniała. Czy chroni także przed krytyką?

- Dawniej zła krytyka bolała bardziej, zwłaszcza gdy spadała niespodziewanie. Jak przy Stosunkach Klary Krystiana Lupy, gdzie zagrałam jedną z najważniejszych swoich ról. Mieliśmy z reżyserem poczucie, że dotykamy czegoś istotnego. Tymczasem recenzje mieliśmy rozczarowujące. W tym samym czasie rozpływano się nad innymi moimi rolami, które nie były tak znaczące. Ale to subiektywne opinie, nie zadowolę wszystkich, pracuję najuczciwiej, jak potrafię. To, że komuś nie podoba się moja gra i postać, nie oznacza, że ze mną jako człowiekiem jest coś nie tak. Zdecydowałam się na zawód, który jest nieustannym dialogiem z widzem. Częścią tej relacji jest krytyka. Daję sobie prawo do błędu, tylko pod tym warunkiem mogę szukać i ryzykować. Wygodą byłoby przyjmowanie ról podobnych do tych, w których się sprawdziłam, za które mnie polubiono. Tak było po Katyniu Andrzeja Wajdy - sypały się wyłącznie propozycje postaci wojennych, a po serialu Przepis na życie same komediowe. Kuszące, ale czułam że nie mogę ich przyjąć. Wygoda i stąpanie po wytartych ścieżkach prowadzi do rutyny. A wtedy kończy się pasja.

Rozmawiała Marta Bednarska

Twój Styl 11/2016

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Maja Ostaszewska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy