Mam za mało czasu, przepraszam
Nie chcę marnować już ani dnia - tłumaczy Ewa. - Lubię męża, ale to za mało, by być razem - wyjaśnia Maria. - W pojedynkę odzyskałam radość życia - mówi Krystyna. Stworzyły dom, odchowały dzieci, spędziły kilkadziesiąt lat w małżeństwie i... odeszły. Tak jak inne 50-latki, które nie godzą się na bylejakość. To wśród nich najszybciej przybywa w Polsce rozwodów. Bo w tym wieku chce się żyć z sensem.
EWA, 53 lata, redaktorka. Rozwiodła się dwa lata temu. 25-letnia córka Ania spytała: Zwariowałaś? Koleżanki dziwiły się: Po co ci rewolucja, nie możecie żyć obok siebie?
O szóstej rano na molo w Sopocie jest jeszcze pusto. Idę plażą aż do Orłowa. Nabieram powietrza. Wolność! Uwielbiam ją czuć. W domu jestem przed ósmą. Prysznic, kawa. Latem otwieram drzwi na taras. Siadam do pracy - tłumaczę i redaguję książki.
"Kocham tu przyjeżdżać", wzdycha moja córka. Studiuje i pracuje w stolicy, często mnie odwiedza. "Upadłaś na głowę?!", spytała dwa lata temu koleżanka z wydawnictwa, kiedy powiedziałam, że chcę zmienić życie, przeprowadzić się do Trójmiasta. "Starych drzew się nie przesadza, wystarczy, że się rozwodzisz", słyszę.
- Ale ja się urodziłam w Gdańsku, wracam do korzeni. Tam mam siostrę, przyjaciółki - śmieję się. Ludziom trudno zrozumieć, że kobieta może chcieć rozwodu. Po pięćdziesiątce? Wariatka.
Styczeń 2014. Siedzę w mieszkaniu mojej siostry Marty w Gdyni i zakreślam kolejne ogłoszenia. Szukam mieszkania. To za drogie, tamto za drogie.
- Może Wejherowo? - myślę głośno.
- To kawał drogi. Kto cię będzie tam odwiedzał - Marta krąży po kuchni. Trzask, wyciąga ze zmywarki talerzyki do ciasta. Trzask, wyjmuje z szafki filiżanki.
- Nie rozumiem, jak mogłaś mu oddać wszystko?! Co to jest 200 tysięcy? Po 30 latach małżeństwa masz tyle, ile miałaś na początku życia, stać cię na jednopokojowe mieszkanie - mówi wzburzona.
- Trudno - uśmiecham się.
- A Ania? A jak pojawią się wnuki? Gdzie będą spać? Nie myślisz racjonalnie - ciągnie siostra.
Wciąż się uśmiecham. Z domu na Żoliborzu wyszłam z jedną walizką. Wzięłam talerze po babci, kilim, który tata przywiózł z Chin, ubrania.
- Chcesz odejść? Proszę bardzo, ale wszystko zostaje - powiedział mąż. Złagodniał potem. - Dam ci tyle, ile miałaś przed ślubem. Pieniądze na jednopokojowe mieszkanie.
- Nie dbam o pieniądze, chcę się rozstać - rzuciłam.
Dwa miesiące wcześniej, listopad 2013. Stoję z Witkiem przed budynkiem sądu, leje. - Kawa? - pyta on. Od piętnastu minut nie jesteśmy małżeństwem. - Może być - odpowiadam miło, choć marzę, żeby uciec i zaszyć się w mieszkaniu, które wynajęłam od koleżanki. Biegniemy do pobliskiej kawiarni.
- To ma być espresso? - syczy w stronę kelnerki mój eks. Drętwieję, on się reflektuje. - Dobrze, nieważne - macha ręką.
Wbijam wzrok w filiżankę. Cały on: wieczne napięcie. Rozmowa się nie klei: co teraz, jakie plany? Zachowujemy się jak dalecy znajomi. Dopiero gdy odwozi mnie do domu, drży mu głos. Ściska mnie za rękę, oczy mu wilgotnieją. Nie chcę smutku, pożegnań. "Powodzenia, zdzwonimy się", mówię i szybko wychodzę z samochodu. Nasz rozwód nie jest rewolucją ani katastrofą. Jest sumą setek podobnych dni, zmęczenia, w końcu rezygnacji. A poza tym jestem żoną Pana Focha. Foch w sklepie, w kawiarni, u przyjaciół. Foch z powodu nie takiej szynki, nie takiego zachowania pani na parkingu, w kasie, w banku. "Idiotkaaa!", Witek z całej siły wali w kierownicę, bo ktoś zajechał mu drogę.
Dzień jest piękny, ciepły, tracę humor. "Duszę się", piszę w dzienniku, który prowadzę.
Inna scena: Ania chodzi jeszcze do liceum, uczy się w pokoju na górze, my oglądamy bonda. On na kanapie, ja w fotelu. Jak zwykle nie doczekał końca filmu, słyszę, że chrapie.
- Hej, idę do łóżka, przyjdziesz? - pytam.
- Zaraz - mruczy.
Z ulgą zasypiam sama. Noc bez seksu - szczęście. "Jestem smutnym człowiekiem", myślę często. I dalej: "Czego jeszcze mogę chcieć od życia?". Lubię patrzeć na jedno zdjęcie z przeszłości. My z Witkiem, młodzi, na Mazurach. Przed domkiem letnim, który budują moi rodzice. Mamy po 18 lat. On gra na gitarze, ja w niego wpatrzona. Związek gwałtowny, emocjonalny, pełen rozstań i powrotów. "Nie będziesz z nim szczęśliwa", powtarza wtedy mama. Nie słucham jej, wyrywam się spod jej skrzydeł, przenoszę na studia do Warszawy. Jestem młoda, piękna, zakochana. W końcu rodzice godzą się z moim wyborem, tata z zaoszczędzonych pieniędzy kupuje jednopokojowe mieszkanie na Powiślu. Witek mieszka ze mną. Po roku się pobieramy. Lata starań o dziecko, przeprowadzka do jego rodzinnego domu, życie z teściową, potem jej długa choroba, śmierć - ze wszystkim jestem sama, bo on nie pomaga.
Ogień między nami gaśnie, jednak uczucie nie przemienia się w przyjaźń. "Wszystkie tak mamy", mówią kobiety z mojego pokolenia. Ale ja wiem, że nie wszystkie. Mój tata, ideał mężczyzny, ciepły, czuły, dobry. Witek taki nie jest.
Zdjęcie z moich 45. urodzin. Grubawa, w szarej spódnicy i golfie wpatruję się w obiektyw. Nienawidzę tego zdjęcia. Wyraźne zmarszczki, opadające kąciki, ziemista cera to dowód nadchodzącej starości, tak wtedy myślę. Nawet ust nie pomalowałam. Zwyczajny dzień w zwyczajnym życiu.
"Pobudkaaa", tarmoszę Anię za ramię. Poranna próba wydostania jej z łóżka kosztuje mnie sporo nerwów. Za chwilę sunie po schodach. "Nie jem śniadania, muszę dbać o ciało", niechętnie patrzy na przygotowane jajka. Bycie matką nastolatki na lata zabiera energię. "Ewa, gdzie ręcznik!?", wrzeszczy z łazienki Witek. Najchętniej odpowiedziałabym: "Gdzieś! Zostawcie mnie w spokoju". Słyszę za to swój miły głos: "Już niosę". "Duszę się", znów notuję w dzienniku. Takie same poranki, podobnie puste wieczory. Nic mnie już nie czeka, jestem pewna.
"Potrzebuję pani, dam pani każde pieniądze", dwa lata później siedzę na spotkaniu w dużym wydawnictwie. Redaktor naczelny obiecuje złote góry. Telefon niespodziewany, bo nie szukam pracy. Znajomy znajomego mnie polecił. Na spotkaniu czuję przyspieszone bicie serca. Mam być odpowiedzialna za promowanie polskich autorów na świecie i szukać ciekawych pisarzy zagranicznych, których można będzie wydawać w Polsce.
- Po co ci nowa praca? - Witek w sekundę psuje nastrój.
- Bo to wyzwanie.
- Wyzwane na stare lata! Źle w tej?! Bezpiecznie.
- Proszę, zgódź się - kuszę pieniędzmi. Czuję narastającą irytację. On jest szefem firmy komputerowej. Nienawidzi tego, co robi, ale nawet przez głowę mu nie przechodzi, żeby coś zmienić. W końcu niechętnie kiwa głową: "Rób, co chcesz".
Wtedy jeszcze nie wiem, że można się nie tłumaczyć. Skąd mam wiedzieć? Jestem z nim od 17. roku życia.
Waszyngton, Nowy Jork, Florencja, Oslo, Sztokholm, Toronto, Berlin. Hotele, cudowne momenty, gdy chodzę sama po obcym mieście. Nie tęsknię. Za Anią też nie. Praca wywraca mi życie do góry nogami. "Ależ pani pięknie wygląda", komplementuje mnie przyjaciółka córki. "Moja mama jest ładna? Nigdy tak o niej nie pomyślałam", słyszę, jak Anka się dopytuje. Ukłucie. Za to zachwyca się sąsiadką: "Ależ ona zgrabna, niezależna. Też chcę tak żyć. Nie wyobrażam sobie skończyć jako kura domowa, która usługuje facetowi", patrzy na mnie wymownie. To właśnie tak postrzega mnie własne dziecko?!
- Nie ma obiadu? - coraz częściej dziwi się mąż.
- Nie zdążyłam - odpowiadam. W pracy patrzę na dziewczyny młodsze ode mnie o 20 lat. Ambitne, niezależne, wolne. "Ale kochasz go?", pyta 30-letnia współpracowniczka. Lubię ją, jest uosobieniem tego, jak chciałam kiedyś żyć. Siedzimy w hotelowym barze podczas służbowego wyjazdu. Wpatruję się w swoje paznokcie, pierwszy raz od lat pomalowane.
- Trudno mówić o miłości w tym wieku - mówię.
- Nie? Masakra! - rzuca ona. W nocy nie śpię. Straszne, kiedy jednym słowem ktoś opisuje twoje życie.
"Zakochałaś się?! Zwariowałaś?", Anka zachowuje się jak dziecko. Patrzę oniemiała na własną córkę. Mam pięćdziesiąt lat, właśnie mówię jej: - Rozwodzę się z tatą, wyprowadzam się, ty zostaniesz w domu na Żoliborzu, bo łatwiej ci będzie dojeżdżać na uczelnię.
- Chcęęę mieć normalny dom! - drze się.
- Zdałaś maturę, jesteś dorosła, zawsze będziesz miała kochających rodziców - próbuję ją uspokoić. Dużo nie mówię. W pracy kogoś poznałam. To nic poważnego, ale jednak dobrze mi robi. "Chcę coś jeszcze przeżyć", myślę.
Kilka miesięcy wcześniej umarła moja mama. Nagła białaczka. Widziałam, jak z dnia na dzień gaśnie. Umiera w domu, w łóżku. Jest druga w nocy. Patrzę na nią, drobną, delikatną. Ma tylko dwadzieścia lat więcej ode mnie. "Jak ja przeżyję resztę swojego czasu?", myślę. I wiem jedno: nie tak jak do tej pory.
- Chcę rozwodu - mówię kilka tygodni później Witkowi. Parska śmiechem, a potem posyła mi ostre spojrzenie. - Masz kogoś? Menopauza rzuciła ci się na rozum?
Ta rozmowa uświadamia mi, że nasza miłość umarła. Czy to tak mężczyzna walczy o kobietę? Tej nocy śpię w pokoju córki. Rano Witek tłucze naczyniami w kuchni. "Matka nas zostawia", mówi Ani. Cały on. Albo będzie, jak on chce, albo wcale. Po wielu miesiącach wypłaczę to na samotnych spacerach nad morzem: czy można się zgodzić, żeby ktoś odszedł, ot tak?
- Wyprowadź się szybko, nie obchodzi mnie, gdzie będziesz mieszkać - mąż próbuje mnie zranić. Tydzień później układam rzeczy w mieszkaniu koleżanki. Trzydzieści metrów, okna wychodzą na głośną ulicę. Zaczyna się lato, duszno. "Jestem w klatce - myślę i porównuję niewielką klitkę z moim domem z ogrodem. - I w klatce można czuć się wolnym". Idę na pierwszą, drugą, trzecią randkę. Z tym kolegą z pracy. Wcześniej staję przed lustrem o pierwszy raz od lat oceniam swoje ciało. "Nie jest źle", myślę. Bo wyglądam lepiej niż pięć lat temu. Oczy błyszczą, cera też.
"Jesteś piękna", mówi on, młodszy o osiem lat. Myślę o romansie, ale też nie chcę psuć relacji w pracy - on się rozwodzi, znam jego żonę. "Racjonalna", tak zawsze mówią o mnie przyjaciółki. "Zakochałaś się?", pytają. Nikt nie może zrozumieć, że od męża można po prostu odejść. "Bo się wypaliło, bo chcę wrócić nad morze, nie chcę marnować już ani dnia", tłumaczę. Kiwają głowami, ale dziwnie patrzą. "To najlepsza decyzja", gratulują tylko te młodsze. "Jeszcze spotkasz wielką miłość", obiecują. Ale ja wcale tego nie chcę.
Córce mówię: - Po pięćdziesiątce masz nie tylko serce, liczą się też inne rzeczy, na przykład spokój, czas dla siebie - powoli tłumaczę jej decyzję o rozstaniu z jej tatą. - Za chwilę się wyprowadzisz, a ja zostanę z nim sama. Nie chcę.
Od kiedy się wyniosłam, lepiej się rozumiemy, ona nabrała do mnie szacunku: "Tęsknię, mamo", mówi mi często. Marzec 2014. Telefon z agencji nieruchomości: "Jest mieszkanie w Sopocie, nie na sprzedaż, ale właścicielka mieszka za granicą, na pewno już nie wróci". Podjeżdżam na jedną z ulic w dolnej części miasta, tuż przy morzu. Mieszkanie przestronne, z okien widać las. Trochę za wysoko sufit (ogrzewanie na gaz będzie drogie), trochę za małe kaloryfery, trzeba odmalować, włożyć trochę pracy w urządzanie, ale czuję dobrą energię. "Biorę", mówię. "Wynajmowane?", siostra załamuje ręce.
Potem, gdy kupuję nowe meble, urządzam sypialnię, wciąż pyta: - A jeśli właścicielka cię wyrzuci? - moja siostra jest czarnowidzem, jak Witek. Jestem tym zmęczona.
- Nie szkoda ci życia na lęki? Mam oszczędności, zarabiam. Przecież nie wezmę tego do grobu - przekonuję. Wzrusza ramionami. Młodsza koleżanka mówi: "Ja was, pięćdziesięciolatek, nie rozumiem, czemu tak wszystko komplikujecie?". To właśnie ona dodaje mi dziś sił. Gdy przyjeżdża, jest zachwycona. Rozkładamy stolik na tarasie, wyciągamy wino, pachną kwiaty, które posadziłam. Buduję inne życie: kino, teatr, przyjaciółki ze studiów, z którymi nie widywałam się lata. Większość jest po rozwodzie. Potrafimy śmiać się do rana, aż sąsiad puka w ścianę, a ja następnego dnia idę przepraszać.
"Nie potrzebuję mężczyzny", myślę po tym, gdy ucinam relację z kolegą z pracy. Nowy facet i tak się pojawia. "Dostajemy to, czego najmniej chcemy", mówi przyjaciółka. Jest znajomym koleżanki, poznaję go na jej urodzinach.
- Ostrożnie - mówię.
- Nie spieszy się nam - odpowiada on. Jest wdowcem, ma dorosłego syna. Co będzie? Nie wiem.
MARIA, 54 lata, plastyczka, pracuje w kobiecej fundacji. Rozwiodła się półtora roku temu. Córki: Weronika (30 lat), Matylda (28 lat) i Julia (26 lat), powiedziały: Rozwód to najlepsza rzecz, jaką mogłaś zrobić. Koleżanki zazdroszczą jej odwagi.
Wbiegam na basen spóźniona. Zajęcia już trwają. To mój szósty dzień pobytu w Karpaczu. Dziesięciodniowy obóz "głodówkowy". Męczące uczucie głodu i słabości powoli zastępuje satysfakcja. Nie jestem słaba. "Spacer?", proponuje po zajęciach Małgorzata, koleżanka z turnusu, moja rówieśniczka. Atrakcyjna, ma własną firmę i nieszczęśliwe małżeństwo. Obóz to jej ucieczka od rodziny, oczekiwań. "Tylko udaję, że się odchudzam", śmieje się. Dziś proponuje: "Spróbujemy wejść na Śnieżkę?". Kiwam potakująco głową, bierzemy kijki do nordic walkingu.
Idziemy w ciszy, każda pogrążona we własnych myślach. Chyba znam te Małgorzaty. W kilka dni chce nadrobić życie: poznać, doświadczyć, zrobić.
- I co, jesteś szczęśliwa sama? Nie tęsknisz za rodziną, masz kogoś? - pyta nagle.
- Nie czuję się samotna, nawet gdyby tak było, lepiej chyba być samotnym w pojedynkę niż we dwoje - odpowiadam. Po spacerze masaż. Jeszcze niedawno wstydziłam się rozebrać nawet u lekarza. W ogóle nie czułam swojego ciała.
- Wszystkie kanały energetyczne masz zablokowane - stwierdziła kiedyś koleżanka, która robiła mi masaż lomi lomi. Parsknęłam śmiechem: - Co mam zablokowane?.
Trafiłam do niej, kiedy nie mogłam się ruszyć z bólu, coś mi przeskoczyło w kręgosłupie. Po masażu ledwo doszłam do samochodu. Ale już nie z bólu fizycznego, tylko z powodu emocji. Przez ponad pół godziny nie mogłam się ruszyć, płakałam tak głośno, że w szybę zapukał mężczyzna i spytał, czy pomóc.
- Co ty zrobiłaś? Siedzę pod twoim domem i wyję - zadzwoniłam w końcu do tej koleżanki.
- Przepraszam, odblokowałam cię, pewnie za mocno - tłumaczyła się.
- Jestem taka samotna - wykrztusiłam w końcu zaskoczona tym, że w ogóle mówię coś takiego.
Dwa lata wcześniej. W naszym 80-metrowym mieszkaniu porozrzucane kartony. "Czy ty musisz wszystko rozwalać?", złorzeczę na Julię, moją najmłodszą córkę. Tu książka, płyta, tu ubrania. Jestem zła, choć wiem, że nie dlatego, że ona bałagani. Ukrywam się w salonie. Nie chcę patrzeć, jak kolejne rzeczy znikają w pudłach. Nie chcę być świadkiem znikania Julii z domu.
- Zawsze możesz wrócić, wiesz? - powtarzam już chyba dziesiąty raz.
- Wiem - odpowiada ona. Wieczorem krążę po opuszczonym mieszkaniu. Przy łazience był pokój Weroniki. Już wieki temu przerobiłam go na gościnny, obok dawna twierdza Matyldy - dziś moja sypialnia. Na drzwiach wciąż wisi śmieszny obrazek z napisem "Teren prywatny, przekroczenie progu grozi śmiercią". Wolny pokój Julki pewnie przerobię na pracownię. "Ale jeszcze nie teraz, może pokłóci się z narzeczonym, wróci", uspokajam samą siebie. Wracam do salonu.
- Wino? - pytam Krzysztofa.
- O tej porze? - rzuca znad książki.
- Aha - mówię tylko. Sięgam po kieliszek, wyciągam czerwony dobry rocznik. Nie mam siły czytać, siedzę więc po ciemku, za ścianą słychać głosy. Sąsiadka krzyczy na sąsiada, ktoś biegnie po schodach. "Kiedy ja ostatnio kłóciłam się z mężem?", zastanawiam się. Co nas łączy? Poza córkami mieszkanie, wspólne święta i milczenie. Zawsze żył w swoim świecie. Na studiach, gdy się poznaliśmy, nawet mi to imponowało. Kolorowa studentka ASP i przyszły inżynier z politechniki. Po latach dostrzegłam, że różnice - dobre na początku, potem się pogłębiają. "To normalne, że kiedy dzieci wyprowadzają się z domu, przyglądasz się swojemu związkowi", mówi kilka dni później Iwona, przyjaciółka.
Patrzy na mnie uważnie, w końcu stwierdza: - Zostaw Krzysztofa, nie przejmuj się tak nim.
- W życiu! - zaprzeczam.
- W życiu, w życiu - powtarza za mną. - To się męcz. Twój wybór.
W salonie Krzysztof jak zwykle nad książką.
- Porozmawiamy? - pytam.
- O czym? - nawet nie podnosi wzroku.
- O niczym - mówię. Znów cisza. "Nie chcę tak żyć", myślę. Następnego dnia dzwonię do Iwony: "Pójdę z tobą na spotkanie tych twoich bab!". Iwona od kilku lat spotyka się z grupą kobiet. Wszystkie po pięćdziesiątce. W niedużym pomieszczeniu kilkanaście osób, śmiechy. Któraś prosi o kawę, któraś wpadła na pomysł wyjazdu, inna opowiada o tym, że urodziła jej się wnuczka, kolejna o nowym kochanku. Wbijam wzrok w podłogę, głupio się czuję. Powinnam wrócić do domu i posprzątać.
- Wchodzisz z nami na Kilimandżaro? - pyta mnie któraś. Podnoszę wzrok. Tak, to do mnie. - Mamy rok na przygotowanie. Wystarczy niewiele: regularne ćwiczenia, biegi i nasze sobotnie spotkania nordic walkingu. Ważne, by zacząć ćwiczyć przynajmniej cztery razy w tygodniu - ciągnie szczupła brunetka. Brawa, ogólne podekscytowanie, znalazł się sponsor wyprawy, więc pomysł nabiera kształtów. Mówię, że się zastanowię, że mam trzy córki, może nie powinnam zabierać im siebie. Kobiety patrzą porozumiewawczo: "Dzieci dorosłe? Mają ręce? Dadzą radę".
Do domu wracam jak na skrzydłach. Może spróbuję? To dopiero za rok. Cel to jest coś, czego mi od dawna brakuje. "Kilimandżaro? Starzejesz się", kwituje w domu Krzysztof. Patrzę na niego z nagłym obrzydzeniem. Przygarbiony, z brzuchem, ubiera się dobrze tylko wtedy, kiedy musi wyjść. W myślach cofam się o kilkanaście lat. "Jest taki tajemniczy", słyszałam na przyjęciach i pękałam z dumy. Tajemnica po latach zmieniła się w niedostępność.
- Może powinniśmy się rozwieść, skoro nic już nas nie łączy, nigdzie nie wychodzimy, nie masz na nas żadnego pomysłu, a mnie też nie pozwalasz mieć. Po co my właściwie jesteśmy razem?! - rzucam nagle.
- Kompletnie ci odbiło! Jakiego pomysłu? Żyjemy normalnie, jest dobrze, ale jak ci się nie podoba, możemy się rozwieść.
- Jakie normalnie?! - drę się jak opętana. Na mężu mój wybuch nie robi wrażenia, zakłada okulary, czym komunikuje, że właśnie skończył dyskusję i nie ma nic do dodania. Kiedy ostatni raz się kochaliśmy, kiedy usłyszałam komplement, kiedy przyniósł mi kwiaty? Nie pamiętam - tak brzmi odpowiedź na każde pytanie.
- Mamo, muszę coś ci powiedzieć - Weronika nachyla się do mnie. Mieszam w garnku zupę z soczewicy, córki nie jedzą mięsa, obok gulasz dla Krzysztofa. - Jestem w ciąży, ale nie mów na razie tacie - uśmiecha się. Tulę ją mocno, czuję, że wilgotnieją mi oczy. Przecież jeszcze niedawno sama byłam w ciąży z nią. Potem w ciasnym mieszkaniu razem z Krzysztofem byliśmy szczęśliwi. Choć mieliśmy mało pieniędzy i tłoczyliśmy się na 25 metrach. Niosę parującą zupę, dziewczyny się przekrzykują, Krzysztof nalewa whisky zięciowi, jest wesoło.
Wieczorem znów cisza. Idę do sypialni i w wyszukiwarkę wpisuję hasło: "rozwód po pięćdziesiątce". Pewna kobieta pisze, że po wyprowadzce dzieci poczuła pustkę, ale latami ją wypierała, aż zrozumiała, że żyje na zgliszczach. "To o mnie", myślę.
Raz, dwa, raz, dwa - szybkim krokiem pokonujemy kilometry w lesie. To kolejny miesiąc przygotowań do wyprawy na Kilimandżaro. Poznaję Magdę i Ankę, silne, niezależne, dawno po rozwodzie. To im pierwszym opowiadam, że przez lata czułam się jak służąca. Mąż sam nie robi sobie nawet herbaty, nie mówiąc o obiedzie.
- A co cię to obchodzi, niech nie je - rzuca Magda. Dzięki nim nabieram siły. Wpadam do domu jak tornado. Nie chcę być już służącą.
- Zrobisz coś dla naszego związku?! - pytam Krzysztofa.
- Znowu zaczynasz? Nic nie będę robić, jesteś nienormalna - trzaska drzwiami swojej sypialni. Mam ochotę tam pobiec, sprawić, że okaże jakieś emocje. Ale zamykam się w kuchni, jak zwykle z kieliszkiem wina.
Następnego dnia idę do banku - to zawsze ja odpowiadałam za nasze finanse. "Chciałabym zlikwidować lokatę, otworzyć drugie konto i przelać połowę środków", mówię. Umawiam się też z adwokatem.
- Na pewno chcesz się rozwieść? - pyta Iwona.
- Na pewno nie chcę już tak żyć - odpowiadam. "Mamo, po prostu bądź szczęśliwa", Weronika już z pokaźnym brzuchem wtula się we mnie, Matylda głaszcze po głowie, tylko Julka jest zła.
- Ale jak to zażądasz rozwodu? A nasze życie? Co ci nie pasuje? - dziwi się. Siedzimy w restauracji, ona grzebie widelcem w makaronie.
- Przestań, Julka! Najważniejsze, żeby mamie było dobrze - Weronika traci cierpliwość.
- Jakoś to będzie - tłumaczę. Mówię, że wyprowadzam się do mieszkania po babci. "Po Kilimandżaro zrobię remont, będzie dobrze", myślę. Wiele miesięcy później oglądam zdjęcia z wyprawy. Na tym, w bazie, maluję paznokcie na czerwono.
Uśmiecham się, choć przecież wtedy myślałam, że zaraz umrę - krok, dwa oddechy, krok, trzy oddechy. Na wysokości 5600 metrów zrozumiałam, że nie zostanę z Krzysztofem. Później powiedziałam przyjaciółce: "Poszłam, żeby zamknąć swoje małżeństwo". Mieszam farby: czerwone, zielone, żółte. W pracowni spędzam poranek. Dystans, spokój - to czuję. Potem biegnę do Weroniki, pomagam jej w opiece nad małym Frankiem. Po południu siłownia, kino, teatr. Wracam do pustego mieszkania, ale cisza mi nie przeszkadza. Słucham Chopina, którego mąż nie znosił, ściany pomalowałam na ulubiony kolor... "Mamo, tata mówi, że zawsze możesz wrócić".
Gotuję zupę z fasoli, nie mieszam już gulaszu. Wpadły córki. Julka krąży po domu jak chmura gradowa:
- Zwariowałaś na starość - mówi.
- Nie, kochanie, na starość chcę pomyśleć o sobie. Lubię tatę, ale to za mało, żeby być razem. Zawsze mogę wpaść do niego na obiad - uśmiecham się. Jednak w kawiarniach patrzę z zazdrością na troszczące się o siebie starsze pary. Nie oszukuję, że nie mam w sercu pustki po nieudanym małżeństwie. Coś mi w życiu nie wyszło. Miłość.
KRYSTYNA, 55 lat, psycholog, terapeutka par. Trzy lata po rozwodzie. Dzieci: Artur (30 lat) i Ula (28 lat), powiedziały: "Wreszcie, strasznie było patrzeć, jak szewc bez butów chodzi". Koleżanki stwierdziły: "Tobie łatwiej podejmować takie decyzje, sama jesteś psychologiem, możesz sobie pomóc".
Zegar wskazuje 13.35. Jeszcze 15 minut terapii. Patrzę na kobietę siedzącą naprzeciwko. Gniecie w rękach chusteczkę, patrzy bezradnie.
- Co mam robić? - pyta. Nabieram powietrza: - A co pani czuje, że powinna zrobić?
Zaczyna płakać, czuję ciężar. - Zawsze może pani coś zrobić, ale to musi być samodzielna decyzja - dodaję ciepło.
Ona ma 49 lat, trafiła do mnie, bo odkryła zdradę męża. "Dwoje wspaniałych dzieci, 30 lat związku, a on to wyrzuca do śmieci?!" - pytała podczas pierwszej wizyty. Mówiłam: "To już się stało, pytanie, jak pani zareaguje". Pracujemy pół roku, chce walczyć o związek, w tym czasie on wyprowadza się do tamtej. "Moje życie to ruina, nic mnie nie czeka, jestem stara". Oddycham głębiej, wiem, że za bardzo utożsamiam się z pacjentką.
Czuję złość, bo gdybym była przyjaciółką tej kobiety, powiedziałabym po prostu: "Zostaw drania w cholerę". Jej historia jest mi bliska, bo wiele lat temu sama zostałam zdradzona. Miałam 35 lat. Wybaczyłam. Dzieci były małe, chciałam uratować rodzinę. Potem nieraz myślałam: "Mogłam rozwieść się wcześniej, ocalanie związku dla dzieci to iluzja".
"Zrobić pranie, wywiesić, skończyć artykuł", zastanawiam się, co jeszcze muszę dzisiaj zrobić. Po ośmiu godzinach terapii jestem wykończona. Marzę o herbacie i kąpieli. Na sekretarce wiadomość od Jerzego, mojego eks: "Zadzwoń, musimy ustalić, czy kupujemy wspólny prezent dla Artura". Nasz syn za kilka tygodni się żeni. Trochę się cieszę, a trochę martwię. Nie wiem, czy jestem zwolenniczką ślubów, skoro tyle teraz rozwodów. Oddzwaniam do Jerzego. Rozmawiamy kilkanaście minut, jest wesoło. "Śmiejemy się częściej niż kiedyś", stwierdzam.
Do domu docieram po 22, torbę rzucam w przedpokoju, w płaszczu idę do kuchni, otwieram sok, piję prosto z kartonu, potem zapadam się na kanapie. "I mam wszystko w nosie", uśmiecham się do siebie. Trzy lata po rozwodzie, a ja wciąż cieszę się jak dziecko, że nikt nie chodzi za mną, nie mówi: "Posprzątaj, czemu porozrzucałaś? Masz zamiar tak siedzieć przed telewizorem? To mało rozwijające". Zerkam w komórkę: "Tęsknię, myślę, pamiętam". "Miło", odpisuję lakonicznie na esemesa.
To Rafał, mój o 10 lat młodszy kochanek.
- Kochanek, co za okropne słowo - żartuje moja najbliższa przyjaciółka.
- Słowo jak słowo.
- Dlaczego oni mogą mieć młodsze kochanki, a my nie?.
O Rafale myślę: nagroda za trudne życie, lata kieratu, samotności, braku seksu. Czasem po nocy z Rafałem staję przed lustrem i się sobie podobam. Regularnie biegam, od kiedy rozstałam się z Jerzym, chodzę na siłownię, jeżdżę na rowerze. Wyglądam na dużo młodszą. "Nie wyobraża sobie pani, że można uprawiać seks po pięćdziesiątce, tak?", spytałam kiedyś pacjentkę, dwudziestolatkę obruszoną tym, że jej mama ma nowego partnera. "To obleśne", wzdrygnęła się. "A ja odkryłam seks dopiero w tym wieku" - pomyślałam.
Odkryłam też inne rzeczy: psychiczny luz, radość życia, wewnętrzny spokój. Pięć lat temu. Święta. Stoimy w kuchni.
- Muszę tam jechać, rozumiesz?! - cedzi przez zęby Jerzy. Mój mąż, profesor psychiatrii, właśnie odebrał telefon od szefowej. Kolejne stypendium, tym razem w Bostonie.
- To się nawet dobrze składa, mamy pretekst do rozwodu - mówię i wychodzę z kuchni. Biegnie za mną przez cały dom. Czerwony z nerwów, wściekły, krzyczy: - O co ci chodzi?!
- Chcę rozwodu. Nasz związek nie ma sensu. Skoro i tak wyjeżdżasz, możesz się już dziś wyprowadzić - głos mam mocny. To tylko pozory. Przygotowywałam się do tej rozmowy miesiącami, jeśli nie latami. Setki rozmów z moją superwizorką, z przyjaciółkami.
- Ale czemu się denerwujesz? I tak całe życie jestem sama.
Mój spokój irytuje Jerzego. To zagrywka, którą latami stosował wobec mnie.
- O co ci chodzi, nazwij swoje emocje, potrzeby, w końcu jesteś psychologiem. Gdyby pacjentki cię zobaczyły - tak reagował, gdy traciłam cierpliwość. "Trzeba akceptować swoją starość", "Przemijamy", "No, młodsza nie będziesz", powtarza mniej więcej od czasu, gdy skończyłam 35 lat. W domu, przy kolacji z dziećmi, u znajomych, na wakacjach, z przyjaciółmi. Oni się śmieją, taki żart. Przecież jesteśmy dobrym małżeństwem, fajne dzieci, uprzejmi dla siebie, serdeczni dla innych. Wzorowa rodzina.
Po 45. urodzinach żarty o starości dobijają, szczególnie że zdarzają się coraz częściej. "Dlaczego wkładasz taką spódnicę? W twoim wieku już nie wypada", "Dekolt? Powinnaś ukrywać szyję, jest pomarszczona". Mąż jest przystojny, znajomi go uwielbiają, bo opowiada barwne anegdoty, często jestem ich bohaterką. "A wiecie, Krysia zrobiła to, a powiedziała tamto".
- Po co o mnie mówisz? - złoszczę się później.
- Przecież żartowałem - całuje mnie w policzek i przewraca się na drugi bok. Samotność - to czuję latami. Czuję się też jego asystentką ("Mogłabyś załatwić lekarza?"), jedyną opiekunką dzieci ("Ktoś musi na nie zarabiać, moja droga"), lustrem, które odbija jego sukcesy. ("Dumna jesteś z takiego męża, co?").
- Co jest dla pani najtrudniejsze? - pyta superwizorka kilka dni po tym, kiedy mówię mężowi, że chcę rozwodu.
- Czuję się winna. Latami grałam z nim w grę: nie jestem dość dobra, muszę bardziej się postarać. Gdy przestało mi się to podobać, poczułam jego oburzenie. Nawet go rozumiem.
- A mąż kiedyś panią rozumiał? - uśmiecha się terapeutka. Potem wiele razy przypomnę sobie tę rozmowę. Już wiem, że dałam się Jerzemu wmanewrować w układ: jestem psychologiem, powinnam zrozumieć. Tak jakbym nie miała prawa do własnych problemów. Po tylu wspólnych latach jestem kłębkiem nerwów. Źle sprzątam, źle wydaję pieniądze, zaniedbałam karierę. Potem, gdy ruszam z miejsca, słyszę: "Nie, teraz to z kolei kompletnie oszalałaś na punkcie pracy".
- Chce pani dalej tak żyć? - pyta superwizorka.
- Nie, nie chcę - odpowiadam. To jedyna rzecz, której jestem pewna. Dźwięk wiadomości. Kolejna od Jerzego: "Mam nadzieję, że sobie to przemyślisz". Jest środek nocy, odwracam się na bok. Kolejna wiadomość: "Przecież jesteśmy dobrym małżeństwem", i kilka w podobnym tonie. Wyciszam telefon. Podjęłam decyzję.
Mówię wtedy, że w związku źle działo się latami, tylko wybuchło nagle. "Wyjedźmy gdzieś. Nie chcę siedzieć sama", zbliża się Wielkanoc. Marzę o odpoczynku, nie zamierzam szykować kolejnych potraw, zapraszać narzeczonej syna, chłopaka córki. "Cudownie", mówi przyjaciółka. Jedziemy w góry, znajdujemy pensjonat na uboczu. "Mogę się do was dosiąść?", zaczepia nas mężczyzna. Jest przystojny, ma piękny uśmiech, zauważyłam go już wcześniej, ale rozmawiał z młodszą koleżanką. "Rafał", mocno ściska mi rękę. Rozmawiamy. Zostawiła go żona, z córką wyprowadziła się do kochanka. Szybko wchodzę w rolę terapeutki. Podsuwam kilka rozwiązań. Tego samego dnia lądujemy w łóżku. Rano budzi mnie wstyd i poczucie winy.
"Było cudownie" - Rafał wysyła mi esemes. "Zwariowałaś, nie będę się z nikim spotykać, jest młodszy", złoszczę się na przyjaciółkę. Ale Rafał nie przestaje pisać. Widujemy się u mnie. "Nie wiedziałam, że taki seks jest możliwy", myślę potem. Mijają lęki, rośnie poczucie własnej wartości. "Na pewno nie wrócisz?", Jerzy wciąż się do mnie dobija. "Nie wrócę", tak zaczynam list do niego, w którym chcę wszystko wytłumaczyć. Nie ma w nim emocji, których tak nie lubił. "Zrozum mnie, przepraszam, mam za mało czasu. Ty zresztą też. To kwestia tygodni, a będziesz kogoś miał", piszę.
Rozwód zawsze boli, w tym wieku też. Czasem bardziej, gdy on nas porzuca dla młodszej, kiedy się boimy, że nikogo już nie znajdziemy. Czasem mniej, bo za zamkniętą bramą z napisem "małżeństwo" jest już tylko wolność. Rozstanie, cierpienie i ból przeżyłyśmy w trakcie związku. Potem już nie ma na niego siły.
- Co teraz? - pyta mnie ktoś czasem.
- Teraz nic - odpowiadam.
- Wreszcie żyję. Po prostu.
Katarzyna Troszczyńska
Twój STYL 2/2016