„Nie pozwolę ci zniknąć”
Czy można poradzić sobie ze stratą ukochanej osoby? Być może nie można. Ale próbować musimy, bo życie płynie dalej.
Bałam się tej książki, bo wiedziałam, o czym jest. Bałam się bólu obcego człowieka, który wywoła mój ból. Wiedziałam, że będę płakać i nie byłam pewna, czy w ogóle uda mi się przebrnąć przez lekturę. Skończyłam ją i nie żałuję ani jednego przeczytanego zdania, bo wszystkie słowa są tu wyważone i przemyślane. Są poukładaną rozpaczą. I choć nie lubię dzielić literatury na kobiecą i męską, w tym wypadku wydaje mi się to ważne.
Grzegorz Zalewski napisał książkę, by uporać się z żałobą po śmierci swojego dorosłego syna, Ulissesa. Nie, to nie był rak, wypadek, zrządzenie losu. Młody człowiek postanowił sam skrócić drogę, która tak czy owak zaprowadzi każdego z nas w to samo miejsce. Wszystko dokładnie zaplanował, a jego decyzja nie była podjęta pod wpływem chwili. Ojciec to wie, bo widzi, jak dokładnie Ulisses zajął się wszystkim, co będzie "po". Posprzątał dokumenty, dyski, karty bankomatowe, by ułatwić tym, którzy będą zabierali jego rzeczy z mieszkania. W kuchni w półkach, zostały ziarna do karmienia ptaków, które tak kochał i podziwiał.
Wrócę do tej rozpaczy poukładanej - mam poczucie, że gdyby książkę pisała matka, chciałaby podzielić się przede wszytskim swoimi emocjami. Tu czytelnik podąża za narratorem nie tylko do miejsc osobistych, ale też tych dostępnych wszystkim - literatury, sztuki, filozofii. Może kultura właśnie po to została stworzona, by trzymać człowieka w pionie, kiedy świat pod nogami runął. Może dzięki niej udaje się przejść przez trudne chwile.
Zalewski mówi o swoich uczuciach, wiedząc, że został wychowany w kulturze, która chłopcom, a potem mężczyznom, nie pozwala na tyle, na ile pozwala kobietom. Żałoba jest chyba jedynym momentem, kiedy to nam jest łatwiej. Możemy płakać, krzyczeć, rozbijać sprzęty, słowem zwariować, kiedy tracimy dziecko. Ale ojciec? Jego ma boleć po cichu.
Być może to jeden z największych atutów książki - narrator nie musi krzyczeć, żeby czytelnik zrozumiał, co czuje. Wiele razy zastanawiałam się czy dobra literatura musi wiązać się z cierpieniem. Oczywiście, że nie, jest mnóstwo książek, przy których śmiejemy się do rozpuku, podziwiając kunszt narracji. Ale one szybciej odchodzą. "Nie pozwolę ci zniknąć" zostaje - i nie jest to przykre, ani smutne. Jest niczym katharsis. Można poczuć: "Tak właśnie, wiem, dokładnie, też tak miałem!", tylko czytelnik wie, że nie odważył się czy też nie umiał opisać swojej historii.
Najpierw formalności, potem uczucia
Autor opisuje, jak po śmierci syna musieli zająć się formalnościami. W szpitalu dostali kartę zgonu, którą trzeba było zawieść do USC. Nie było daty urodzenia, przeoczenie lekarza, więc urzędniczka odesłała rodziców, mówiąc, że aktu zgonu nie wystawi. Nie mieli siły się wykłócać, sprawę załatwili w innym urzędzie. Tak zorganizowany jest świat, że najpierw formalności, a potem uczucia.
Nie umiemy radzić sobie z żałobą. Nie wiemy, jak zachować się wobec bliskich, którzy stracili kogoś ważnego, ani jak postępować wobec ludzi, których ledwie znamy. I to jest jedna z najbardziej niezrozumiałych rzeczy - nie ma możliwości, żebyśmy ze śmiercią się nie zetknęli, a jednak notorycznie udajemy, że nie istnieje.
Kiedy moje dzieci były małe, przeczytałam w jednej z książek Janusza Korczaka zdanie: "Aby dać dziecku prawo do życia, należy dać mu prawo do śmierci". Nie zgadzałam się z nim.
Mówi się, że życie jest darem. Jeśli komuś dajesz prezent, czy zakładasz, że będzie w najważniejszym w domu miejscu? Że nie odda go, nie wyrzuci, nie wyrośnie z niego, będzie go potrzebować? Nie. Dajesz, więc nie powinieneś żądać.
Jestem przekonana, że życzenie ojca w tytule książki "Nie pozwolę ci zniknąć" zostało spełnione. Syn nie zniknął. Teraz poznają go inni. Może nawet pomyślą o nim, gdy zobaczą rybitwę, albo usłyszą trzepot skrzydeł nagle spłoszonego ptactwa.
Czytaj także: