Reklama
Między fantazją a rozsądkiem

Wywiad z Sophie Marceau

Życie "po Żuławskim" ułożyło jej się pięknie, ale przyznaje - tamten związek wzbogacił ją jako aktorkę i kobietę. Teraz Sophie Marceau wie, czego chce, i wcale się nie martwi zbliżającymi się 50. urodzinami. Jest z Christopherem Lambertem, ma dwójkę dzieci. Reżyseruje, dostaje ciekawe role. Niedługo zobaczymy ją w "Pożądaniu". Romans spodoba się kobietom, które mając ustabilizowane życie, myślą czasem: "a co by było, gdyby..."

Dzień dobry!

Sophie Marceau: - Oh... Dzień dobry pani! Mało mówię po polsku. Dużo zapomniałam, ale trochę jeszcze rozumiem.

Może więc zostaniemy przy polskim?

- Lepiej nie. (uśmiech)

W porządku, niech będzie angielski. Ale dla nas wciąż jest pani trochę Polką. Ma pani sentyment do naszego kraju?

- Bardzo dobrze wspominam Polskę. Mieszkałam tam kilka lat, kiedy byłam z Żuławskim. Mój syn Vincent jest przecież pół-Polakiem. Macie wspaniałą kulturę i sztukę. Fascynuje mnie polskie malarstwo, napisałam nawet na ten temat książkę. Jednak najlepiej wspominam spotkania z Polakami, długie nocne rozmowy. Lubię waszą zaradność, uczuciowość i fantazję.

Reklama

À propos fantazji. Do kin wchodzi właśnie pani film "Pożądanie" w reżyserii Lisy Azuelos. To romans, w którym snucie fantazji odgrywa kluczową rolę.

- Pierre, którego gra François Cluzet (znany z przebojowych "Nietykalnych" - red.), jest prawnikiem i szczęśliwym mężem. Elsa, moja bohaterka, to pisarka świeżo po rozwodzie. Poznają się na targach książki i od pierwszego spojrzenia są sobą zafascynowani. Jednak nie posuwają się dalej. Pierre kocha żonę, nie chce jej ranić, a Elsa boi się zaangażowania. Oboje za to fantazjują: co by było, gdyby... Znam niemało takich sytuacji, gdy ludzie się spotykają, ale do niczego nie dochodzi. Za to w ich myślach dzieje się wiele. Czasem latami nie ujawniają, co do siebie czują.

A pani lubi fantazjować?

- Pewnie! Nie wyobrażam sobie erotyki bez fantazji. Jednak od czasu, kiedy przekroczyłam czterdziestkę, czuję równowagę między porywami serca i zdrowym rozsądkiem. Kiedyś nie bardzo sobie z tym radziłam. Tak, to jedna z niewielu korzyści wieku średniego...

Przez 17 lat była pani muzą, inspiracją i towarzyszką życia Andrzeja Żuławskiego. Widziała pani z bliska, jak pracuje. Czy wykorzystuje pani te "nauki" na planie?

- Nie znoszę, kiedy reżyser próbuje mi narzucić swoją wolę, a sam nie wie, czego chce. Wtedy się buntuję. Dlatego kiedy sama reżyseruję - a zdarza mi się to coraz częściej - wiem, że muszę zaproponować aktorom konkrety. Jeśli jestem przygotowana i precyzyjna, mogę wymagać od innych. Taki też był Andrzej. Wiem, że niektórzy aktorzy narzekali: tyran, despota... To dlatego, że Żuławski próbował odblokować aktorów, odrzucić ich kulturowy i edukacyjny pancerz, dotrzeć do tego, kim byli jako ludzie. Nie wszyscy dobrze to znosili.

Jak dziś ocenia pani wpływ Andrzeja Żuławskiego na swoją karierę? Czy bez niego znalazłaby się pani tu, gdzie jest?

- Oczywiście, że nie. Kiedy poznałam Andrzeja, miałam zaledwie 17 lat, a on 42. Byłam po sukcesach obu części filmu "Prywatka" i gdyby nie Andrzej, pewnie długo jeszcze grałabym naiwne, sympatyczne nastolatki. Wie pani, ja wtedy byłam maskotką Francuzów do tego stopnia, że ówczesny prezydent François Mitterrand zaproponował mi zaszczytną rolę ambasadorki francuskiej kultury. Polegało to na tym, że zapraszał mnie na oficjalne spotkania i kolacje z głowami państw. Nie czułam się dobrze w sztywnym protokole dyplomatycznym. W końcu się zbuntowałam: odmówiłam włożenia wieczorowej kreacji na przyjęcie z okazji wizyty cesarza Japonii. I tak moja kariera "ozdobnika" na salonach się skończyła.

Mówi się, że pani relacja z Andrzejem przypominała związek Pigmaliona z Galateą. Tak było?

- Otworzył mnie, odblokował jako człowieka i kobietę. Dużo rozmawiał, podsuwał lektury, uczył. Dzięki niemu odkryłam radość z tworzenia. Zaczęłam rysować, malować, napisałam książkę dla dzieci, a potem autobiograficzną "Kłamczuchę". Zrozumiałam też, jak ważna jest osobowość aktora. I że muszę sięgać do własnego wnętrza, żeby tam odnaleźć emocje i prawdę. Nauczyłam się podporządkowywać grane postaci własnej osobowości, a jednocześnie pozostawać w szczerym kontakcie z widzami.

Kiedy przyjęła pani rolę w Bondzie - "Świat to za mało" - Żuławski się sprzeciwiał?

- Nie. Uznał nawet, że to znakomity pomysł. Elektra King nie była zwykłą dziewczyną Bonda. Raczej przeciwniczką, draniem w spódnicy. To mnie zafascynowało, bo nie chciałam grać laleczki w tle Pierce’a Brosnana. Poza tym film sprawił, że moje nazwisko zaczęło być rozpoznawalne w świecie.

A wcześniej dzięki filmowi Mela Gibsona "Braveheart. Waleczne serce" podbiła pani amerykański rynek. Drzwi do Hollywood stały otworem. Czemu nie poszła pani za ciosem?

- Kalifornia nie jest moim miejscem na ziemi. Wie pani, że ja tam poczułam dumę z tego, że jestem Europejką, Francuzką i że przynależę do kultury znacznie bogatszej i starszej niż amerykańska? Drażniło mnie, że w Hollywood wszystko podane jest na tacy, wprost. W Europie dostaję wiele ciekawszych scenariuszy. Poza tym mój syn miał wtedy roczek, więc nie naciskałam na agentkę, by szukała nowych ról. Nie zależy mi na karierze hollywoodzkiej. I tak dzięki udziałowi w filmach polskich, angielskich i francuskich zrobiłam karierę międzynarodową.

Poza tym we Francji paparazzi nie dają się we znaki tak jak w LA, prawda?

- Nie do końca. Poznałam smak i cenę sławy dość wcześnie. Już jako 14-latka, kiedy wygrałam casting do "Prywatki". W jednej chwili przeniosłam się do Paryża, straciłam przyjaciół. Producenci mnie wykorzystali: mimo że filmy odniosły ogromny sukces, otrzymałam bardzo niskie wynagrodzenie. Kręciło się wokół mnie wiele osób, które myślały głównie o tym, jak na znajomości ze mną zarobić. Potem, już po latach, kiedy jako dojrzała kobieta zakochałam się z wzajemnością w Christopherze Lambercie, nikt nie mówił o naszym filmie "Kobieta z Deauville" (z 2007 r., w reżyserii Sophie Marceau i z nią w roli głównej - red.), tylko wszędzie pisano o romansie. Że wybuchł na planie - a to akurat bzdura. Pracowałam wtedy po 15 godzin na dobę i jeśli miałam chwilkę, biegłam do domu uściskać dzieci (aktorka ma jeszcze córkę ze związku z amerykańskim reżyserem Jimem Lemleyem - red.) albo pospać. Oczywiście, na planie zdarzają się zauroczenia, ale jeśli ktoś myśli o poważnym związku, to raczej nie w takich okolicznościach. Nasza relacja rozwinęła się już po zakończeniu zdjęć i szczęśliwie trwa. A prasa przestała się nami interesować. Spowszednieliśmy.

Jest pani dziś szczęśliwa, spełniona? Jako aktorka i kobieta?

- Dobiegam pięćdziesiątki i mam wszystko, co jest mi potrzebne do cieszenia się życiem. Dwoje wspaniałych dzieci, wspierającego partnera, z którym dajemy sobie dużo wolności. I pracę, którą uwielbiam. Nie przeraża mnie to, że się starzeję, bo mam w zamian dużo cennych życiowych doświadczeń. A najważniejsze, że jestem ze sobą pogodzona i nie walczę z niedoskonałościami. To daje spokój.

Niczego pani nie żałuje?

- Kiedy byłam nastolatką, miałam plan, żeby podróżować, zarabiając na bilety jako kelnerka, barmanka czy hostessa. Nigdy nie myślałam, że znajdę się tu, gdzie dziś jestem. Tak się jednak stało i jestem szczęśliwa. Wierzę, że jeszcze wiele dobrego przede mną.

Rozmawiała Mariola Wiktor

TWÓJ STYL 8/2014


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy