Matka, żona i artystka - Małgorzata Walewska o życiu śpiewaczki operowej
Mówi biegle w pięciu językach, a śpiewa w 12. Nazywana pierwszą damą polskiej opery, śpiewała na najważniejszych światowych scenach w towarzystwie światowych sław. Od ośmiu lat zasiada w jury polsatowego hitu "Twoja twarz brzmi znajomo". Małgorzatą Walewska, bo o niej mowa, jak nikt inny potrafi zaczarować tłumy swoim niesamowitym głosem. Właśnie ukazała się książka Agaty Ubysz, będąca wywiadem-rzeką z artystką.
Przeczytaj fragment książki "Moja twarz brzmi znajomo. Małgorzata Walewska. Pierwsza dama polskiej opery"
***
Agata Ubysz: Już się cieszę na kolejny rozdział, czyli zaplanowaną rozmowę o kuluarach życia śpiewaka operowego.
Małgorzata Walewska: Nawet nie wiem, od czego zacząć.
AU: Mówiłaś, że przed porodem miałaś miesięczną przerwę w śpiewaniu i wróciłaś do pracy, gdy Alicja skończyła cztery tygodnie.
MW: Powrót do śpiewania po czterech tygodniach od porodu był szaleństwem, ponieważ musiałam - jak każda kobieta - dojść do siebie. Oczywiście myślałam, że dam radę bez problemu, nawet kiedy moje mięśnie brzucha mi mówiły, że to niewykonalne. Miesiąc po urodzeniu Alicji stałam na scenie i śpiewałam solo wokalne w balecie Grek Zorba w Operze Narodowej. To ten sam bohater, którego kreował Anthony Quinn w hollywoodzkiej ekranizacji powieści Nikosa Kazandzakisa. Baletowa wersja tej historii została opracowana przez Lorcę Massinego do muzyki Mikisa Theodorakisa. Na szczęście to nie była wielka rola typu roli Amneris czy nawet Feneny, tylko dwie łatwe greckie piosenki śpiewane do mikrofonu z głębi sceny. Czułam, ile wysiłku i koncentracji kosztuje mnie występ, którego jedyną komplikacją był język grecki. Po skończonych spektaklach bardzo intensywnie wzięłam się do ćwiczeń, żeby zrzucić wagę i odzyskać kondycję. W ciąży ważyłam dziewięćdziesiąt kilo, z czego tylko trzy i pół należało do Alicji. Wszystkie mięśnie, które były napięte ciążą i wysoko podnosiły przeponę, pomagały w śpiewaniu. Po porodzie mięśnie zwiotczały. Wtedy zrozumiałam, że śpiewanie to nie tylko kwestia głosu i miejsca artykulacji, lecz także sprawności organizmu.
AU: Mówi się potocznie, że śpiewaczka musi mieć czym oddychać.
MW: Nie jest to odniesienie do wielkości biustu, tylko do pojemności płuc. Sprawność fizyczna i dobry oddech to podstawa naszego warsztatu. I nie zależy to od tego, czy jesteśmy grubi, czy chudzi, duzi czy mali.
AU: Ćwiczysz codziennie?
MW: Tak. Im jestem starsza, tym bardziej dbam o kondycję, żeby nie wyjść z wprawy. I o przeponę. Dużo pływam, joga dwa-trzy razy w tygodniu.
AU: Znowu wybiegamy w przyszłość. Wróćmy do lat dziewięćdziesiątych. Na pierwszy kontrakt zagraniczny wyjechałaś z małą Alicją?
MW: Tak, w 1994 roku Alicja jeszcze nie miała dwóch lat, kiedy pojechałam do Bremy zaśpiewać Ciecę w Giocondzie Amicarego Ponchiellego. Uparłam się, żeby pojechała ze mną, w związku z tym musiałam znaleźć odpowiednie mieszkanie i opiekunkę. Zabrałam ciocię Basię, która akurat była bezrobotna. Cieca, czyli niewidoma matka tytułowej Giocondy, nie jest dużą rolą, ma tylko jedną arię w pierwszym akcie i parę fragmentów zbiorowych, czyli ensemblowych. Reżyser dał mi białe szkła kontaktowe. Do tego nosiłam czarny kostium, byłam łysa do połowy głowy, a z tyłu miałam resztkę rzadkich, ciemnosiwych włosów. Wyglądałam upiornie. Wszyscy koledzy witali mnie okrzykiem zachwytu: "Boże! Jak ty strasznie wyglądasz!". Kiedyś wyszłam z charakteryzatorni i wpadłam prosto na Alicję, którą przyprowadziła do teatru moja ciotka. Obie stanęłyśmy jak wryte. Zobaczyłam przerażoną minę dziecka i nie wiedziałam, co zrobić. Na to ciotka krzyknęła: "Zobacz, to mamusia!". Myślałam, że się rozpłaczę, gdy widziałam, że Alicja patrzy na mnie jak na zupełnie obcą osobę. Zaczęłam mówić najłagodniejszym głosem, na jaki mogłam się zdobyć: "Kochanie, mama gra taką babcię i to jest przebranie".
AU: Miałaś dwadzieścia dziewięć lat i grałaś matkę starszej od ciebie koleżanki?
MW: Takie paradoksy to w operze norma. Zostałam wybrana ze względu na moje warunki głosowe, a nie fizyczne. Profesorka, jak zobaczyła moją charakteryzację, była oburzona, że mnie tak "zepsuli". W ciągu kilku następnych sezonów wracałam do Bremy parę razy, żeby zaśpiewać ponad dwadzieścia spektakli Giocondy. Już w trakcie prób dostałam propozycję stałego kontraktu, ale w tym samym czasie otrzymałam zaproszenie na przesłuchanie do opery w Wiedniu, z czym wiązała się również propozycja etatu. Wybrałam Wiedeń. Jeszcze raz wróciłam do Bremy w 1998 roku, aby zaśpiewać wiedźmę Ulrykę w Balu maskowym Giuseppe Verdiego. Tę rolę powtarzałam parę sezonów z rzędu.
AU: Czy Piotrek mieszkał z tobą w Bremie?
MW: Przyjeżdżał czasami. Prowadził w Warszawie Post Meridian, jedno z pierwszych studiów nagrywających reklamy. Była to zupełnie nowa, prywatna działalność, a że w postkomunistycznej Polsce rynek reklamy zaczynał się rozwijać, zapotrzebowanie było ogromne. Zdarzało się, że przychodziłam do niego do studia, kładłam bilet lotniczy i mówiłam: "Masz czas do piątku do wieczora. Samolot odlatuje o dwudziestej. Zorganizuj wszystko tak, byś dał radę do niego wsiąść".
AU: Wsiadał?
MW: Zawsze. Wiedziałam, że jak kupię bilet, to łatwiej mu będzie się zorganizować, niż jakby sam miał podjąć decyzję o podróży.
AU: Jak wspominasz dwa lata kontraktu w Wiedniu?
MW: To miasto konserwatywne i snobistyczne. Nie mogę powiedzieć, że na tym ucierpiałam. Wręcz przeciwnie. Wiedeń to idealne miejsce dla próżnego artysty, a fakt, że byłam solistką opery, otwierał przede mną wszystkie drzwi. Gdybym przykleiła sobie na czole zdjęcie z Pavarottim, to jeszcze otwierałoby okna. Nigdzie nie przyjęłam tylu wyrazów uwielbienia. Była jednak pewna rzecz, która mi bardzo w Wiedniu przeszkadzała. Austriacy okrutnie kopcili papierosy i to bardzo mnie dotykało.
AU: Opera w Wiedniu gościła i nadal gości największe sławy.
MW: Kiedy dzisiaj myślę o spędzonym tam czasie, to wiem, że był to wielki zwrot w mojej karierze. Każde spotkanie z Plácidem Domingiem czy z Lucianem Pavarottim było dla mnie świętem. To śpiewacy o nieprzeciętnej osobowości i aura uwielbienia, która ich otaczała, była jak najbardziej uzasadniona. Sympatyczni, bezpośredni. Na scenie starali się dodawać otuchy młodym kolegom. To właśnie w Wiedniu stałam na scenie z Dmitrijem Chworostowskim, Thomasem Hampsonem, Renatem Brusonem, Berndem Weiklem, Editą Gruberovą. Tam też poznałam wielu niezwykłych ludzi, jak na przykład Romana Polańskiego, Márthę Eggertt czy Marcela Prawego, osobistego sekretarza Jana Kiepury.
AU: Koniec twojego pobytu w Wiedniu w 2000 roku przypadł na burzliwy okres w historii Austrii.
MW: Wtedy śpiewałam gościnnie w Volksoper. Jorg Haider, ksenofobiczny i nacjonalistyczny polityk, wszedł wraz ze swoją partią do rządu. Domagał się zakazu pracy dla imigrantów, nie krył się ze swoimi antysemickimi poglądami i żądał wyrzucenia muzułmanów z kraju. Dzień po wyborach spotkaliśmy się jak zwykle na próbie. Przywitało nas pytanie naszego szwedzkiego reżysera, czy jesteśmy już spakowani? Bo on jest i jakby co, to wyjeżdża! Spojrzeliśmy po sobie i doszliśmy do wniosku, że gdyby Heider faktycznie wyrzucił obcokrajowców, to musieliby zamknąć tę budę. W Volskoper austriacka była tylko obsługa techniczna!
AU: Jak się organizowałaś w tym czasie?
MW: Do momentu mojej wyprowadzki do Wiednia pomagały mi albo moja siostra, albo ciotka Basia. Kiedy Alicja miała prawie trzy lata, pojechałyśmy na festiwal operowy do Rzymu, a jako opiekunka poleciała z nami Justyna, która miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Dla mojej córki największą atrakcją w tym zabytkowym mieście był obskurny miejski basen, na którym z głośników ryczała straszna muzyka. Tam Alicja opanowała włoskie słowo ancora, co oznacza "jeszcze raz". Razem z nieco starszą włoską dziewczynką skakały do basenu i po każdym skoku Alicja - jak tylko udało jej się zaczerpnąć powietrza - powtarzała ancora. Skakały tak przez pół dnia. To były najszczęśliwsze chwile mojego dziecka podczas pobytu w Rzymie. Dla mnie każde wyjście na próbę było okupione rozpaczą. Gdy wychodziłam z domu, jeszcze długo brzmiał mi w uszach płacz Alicji. W połowie pobytu zaczęła skarżyć się na ból rączki albo nóżki. W pewnym momencie całkowicie zrezygnowała z chodzenia i w dużej mierze z jedzenia. Jedyne, na co udawało się ją namówić, to ser gorgonzola i lody. Miałam przyjaciela, starego lekarza, który kazał się nie przejmować. Stwierdził, że to taki rodzaj dziecięcej histerii. A gorgonzola ma dużo witamin, lody mają wapń, więc przeżyje.
AU: Etat w Operze Wiedeńskiej wymagał stałego pobytu w Austrii?
MW: Początkowo tak i bardzo potrzebowałam kogoś do opieki nad Alicją. Wtedy spadła mi z nieba Renata Kucharska, która pracowała u mojej mamy w hotelu. Była na urlopie dziekańskim i dorabiała sobie jako recepcjonistka. Poznałam ją, dopiero kiedy z walizkami stanęła w drzwiach mojego mieszkania w Wiedniu. Miałam zaufanie do opinii mamy, że ta drobna dziewczyna z burzą długich czarnych włosów będzie najlepszym wyborem. Była łagodna, miała anielską cierpliwość. Pokochała moje dziecko i do tego została fanką opery. Nie chciałam, żeby młoda osoba z ambicjami poświęcała cały swój czas wyłącznie dziecku, i zorganizowałam jej przedpołudniowe kursy niemieckiego. Alicję udało mi się zapisać do przedszkola. Nie było łatwo, bo w Wiedniu podania do przedszkola składa się jeszcze w ciąży, a ja przyszłam z trzyletnim dzieckiem w połowie roku. Pomogło mi zdjęcie z Pavarottim. Alicja pierwszego dnia wróciła do domu z przedszkola i powiedziała: "Mamo, ja chcę chodzić do pseckola, gdzie dzieci mówią ludzkim głosem!". Wyjścia były więc problematyczne, okupione marudzeniem i płaczem.
AU: Jak Renacie i Alicji szła nauka niemieckiego?
MW: Alicja oswoiła się z językiem do tego stopnia, że poprawiała niemiecką wymowę Renatki. Raz dziewczyny przyszły na mój spektakl. Alicja przez całe przedstawienie się nudziła i machała nogami, kopiąc w poprzedzający fotel. Biedny meloman siedzący z przodu nerwowo się odwracał, aż wreszcie zapytał Renatę, dlaczego przychodzi z takim niesfornym dzieckiem do opery, na co Alicja pokazała panu, że tam śpiewa mama. Pan dzielnie znosił dalsze kopanie w fotel.
AU: W weekendy rodzina była w komplecie.
MW: Piotrek wysiadał z pociągu w piątek wieczorem, a w poniedziałek wracał do Warszawy. Dzięki temu nasz wspólnie spędzony czas był wyjątkowy. Zawsze się starałam, aby go czymś zaskoczyć: nową fryzurą, ubraniami, prezentem. Po pierwszym roku w Wiedniu, na skutek komplikacji, Renata nie mogła wyjechać z Polski. Austriackie służby graniczne odmówiły jej wjazdu do kraju. Została razem z Alicją w Magdalence. Wtedy bardzo dużo podróżowałam po całym świecie, nie było sensu, żeby dziewczyny same siedziały w Wiedniu. Pomyślałam, że dobrze się składa, bo Alicja będzie miała szansę spędzić więcej czasu z tatą. A Renata nie tylko okazała się idealną opiekunką, lecz także stała się moją bliską przyjaciółką. Nasze życia od dwudziestu pięciu lat są ze sobą powiązane. A z Alicją kochają się do tej pory, z tą tylko różnicą, że teraz to Alicja może nosić Renatę na rękach.
AU: Wiele kobiet, czytając tę książkę, oburzy się, jak można dziecku fundować brak stabilizacji i codziennej obecności rodziców. Miałaś wyrzuty sumienia, że jesteś złą matką?
MW: Nie. Dlatego, że naprawdę - nawet teraz, jak się nad tym zastanawiam - jestem dobrą matką. Alicja mi wypomniała, że nie było mnie, kiedy byłam jej potrzebna. Zastanawiałam się, dlaczego tak myśli, i zrozumiałam to dopiero teraz, kiedy na potrzeby tej książki sama próbowałam przypomnieć sobie swoje dzieciństwo i okazało się, że nieźle pamiętam dopiero czasy szkolne, a wszystko, co było wcześniej, znam tylko z opowiadań i zdjęć. Pójście do szkoły wymogło na nas częste rozłąki. Nie mogłam jej już zabierać ze sobą. Już tylko wakacje spędzałyśmy razem. Kiedy wracałam z kontraktów do domu w Magdalence, spędzałam z nią każdą chwilę. Nawet spałyśmy razem. Nie interesowała mnie zasada, że dziecko powinno spać samo. Powinno spać samo, jak ma rodziców cały dzień w domu. U mnie tak nie było. Codziennie usypiałam Alicję i czasem też Antoniego, synka mojej siostry, którego potem śpiącego przenosiłam do jego pokoju. Głównie opowiadałam im libretta operowe. Oczywiście zmieniałam co drastyczniejsze sceny, żeby się nie bali. Ich ulubioną opowieścią był Zamek księcia Sinobrodego. To mroczna węgierska legenda o starym księciu, który poślubia młodą Judytę. Dziewczyna chce wnieść światło do ponurego zamczyska. Odkrywa tam siedmioro drzwi, za którymi ukryte są tajemnice księcia. Cuda wymyślałam, co on za drzwiami schował, żeby tylko dzieci, zmęczone opowieścią, zasnęły.
AU: W którym roku przyjechałaś do Wiednia?
MW: W 1996.
AU: A w którym roku - przypomnij mi - "umarłaś" na scenie w Krakowie?
MW: W 2010.
AU: Czternaście lat na walizkach. Nie każdy dałby sobie radę z takim trybem życia.
MW: Lubiłam to życie. Mieszkałam w pięknych miejscach, zwiedzałam świat, stałam na najlepszych scenach. Podróżowanie było wpisane w charakter mojej pracy. Przelot przez pół Europy był czymś tak normalnym, jak przejazd z Pragi na Ursynów. Nawet jeśli wpadałam na szybkie zastępstwo, kiedy jakaś mezzosopranistka nagle zaniemogła, miałam szansę zobaczyć coś więcej niż lotnisko i dworzec kolejowy. Na szczęście teatry operowe usytuowane są w najpiękniejszych dzielnicach miast. Kiedy w hotelowym pokoju budzik wyrywał mnie z głębokiego snu, zastanawiałam się często, co to za sufit? Nauczyłam się więc przywoływać obrazy z otoczenia, zanim otworzyłam oczy.
Zobacz także:
Różne twarze przemocy, czyli ciemna strona szkół artystycznych
Weronika Szczawińska: Gra w prestiż jest czymś bardzo okaleczającym