Miłość w czasach minionych
Niektórzy powiadają, że najpiękniejsze historie miłosne pisze życie. Iwona Kienzler, autorka kilkudziesięciu książek o tematyce historycznej, przypomina te, które nikną w mrokach dziejów.
Zbliżają się walentynki, jedno z najbardziej lubianych "świeckich" świąt w kalendarzu. W Polsce jest ono popularne dopiero od niedawna. Czy pani zdaniem wynika to ze zmiany podejścia Polaków do miłości?
- Nie wydaje mi się, żeby Polacy zmienili swój stosunek do miłości, jesteśmy dość romantycznym narodem. Walentynki przybyły do nas z Zachodu i wbrew pozorom nie jest to święto amerykańskie, gdyż ma antyczne, a konkretnie rzymskie, korzenie i wywodzi się ze święta popularnego w Cesarstwie Rzymskim a organizowanego w tym samym mniej więcej okresie, w jakim dzisiaj obchodzimy Walentynki. Miało ono co prawda nieco inny charakter, bowiem w czasie jego obchodów młodzi rzymianie szukali swojej partnerki np. losując jej imię ze specjalnej urny, ale w sumie chodziło o to samo co dzisiaj i było to święto miłości.
- Niektórzy historycy wywodzą je od innego święta tzw. Luperkaliów, odbywających się od 14-15 lutego. Jak wiemy, Kościół zaadaptował większość pogańskich świąt, nadając im zupełnie nowe, chrześcijańskie znaczenie.
- Patronem "Walentynek" jest święty Walenty, tylko nie bardzo wiadomo który, bowiem Kościół beatyfikował aż 5 świętych o tym imieniu, w tym aż trzech, których święto przypada właśnie 14 lutego, ale hagiografia żadnego z nich nie zawiera romantycznych elementów. Legenda opowiada natomiast o księdzu noszącym to imię (nie wyniesionym na ołtarze), który ponoć trafił do więzienia za potajemne wiązanie ślubem zakochanych wbrew rozkazom cesarza Klaudiusza II Gockiego. Władca wydał bowiem zakaz wstępowania w związki małżeńskie dla wszystkich młodych mężczyzn zdatnych do służby wojskowej. Za swoją niesubordynację Walenty zapłacił głową, ale nie wiadomo, czy legenda ma cokolwiek wspólnego z prawdą.
- Osobiście cieszy mnie, że święto zakochanych jest też obchodzone w Polsce, do której zawitało już po przemianach ustrojowych. My Polacy mieliśmy dotąd tendencję do świętowania klęsk i smutnych wydarzeń, a Walentynki są świętem radosnym. Śmieszą mnie utyskiwania ludzi, narzekających, że bezkrytycznie naśladujemy Zachód i że obchody Walentynek kłócą się z polską tradycją. Chciałabym zwrócić uwagę, że w takim razie powinniśmy zrezygnować z ubierania choinki, bo ten zwyczaj trafił do naszego kraju dopiero w XIX stuleciu i przejęliśmy go, o zgrozo, od Niemców, było nie było zaborców naszego państwa. Mało osób zdaje sobie sprawę, że jeszcze przed II wojną światową kupowanie gotowych ozdób na choinkę uważane było za brak patriotyzmu. Zabawki należało wykonywać własnoręcznie! Dziś już nikt o tym nie pamięta. Wydaje mi się, że radosne Walentynki na stałe zagoszczą w naszym kalendarzu. Zresztą jest to doskonała okazja do wyrażenia naszej miłości i sympatii.
Czy dawniej w polskiej tradycji istniało jakieś inne święto - odpowiednik współczesnych walentynek?
- Etnografowie uważają za odpowiednik święta zakochanych słowiańską Noc Kupały, choć jest to święto bardziej witalne, zwracające się raczej ku fizycznej stronie miłości. Jak wiadomo, było to święto ognia, wody, słońca i księżyca, urodzaju, płodności, radości i miłości, a obchodzono je nie tylko na terenach zamieszkiwanych przez ludy słowiańskie, ale też bałtyjskie, germańskie i celtyckie a także przez część narodów wywodzących się z ludów ugrofinskich np. Finów. Co ciekawe, w Finlandii, noc świętojańska wciąż jest jednym z najważniejszych świąt. W Polsce, jak wiadomo, z powodzeniem je ostatnio reaktywowano. Początkowo Kościół na naszych ziemiach zwalczał to pogańskie święto, a za z pozoru niewinne puszczanie wianków groziło nawet wbicie na pal! Z czasem, tak jak resztę świąt, Kościół zasymilował i w ten sposób Noc Kupały stała się wigilią święta ku czci świętego Jana...
- W Polsce nie było jednak żadnego zwyczaju obdarowywania się prezentami z tej okazji. Istniał jednak zwyczaj, praktykowany też przez monarchów, wręczania małżonkom prezentów po nocy poślubnej. Wiemy np., że Bona otrzymała od Zygmunta Starego: cztery łańcuchy, trzy wisiory ze złota, szafirów, diamentów, pereł, rubinów i szmaragdów, cztery sztuki drogiej materii na suknie, a Stefan Batory, dla którego noc z Anną Jagiellonką była jedynie obowiązkiem, podarował swojej małżonce naszyjniki, naręcznik, napierśnik oraz puchar po brzegi wypełniony złotymi monetami. Z kolei Zygmunt August dosłownie obsypywał prezentami swoją ukochaną Barbarę Radziwiłłównę, ale bez żadnej okazji. Ponieważ, jak wiadomo, piękna Barbara kochała perły, król zlecał swoim agentom, skupującym klejnoty do skarbca koronnego, aby nabywali co wspanialsze okazy pereł - przeważnie na rynku holenderskim, dokąd przywoziły je statki z Indii. Bodaj najosobliwszym prezentem, jaki otrzymała polska królowa od swego męża było kopyto łosia, podarowane właśnie przez Zygmunta Augusta jego pierwszej żonie Elżbiecie. Tym razem nie był to dowód miłości (monarcha wszak nie kochał swojej małżonki), a raczej troski o jej zdrowie, w owych czasach wierzono, że jest to doskonałe lekarstwo na epilepsję.
Czy może pani powiedzieć co myślano o miłości dawniej? Polacy byli raczej romantykami czy pragmatykami w tej kwestii?
- No cóż, tu należałoby rozdzielić miłość romantyczną od miłości z obowiązku. W dawnych czasach i to nie tylko w Polsce, małżeństw raczej nie zawierano z miłości. Decydowały o tym inne względy, np. majątkowe czy biznesowe. Choć bywało, że w takich małżeństwach i miłość przychodziła z czasem, ale z reguły panowie szukali romantycznych uniesień gdzie indziej. Niestety, panie były w tej kwestii raczej poszkodowane i nie cieszyły się tak dużą wolnością osobistą. Jak traktowano miłość na królewskim dworze możemy się przekonać czytając, nader frywolne, fraszki Jana Kochanowskiego czy też utwory Morsztyna. Jedno jest pewne: stare panny lekko nie miały. W ostatnich dniach karnawału zdarzało się, że łapano taką nieszczęsną, jakbyśmy to dziś powiedzieli "singielkę" i zaprzęgano do kloca przyczepionego łańcuchami. Dziewczyna ciągnęła go póki nie znaleziono następnej. Często była to kara za odrzucenie zalotów jakiegoś kawalera...
- W tym miejscu należy zaznaczyć, iż w dawnej Polsce możliwe były rozwody, a właściwie unieważnienia małżeństwa, ale ze względu na koszty, mogli sobie na nie pozwolić wyłącznie ludzie zamożni. Poza tym rozwód budził wręcz dezaprobatę środowiska szlacheckiego, zwłaszcza jeżeli o unieważnienie małżeństwa miała czelność występować białogłowa. Bardzo boleśnie przekonała się o tym Anna ze Stanisławskich Warszycka, która w 1688 roku wystąpiła o unieważnienie jej związku z Kazimierzem Warszyckim. Wówczas okrzyknięto ją rozpustnicą, nie bacząc na fakt, iż nieszczęsnej kobiecie dostał się za męża człowiek upośledzony umysłowo, niezdolny do skonsumowania małżeństwa. Istna plaga rozwodów miała miejsce za panowania Stanisława Augusta, kiedy księża i prawnicy na wyścigi szukali forteli umożliwiających unieważnienie małżeństwa.
Czy polscy królowie i królowe byli kochliwi?
- Na to pytanie nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wśród naszych władców zdarzali się wszak wytrawni uwodziciele, playboye, ale też mężowie wierni aż do bólu. Szerzej piszę o tym w moich książkach, chociażby w Poczcie metres i kochanek władców Polski. Jednymi z największych playboyów byli niewątpliwie Kazimierz Wielki, Władysław IV, Jan Kazimierz oraz oczywiście August II Mocny, który swój przydomek zawdzięczał nie tyle tężyźnie fizycznej, ile dokonaniom "łóżkowym". Dość osobliwym donżuanem był Zygmunt August, który po śmierci Radziwiłłówny szukał we wszystkich kobietach choćby cienia podobieństwa do zmarłej Barbary. Skorzystała na tym Barbara Giżanka, ponoć łudząco podobna do nieboszczki, która właśnie ze względu na to podobieństwo wkradła się w łaski monarchy.
Z kolei tacy królowie, jak Zygmunt III Waza, Kazimierz Jagiellończyk czy August III Sas, notabene syn jednego z najbardziej kochliwych władców Polski, byli wiernymi, kochającymi mężami. Temu ostatniego nawet próbowano podsunąć bardzo nadobną kobietę w charakterze ewentualnej metresy, ale monarcha nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać swojej żony. Zresztą jego małżonka, Maria Józefa, była wyjątkowo szpetna, podobnie jak Elżbieta Rakuszanka, żona Kazimierza Jagiellończyka. Ale to właśnie te brzydule potrafiły utrzymać swoich mężów we własnej alkowie. Podobnie jak Marysieńka Sobieska, którą Lew Lechistanu dosłownie ubóstwiał.
Jak wyglądała miłość niższych warstw społeczeństwa np. szlachty, mieszczan, chłopstwa?
- Podobnie jak w wyższych warstwach, wszak przykład idzie z góry. Małżeństwo traktowane było niemalże tak jak kontrakt handlowy i np. kupcy zawierali je po to, by połączyć swoją firmę z przedsiębiorstwem teścia. Bywało, że młodzi przed ślubem nawet się nie widzieli, choć wymieniali między sobą listy, a kandydat na męża przesyłał swojej przyszłej żonie prezenty, świadczące o jego zamożności.
- Jan Heweliusz, wielki gdański astronom, ożenił się po raz drugi tylko dlatego, że potrzebował kogoś, kto zdjąłby z niego obowiązki związane z prowadzeniem browaru, który wszak głównym źródłem jego dochodów. Miał zamiar obarczyć tym swoją małżonkę, młodziutką Elżbietę Katarzynę Koopman, a sam poświęcić się swojej największej pasji - astronomii. Tymczasem Elżbieta sprytnie wywinęła się od tych obowiązków i towarzyszyła mężowi w badaniu ciał niebieskich stając się jego asystentką, a dziś uważana jest nawet za pierwszą w naszej historii kobietę-astronoma. Niestety, wspólna pasja nie skłoniła Heweliusza do wierności małżeńskiej i nadal zdradzał Elżbietę ze swoją wieloletnią kochanką - Małgorzatą Twenhusen.
- W kwestii wierności małżeńskiej trudno szukać równouprawnienia. Co prawda, zdarzały się też niewierne kobiety, ale one z reguły płaciły za to naprawdę wielką cenę. Jak chociażby żona hetmana kozackiego Bohdana Chmielnickiego, którą ten powiesił, gdy dowiedział się, że podczas jego nieobecności jego ukochana Helena umilała sobie samotność w ramionach zegarmistrza. Oczywiście od tej reguły były wyjątki i niektóre damy bezkarnie przyprawiały swoim małżonkom rogi. W Liber chamorum czytamy np. o żonie szlachcica Mikołaja Ligęzy, Elżbiecie Jordanównie, która broniąc się przed wyrugowaniem z dóbr jej zmarłego męża przez własnego syna, zagroziła mu, że powie publicznie, z kim go spłodziła, wyraźnie sugerując, iż nie była wierną żoną... Wiadomości o życiu miłosnym chłopów mamy niewiele, ale można podejrzewać, że w tym przypadku dominowało raczej pragmatyczne podejście do kwestii małżeństwa.
- Niezależnie od warstwy społecznej rodzicom sen z powiek spędzała troska o wydanie dobrze córek za mąż. I nikt tu nie myślał o żadnej miłości. Pół biedy, gdy panna była posażna, wówczas kandydaci na narzeczonych walili drzwiami i oknami, znacznie gorzej, gdy w szkatule świeciły pustki. A nie daj Boże, gdy panna grymasiła... Taką rozkapryszoną pannicą i to dość wiekową, była siostra Krzysztofa Opalińskiego, Zofia będąca dwudziestopięcioletnią panną, a więc osiągnęła wiek, który w owych czasach oznaczał staropanieństwo. Ostatecznie wydano ją za wdowca, hetmana Stanisława Koniecpolskiego, starszego od niej o całe trzydzieści lat, a rodzina odetchnęła z ulgą. Na szczęście dla kobiety, choć to małżonek rozporządzał jej majątkiem, posag był jej własnością do końca życia i nawet wierzyciele jej męża nie mogli go zająć bez jej zgody.
- Przy okazji należy zaznaczyć, iż kokieteria i zalotność obce były polskim kobietom, na co zwracali uwagę cudzoziemcy odwiedzający nasz kraj, pisząc, iż Polki są cnotliwe i roztropne, ale bardzo poważne. Wynikało to z ich surowego wychowania, przygotowującego je do roli matki i opiekunki domowego ogniska. Pamiętajmy, że szlachta dużo wojowała i często cały dom zostawał na głowie kobiety. Kokieteria i zalotność, jak również bardziej frywolne stroje, zawitały nad Wisłę dopiero za sprawą francuskich dwórek królowej Ludwiki Marii, co nie znaczy oczywiście, że Francuzki z jej fraucymeru były rozwiązłe.
Jaka jest pani zdaniem najpiękniejsza polska historia miłosna?
- Trudne pytanie. Nasze dzieje odnotowały bowiem liczne historie miłosne, w tym i takie, które w mniejszym lub większym stopniu, wpływały na losy naszego kraju. Niektóre z nich, jak chociażby tragiczny związek Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny, małżeństwo Joanny Grudzińskiej i wielkiego księcia Konstantego, czy romans Napoleona i pani Walewskiej wciąż otoczony jest mitami, stworzonymi w epoce romantycznej. A tymczasem prawda o tych parach jest zupełnie inna, co nie znaczy, że mniej ciekawa niż opowiadające o nich romantyczne legendy. Szerzej piszę o tym w mojej książce Romanse, które wstrząsnęły historią Polski.
- Osobiście bardzo lubię historię Elżbiety Rakuszanki, która wyszła za mąż za Kazimierza Jagiellończyka. Dziewczyna była bardzo brzydka, o czym świadczą nie tylko świadectwa z epoki, ale też badania jej szczątków przeprowadzone w 1972 roku w Zakładzie Medycyny Sądowej w Krakowie. Ustalono wówczas, że miała poważną wadę zgryzu, na skutek której górne, prawie pionowo ustawione siekacze wystawały stale spomiędzy warg. Ponadto, prawa połowa czaszki naszej królowej była słabiej rozwinięta niż lewa, co sugeruje, że miała nieprawidłowo ustawioną głowę, natomiast bardzo wysokie oczodoły świadczą o wąskiej i długiej twarzy. Wzrost Elżbiety obliczono na 169-173 cm, ale zmiany w jej kręgosłupie wywołane gruźlicą kości spowodowały, że królowa mogła mierzyć niewiele ponad 160 cm. Nic dziwnego, że kiedy oblubieniec zobaczył narzeczoną był bardzo niezadowolony, tym bardziej, że nasz monarcha uchodził za przystojniaka. Chciał odwołać ślub, a kiedy wyperswadowano mu pomysł odprawienia, było nie było cesarskiej krewnej, w końcu stanął przed ołtarzem, ale przez cały czas trwania ceremonii zachowywał się tak, by wszyscy mieli pewność, że małżonka bynajmniej do gustu mu nie przypadła. Wszystko wskazywało na to, iż po odbębnieniu obowiązków i spłodzeniu gromadki dzieci, znajdzie sobie jakąś atrakcyjną kochankę.
- Tak się jednak nie stało. Brzydka, aczkolwiek zapewne nie pozbawiona wdzięku i z całą pewnością inteligentna Elżbieta, najpierw okręciła sobie wokół małego paluszka teściową, królową Zofię, potem zdobyła sympatię całego dworu a w końcu serce swego męża. I tak ta pozornie niedobrana para stworzyła jeden z najszczęśliwszych związków w historii polskiej monarchii, a Kazimierz Jagiellończyk wręcz nie mógł żyć bez swojej nieładnej żony i zabierał ją niemal w każdą podróż, co stanowi ewenement wśród królewskich małżeństw. Para doczekała się też sporej gromadki trzynaściorga dzieci, a sama Elżbieta była w małżeństwie bardzo szczęśliwa. Jej historia stanowi doskonały przykład, że uroda, choć zapewne przydatna w życiu, nie stanowi recepty na szczęście w miłości.
Iwona Kienzler - gdynianka, tłumaczka, pisarka, autorka ponad osiemdziesięciu książek - publikacji non-fiction z zakresu historii, jak również leksykonów i słowników. Pisze także reportaże z podróży oraz artykuły dotyczące spraw gospodarczych i historii Polski, a także odwiedzanych przez nią krajów i regionów. Pasjonuje się historią, a zwłaszcza rolą kobiet i ich często zapomnianemu lub niedocenianemu wpływowi na losy i decyzje mężczyzn rządzących państwami, czy też będącymi wpływowymi politykami lub mężami stanu. Historia opisywana w książkach Iwony Kienzler to historia widziana oczyma kobiet. Nakładem wydawnictwa Bellona ukazały się już m.in.:
Stanisław August. Mąż wszystkich żon, Władysław Jagiełło. Wierny mąż niewiernych żon, Miłości Polskich Królowych i Księżniczek. Czas Piastów i Jagiellonów, Mocarz alkowy. August II Mocny i kobiety, Kobiety w życiu Marszałka Piłsudskiego, Romanse żon polskich królów elekcyjnych, Król Kazimierz Wielki Bigamista, Poczet kochanek i metres władców Polski, Kobiety Zygmunta Augusta, Życie miłosne polskich królów z dynastii Wazów, Maria Konopnicka. Rozwydrzona bezbożnica, Europa jest kobietą. Romanse i miłości sławnych Europejek.