Reklama

Muzyka w głębi lasu. Historia Opery Leśnej w Sopocie

Słysząc „Opera Leśna” większość z nas myśli „muzyka” albo konkretniej: „festiwal”. Sopocki amfiteatr to jednak nie tylko miejsce koncertów, ale również architektura i historia. Obydwie są na tyle wyjątkowe, że o sopockiej scenie można by nakręcić film. I to taki z gatunku przygodowych.

Czasem bywa tak, że ważne rzeczy zaczynają się od drobnostki. Dla przykładu: gdyby Paul Walther-Schäffer w 1909 roku nie poszedł na spacer, pewnie nie byłoby Opery Leśnej w Sopocie.

Jak głosi powtarzana przez sopockich przewodników opowieść, kapelmistrz Teatru Miejskiego w Gdańsku przy Targu Węglowym od dłuższego czasu zastanawiał się nad miejscem, w którym mógłby powstać plenerowy teatr. Czy podświadomość, czy czysty przypadek przywiodły go na polanę w sopockim lesie? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że Walther-Schäffer zachwycił się tamtejszym pejzażem - stromymi wzgórzami i drzewami, których smukłe sylwetki zdawały się dotykać nieba. Gdyby coś między tymi drzewami powiedzieć, głos pięknie rozszedłby się w powietrzu. A co dopiero, gdyby coś zagrać albo zaśpiewać... Walther-Schäffer zawsze nosił ze sobą skrzypce. Przeciągnął smyczkiem po strunach.  Tak, to było idealne miejsce na operę.

Reklama

Pozostawało tylko namówić do budowy odpowiednich ludzi.

Cały turnus śpiewa z nami

Namawiając, Paul Walther-Schäffer mógłby powołać się na przykłady innych miejscowości. Gdy odkrył polanę o wybitnej akustyce, był początek XX wieku, czas gdy Europa wciąż walczyła z epidemią gruźlicy. Remedium na dziesiątkującą kontynent "białą śmierć" stanowiło m.in. leczenie sanatoryjne. W miejscach cechujących się odpowiednimi warunkami klimatycznymi, kuracjusze poprzez zabiegi, ćwiczenia gimnastyczne, spacery i przebywanie na słońcu, mieli odzyskiwać siły. Ten medyczny trend wywierał wpływ również na zwykłą turystykę - ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, chcąc zażyć słońca i świeżego powietrza, przynajmniej raz w roku kierowali się nad morze lub w góry.

Setki wczasowiczów i kuracjuszy potrzebowały nie tylko prozdrowotnego klimatu, ale i rozrywek. Dla ich komfortu wytyczano więc deptaki, budowano wille, otwierano restauracje, teatry i sale koncertowe. Architektura uzdrowiskowa stała się nie tylko niezależną, ale również istotną dziedziną projektowania.

Sopot już w XIX wieku był jedną z najpopularniejszych nadbałtyckich miejscowości. Odwiedzającym oferował zakład balneologiczny, korty tenisowe i molo. O tym ostatnim w latach 60. XIX wieku "Tygodnik Ilustrowany" pisał tak: "Jest to pomost na palach rzucony w morze i ubrany ławkami. Tam podróżni najtłumniej się garną, są godziny, w których przecisnąć się nie można na nawodnym ganku. Oblany falami, nad falami zawieszony siedzisz jakby w nieruchomej łodzi".

Do pełni szczęścia letnikom i kuracjuszom brakowało tylko amfiteatru...

Zastawię dom i zbuduję teatr

Sopoccy urzędnicy nie dawali się jednak przekonać - wsparli inicjatywę tylko niewielką dotacją.  Entuzjastą projektu od początku był tylko burmistrz Sopotu, Max Woldmann. Nie bez wpływu na zaangażowanie włodarza był pewnie fakt, że jego żona była śpiewaczką operową.

Być może z własnej inicjatywy, a może za jej namowami, Woldmann wziął kredyt na budowę opery. W zastaw postawił ponoć własny dom. Czy miał obawy? Może nie. Niedawny urlop Woldmannowie spędzili w Pirenejach, gdzie w plenerowej operze, takiej jak ta, która miała stanąć w Sopocie, obejrzeli "Zygfryda" Wagnera. Na widowni były tłumy. To wspomnienie musiało koić nerwy.

Operę (wówczas noszącą nazwę "Waldoper") otwarto w 1909 roku, po kilku miesiącach budowy. Nawet najwięksi malkontenci musieli przyznać, że był to sukces. "Obóz nocny w Grenadzie" - pierwszy, wystawiony na jej deskach spektakl cieszył się popularnością tak dużą, że już trzy pokazy pozwoliły na zwrot inwestycji. Woldmann mógł odetchnąć z ulgą.

W kolejnym sezonie sopocka scena grała już dwa tytuły: "Złoty krzyż" Ignaza Brülla i "Tannhäusera" Richarda Wagnera. Kto wierzy w znaki, po latach mógłby powiedzieć, że ten Wagner okazał się proroczy.

Wagner, tylko Wagner

Nie ma lepszego kompozytora niż Wagner. Nie ma bardziej odpowiedniego kompozytora niż Wagner. W Sopocie gra się tylko (albo prawie tylko) Wagnera. Tak wymyślił nowy dyrektor Opery Leśnej, Hermann Merz, który swoje stanowisko objął po I wojnie światowej.

A może niczego nie trzeba było wymyślać i repertuar ułożył się jakby sam, pod wpływem sytuacji politycznej? Przecież to były Niemcy, połowa lat 20. Tutaj z każdym rokiem nacjonalizm coraz śmielej podnosił głowę. Sztuka przestała być niewinna, stała się narzędziem, mającym budować narodowego ducha. W miejscu leżącym zaledwie kilka kilometrów od granicy z Polską, było to szczególnie ważne.

Parasoli rozkładać nie wolno

Mimo propagandowego wydźwięku spektakle, a szczególnie organizowany od 1924 roku Festiwal Wagnerowski,  utrzymywały bardzo wysoki poziom artystyczny, przyciągając melomanów nie tylko Niemiec i krajów ościennych, ale z całej Europy. Od 1936 roku roczna liczba widzów przekraczała 30 tys. osób.

Te dziesiątki tysięcy oglądały spektakle w ścisłym rygorze: kto się spóźnił, ten musiał czekać do przerwy. Rozkładanie parasoli w czasie spektaklu było niedopuszczalne, podobnie jak wychodzenie przed jego końcem.

Kto jednak chciałby wychodzić? W głębi sopockiego lasu było nie tylko czego posłuchać, ale i na co popatrzeć: chóry liczące do pół tysiąca artystów, pochodnie, fontanny, ręcznie wyplatana kurtyna z żywych, zielonych liści. I ten profesjonalizm! Kiedy pewnego roku kurtyna zajęła się ogniem ugaszono ją, nie przerywając spektaklu.

Tutaj Żydzi nie śpiewają

Herman Merz pewnie z zadowoleniem patrzył, jak jego opera rośnie w siłę. Cieszyły serce tłumy na spektaklach, entuzjastyczne recenzje i fakt, że o scenie w lesie krytycy coraz częściej pisali "świątynia sztuki". Jednak to, co działo się poza sceną być może cieszyło już mniej.

 Od połowy lat 30. żydowscy artyści nie mieli już wstępu na scenę. Ryszarda Socha, w artykule opublikowanym w tygodniku "Polityka", cytuje list Josepha Goebbelsa do dyrektora opery: "Jak wiadomo, udzieliłem sopockiej Operze Leśnej na tegoroczny Festiwal finansowego wsparcia w wysokości 50 tys. marek. Decyzja ta podyktowana jest naturalnym i zrozumiałym założeniem, że podczas realizacji tego przedsięwzięcia zostanie uwzględnione decydujące w Niemczech pojmowanie kwestii rasowej".

Goebbels pewnie nie miał pojęcia, że żona Merza jest Żydówką.

Niemile widziani w teatrze stali się nie tylko Żydzi, ale i polscy inwalidzi wojenni. Utracili oni prawo do przysługujących im przez lata darmowych biletów na przedstawienia.

Chętnie zapraszano się natomiast członków Hitlerjugend, Bund Deutscher Mädel i Kraft durch Freude.

Kłopotliwe dziedzictwo

Nie ma gorszego kompozytora niż Wagner. Nie ma mniej odpowiedniego kompozytora niż Wagner. Można grać wszystko (albo prawie wszystko), tylko nie Wagnera... Po II wojnie światowej Sopot staje się polskim miastem, a władze nie do końca wiedzą, co zrobić z tym kłopotliwym dziedzictwem. Najchętniej wygumkowałyby ostatnie dekady jego dziejów.

Gumkować jednak się nie da, więc kombinują. Na leśnej scenie organizowane są koncerty z okazji Święta Morza, a sporadycznie inne okolicznościowe imprezy. Pomysłu i konkretów jednak brak.

Na pomysł na początku lat 60. wpada Władysław Szpilman (ten sam, o którego wojennych losach opowiadał "Pianiasta" Romana Polańskiego). Zorganizujmy międzynarodowy festiwal. Pierwszy taki festiwal w krajach demokracji ludowej.

Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. W ciągu kliku dekad obok polskich gwiazd na scenie w Operze Leśnej śpiewały takie sławy jak m.in. Karel Gott, Boney M, Demis Roussos, Ałła Pugaczowa, Helena Vondráčková. Było kolorowo, wesoło i międzynarodowo. Opisując imprezę do znudzenia używano określenia "okno na świat".

Próba czasu

Międzynarodowa ranga imprezy wymagała odpowiedniej infrastruktury. W 1961 roku rozpoczęto remont (przez pierwsze lata sopocki festiwal z uwagi na niesprzyjające warunki atmosferyczne odbywał się w Gdańsku), którego głównym zdaniem było przykrycie obiektu wykonanym z tkaniny dachem. Konstrukcja nie miała jednak szczęścia -  uległa rozdarciu jeszcze w trakcie imprezy. Kolejna powtórzyła jej los. Dopiero trzecia, zbudowana przy zagranicznym wsparciu, przetrwała atmosferyczne wyzwania i próbę czasu.

Próbę czasu musiał przejść i sam festiwal. Po '89 roku przestał być "oknem na świat", a stał się jedną z wielu międzynarodowych imprez. Organizatorzy kolejnych edycji przeglądu prześcigają się więc w układaniu coraz wymyślniejszych repertuarów, by rozpieszczeni nadmiarem atrakcji turyści z szerokiej oferty wybrali akurat ich propozycję.

Wabikiem dla publiczności jest oczywiście nie tylko muzyka, ale i miejsce. To zaś wciąż się rozwija. Na początku minionej dekady przeprowadzono modernizację Opery Leśnej według projektu gdyńskiego architekta, Jacka Szczęsnego. Odświeżono garderoby i pomieszczenia techniczne, powiększono też widownię - z 4,5 do prawie 6 tys. miejsc, całość przykryto zaś nowym, całorocznym dachem. Ten ostatni jest dumą obiektu - przypominający wydęty wiatrem biały żagiel, stanowi unikat na europejską skalę.

W ubiegłym roku rozstrzygnięto konkurs na rozbudowę Opery Leśnej w Sopocie. Jego zwycięzcy widzą amfiteatr już nie wyłącznie jako miejsce koncertów, ale wielofunkcyjny teren, w którym kultura łączy się z rekreacją.

Czy tak będzie wyglądał kolejny rozdział w burzliwej historii Opery Leśnej? 

Zobacz również: 

Dorota Gawryluk: Macierzyństwo to sprawa numer jeden w moim życiu

Krzysztof Ibisz relaksuje się w SPA i zbiera siły przed Polsat SuperHit Festiwal!

Festiwale 2021: Muzyka w cieniu pandemii

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Sopot | Opera Leśna w Sopocie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy