Niech żyje bal!
Do picia było ciepłe wino, na zakąskę chleb ze smalcem, a do domu wracało się śmieciarką za sto złotych. Dobra impreza? Najlepsza! Najwspanialsze bale karnawałowe i balangi z czasów PRL wspominają dla nas Jan Nowicki, Hanna Bakuła, Andrzej Grabowski i Magdalena Zawadzka. Bywalcy salonów, knajp i domówek. Okazuje się, że do fajnej zabawy nie trzeba wcale sushi, szampana i szpilek za kilka tysięcy.
Gdy Kraków był roześmianą knajpą
Jan Nowicki: W latach studenckich prawie nie wychodziłem z Piwnicy pod Baranami. Byłem zaprzyjaźniony z jej twórcą Piotrem Skrzyneckim. Świetny kabaret, który nadal istnieje. Piło się wtedy wino owocowe, najczęściej ciepłe, i obserwowało pisarkę i dziennikarkę Dorotę Terakowską stojącą za barem. To była jedna z najpiękniejszych dziewcząt Krakowa! Oczywiście, nie zadowalaliśmy się tylko winem. Przynosiło się w teczkach wódkę, zakąski, zwłaszcza na sylwestra.
Pamiętam z tych czasów wiele modnych wówczas postaci, ale nazwisk za żadne skarby świata nie zdradzę. A już zwłaszcza nie podam personaliów jednego z panów, znanego jako "sylwestrowa hiena poranna". Otóż do Piwnicy witać nowy rok przychodziło wiele dobrych małżeństw i udanych par. Ale nad ranem, około trzeciej, mężowie i narzeczeni pili gdzieś po kątach z kolegami albo już spali. I wtedy pojawiał się na schodach on - "hiena poranna". Pachnący Przemysławką albo Prastarą. To były wówczas wiodące zapachy. No i "pan hiena", świeżuteńki - i przede wszystkim trzeźwy - wygrywał z resztą towarzystwa. Prosił do tańca osamotnione damy i nie było takiej, która by mu odmówiła. Zawsze wychodził z wieloma numerami telefonów i - jak głosiła wieść, miał zapewnione romanse na cały kolejny rok.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wtedy ludzie lepiej się bawili. Była komuna, bieda, smutny, szary czas - może przez to chcieli być weseli. Dodam, że sylwester nie kończył się rano! Gdy nadchodził ołowiany świt, dopiero zaczynała się zabawa. Braliśmy bombki, konfetti i szliśmy na ulicę Pawlikowskiego pod dom mecenas Janiny Ruth Buczyńskiej. Zapraszała nas na kolejnego sylwestra - znów do rana.
Kraków był jedną wielką, roześmianą knajpą. To było miasto eleganckie, pełne dawnej arystokracji, która donaszała rzeczy jeszcze sprzed wojny: smokingi, meloniki, fraki. Ja nic nie miałem, więc szedłem do magazynów Starego Teatru i brałem surdut Stawrogina z Biesów, do tego biała koszula - i już prezentowałem się jak młody bóg. Kraków miał klasę niezależnie od epoki.
Pamiętam sylwestra z początków stanu wojennego. Zmarznięci żołnierze patrolowali ulice w poszukiwaniu wrogów, a my poszliśmy bawić się do prawdziwych, bogatych mieszczan. Było to na ulicy Westerplatte. Na ścianach mieszkania wisiały "kossaki", na środku salonu pani domu w długiej sukni grała na fortepianie. Stoły uginały się od wytwornych dań, wśród których prym wiodła dziczyzna. Kupione w Pewexie alkohole mogły zaspokoić najbardziej wybredne gusta.
I około północy dzwonek do drzwi: wchodzi do tego salonu czterech umęczonych Niemców w czapach i mówią: "Przywieźliśmy dary dla Polaków". Przed domem stanęła wielka ciężarówka, a w niej mydła, pasty do zębów, proszki do prania, ciepła odzież dla cierpiącego narodu. Jak Niemcy rozejrzeli się po tym salonie...
Skończyło się dobrze, upili się z nami i usnęli, a w Nowy Rok zaczęliśmy rozdzielać dary. Bo z proszkiem do prania faktycznie było krucho. Najpiękniejszego sylwestra spędziłem z moim koniem. Pojechaliśmy do lasu, znaleźliśmy piękną polanę, szaleńczy galop, wspaniała noc. Choć generalnie sylwester to noc ponura. Bo z czego tu się cieszyć? Że jesteśmy starsi o rok? Nawet Wszystkich Świętych jest weselszą okazją. Bo na takim cmentarzu człowiek stoi nad grobem i przynajmniej wie, że żyje bardziej od tego, który umarł. A w sylwestra co? Znikąd pociechy.
Czas na bal był zawsze
Hanna Bakuła: Wyrosłam w atmosferze zabawy i radości: rodzice potrafili mieć gości w zwykły dzień i tańczyć. Dla mnie też każdy powód był dobry, by zorganizować bal. Najlepiej bawiłam się na "balach z motywem". Najważniejsze było przebranie. Mieliśmy grupę: Marek Dutkiewicz, Jacek Reszetko i ja. Organizowaliśmy imprezy w SARP-ie na Foksal.
Pamiętam "biały bal" w Krokodylu. Wszyscy musieli ubrać się na biało, niedozwolone były elementy garderoby w innym kolorze, nawet bielizna. Sprawdzaliśmy to komisyjnie z Markiem Dutkiewiczem i Jackiem Reszetką! Jeśli ktoś się wyłamał, wracał do domu albo... zdejmował kolorowe części garderoby. Naprawdę!
Krzyś Krauze ze swoją żoną Małgosią Szurmiej zorganizowali z kolei bal nocny, który trwał od północy do 4 rano. Goście przyszli w piżamach i koszulach nocnych, mieli szczotki do zębów.
Z SARP-u pamiętam też bal pod tytułem Szpan. Chodziło o to, żeby się jak najbardziej błyszczeć i w ogóle mieć szpanerskie ciuchy. Jednym z lepszych bali był jarzynowy w Krokodylu na Rynku Starego Miasta. Ja byłam marchewką w pomarańczowej dopasowanej sukni i z prawdziwą natką na głowie, bo trzeba było mieć jakiś autentyczny warzywny akcent. Krzyś Materna przyszył sobie do beretu główkę sałaty. Jechał tak swoim maluchem i zatrzymała go milicja. Był po małym koniaku, ale prawo jazdy zabrali mu... przez tę sałatę.
Imprezowanie często zaczynało się w SPATiF-ie, potem był Europejski, Kameralna, a kończyło się w Ścieku na Trębackiej. Podobno ostatnią nazwę wymyślił Janusz Głowacki, bo do tej knajpy po całonocnym piciu ściekało "towarzystwo".
Nad ranem zaczynało się poszukiwanie transportu do domu. Za stówę można było załapać się na przejażdżkę miejską polewaczką albo śmieciarką. Polewaczki były też popularne w Krakowie. Kiedyś - to było, zaznaczam, latem - złapaliśmy jedną na Rynku, zapłaciliśmy kierowcy i dla żartów polewaliśmy przechodniów, którzy uciekali do bram. Byliśmy młodzi i wydawało nam się to śmieszne. Kto dzisiaj robi takie akcje? Zaraz byłaby skarga, przyjechałaby policja, telewizja...
Z Krakowa pamiętam też świetnego sylwestra. W dziewięć osób: z Korą, Andrzejem Mleczko, Piotrem Skrzyneckim i kilkoma jeszcze przyjaciółmi jechaliśmy mercedesem kolegi od imprezy do imprezy. Wszyscy byliśmy pijani łącznie z kierowcą. Dziś wstyd to przyznać, ale wtedy jeździło się po pijanemu. Zatrzymał nas radiowóz, dziwny, bo tylko z jednym milicjantem kierowcą. Chciał nas legitymować, my na to: "A co pan tak sam jeździ?". On, że nie lubi swojej rodziny, żony, teściowej, teścia i bierze dyżury we wszystkie święta, żeby ich nie spotykać. Zaproponował, by czwórka z nas przesiadła się do niego, a mercedes jechał grzecznie za radiowozem - w ten sposób bezpiecznie dojechaliśmy do knajpy.
Tyle że myśmy na jednej knajpie tej nocy nie skończyli, więc ten uczynny milicjant całą noc obwoził nas radiowozem po Krakowie i pilnował, żeby nic nam się nie stało. Potem przez dziewięć lat, od 1981 do 1990 roku, mieszkałam, balując, w Nowym Jorku m.in. z Januszem Głowackim, Januszem Kapustą, Rafałem Olbińskim. Żadne z nas nie chodziło do pracy. Nie było tak, że biegliśmy rano do biura czy zmywać naczynia i wracaliśmy wieczorem. Prawie wszyscy mieszkaliśmy w jednej dzielnicy. Trzymaliśmy się razem. Gdy dostałam amerykański paszport, mogłam latać do Polski, kiedy chciałam.
Jeśli szykował się dobry bal, zawsze starałam się przylecieć!
Balanga bez grosza
Andrzej Grabowski: Najlepsze balangi były w młodości. Kiedyś spotkałem kolegę i pytam, co słychać, a on: "Za komuny było lepiej". Zapytałem dlaczego. "Bo za komuny na trzecie piętro wchodziłem jednym susem, a teraz mam zadyszkę. Mogłem balować do rana, a teraz wypiję kieliszek i jestem chory. Biegałem po Rynku, a teraz ledwie się wlokę o kulach. Lepiej było". No i przyznałem mu rację. Byliśmy po prostu młodzi... A wtedy impreza to życie!
Kiedy z rodzinnej Alwerni wyrwałem się do Krakowa na studia, zamieszkałem w akademiku. Co tam były za balangi! Piło się alkohol i kranówkę, czasem trafił się chleb ze smalcem. Bywałem w klubie studenckim Pod Jaszczurami. Odbywały się tam jam sessions, śpiewał Andrzej Zaucha, piło się rieslinga i tańczyło.
W tamtym czasie zaprzyjaźniłem się z ojcem Grzegorza Miecugowa, Brunonem Miecugowem. Starszy pan, wyborny literat, jeden z autorów kabaretu Jama Michalika, też mnie polubił. Kiedyś wpadłem na niego w krakowskim SPATiF-ie. Posiedzieliśmy do zamknięcia.
"Idziemy do Kaprysu", zdecydował. Ja, że nie mam ani grosza. Na co Bruno: "Ja też. Zobaczysz, że można się doskonale bawić bez pieniędzy". Przed Kaprysem tłum, wszyscy chcą do środka. Cieć - w tamtych czasach król - od razu poznał Brunona. Siedliśmy przy barze. A do niego ciągle ktoś podchodził i proponował wódkę. "Ja z kolegą", powtarzał jak mantrę. Udowodnił mi wtedy, że pieniądze do szczęścia nie są potrzebne.
Po studiach, w 1975 roku, wyjechałem do teatru w Tarnowie. Był czas, kiedy w teatrze założyliśmy... melinę. Coś w tym rodzaju w każdym razie. Urządziliśmy w garderobie "bank alkoholowy". Jeden z nas, którego darzyliśmy zaufaniem - nie byłem to ja, niestety - miał klucz do banku. Każdy "akcjonariusz" wniósł po dwie półlitrówki, więc sporo się tego nazbierało. Po spektaklu "się imprezowało" - jedyna zasada brzmiała: na następny dzień wszystko odkupujemy, stan "banku" musi się zgadzać.
Ale mój najlepszy sylwester nie odbył się w Krakowie ani Tarnowie, tylko w Bieszczadach. Całe towarzystwo, już wypite, wlazło na jedno wielkie drzewo i śpiewaliśmy "O gwiazdo miłości! Nie zagiń we mgle!". Co chwila ktoś z tego drzewa spadał w śnieg, gramolił się z powrotem, znów śpiewał i... spadał. Ten wieczór spędzony na drzewie był chyba jedną z najpiękniejszych imprez w moim życiu. Bawiłem się do upadłego nie raz, ale film mi się nigdy nie urwał.
Chociaż... Ostatnio w Teatrze STU podeszła do mnie kobieta. Jej twarz nic mi nie mówiła. "Cześć, Andrzej!", powiedziała. Usiłowałem sobie ją z czymś skojarzyć. "Pamiętasz? - westchnęła. - No pamiętam" - ja na to, choć oczywiście nie pamiętałem nadal nic. - Ale było, co? Trzy dni u mnie siedziałeś" - powiedziała. To mnie zainteresowało. Bo rozumiem, że mógłbym nie pamiętać jednego wieczoru, nocy, ale trzech dni? Podobno 40 lat temu wyrwaliśmy się razem z Teatru STU do jej domu, do Bielska. Ratunku! Nie pamiętam!
Przetańczyć niejedną noc
Magdalena Zawadzka: W moich wspomnieniach Warszawa jest miastem ludzi lubiących zabawę, taniec. Tańcom towarzyszył rytuał. Trzeba było uprzejmie poprosić partnerkę, jeśli była z innym mężczyzną - zapytać i jego o zgodę, a po tańcu odprowadzić panią na miejsce. Tańczyło się we dwoje, a nie w grupach i nigdy kobieta z kobietą. Pierwszym moim balem, na który poszłam wystrojona w sukienkę i szpilki mamy, był bal maturalny. Na studiach bawiłam się na prywatkach. Raz byłam na balu kostiumowym w ASP.
Po skończeniu studiów w PWST zostałam zaproszona do Stanów i Kanady na występy z kabaretem Owca. Znalazłam się w grupie wspaniałych aktorów na czele z twórcą kabaretu Jerzym Dobrowolskim. Popłynęliśmy eleganckim statkiem Batory, na którym na zakończenie rejsu był tradycyjny bal kapitański. Włożyłam na ten bal skromną, ale piękną kreację: długą, welurową spódnicę z szerokim, zdobionym pasem, białą koronkową bluzkę i złote pantofelki. Najbardziej ekscytującym momentem tej nocy był oczywiście taniec z kapitanem w galowym mundurze. A tańczył... pamiętam do dziś - wyśmienicie! I nic dziwnego, wszak kapitan to osoba, która potrafi wszystko, na statku jest bogiem. Pamiętam też kilka orkiestr: muzyka była non stop i na żywo.
Warszawa też bawiła się świetnie. Dwa razy uczestniczyłam w słynnym balu karnawałowym WAG-u, agencji grafików. Odbywał się w Pałacu Prymasowskim. Towarzystwo doborowe. Żeby być tam zaproszonym, trzeba było mieć pozycję, poważanie i dobre maniery. A przygotowania do imprezy trwały cały rok. Panie szyły eleganckie kreacje u krawcowych, ale i tak zawsze wszystkich przyćmiewała Grażyna Matuszkiewiczowa, żona muzyka jazzowego Dudusia Matuszkiewicza. No więc zaproszenie na bal WAG-u zobowiązywało. A ja byłam wówczas młodą dziewczyną i w porównaniu z damami wyglądałam skromnie - miałam czarną welurową sukieneczkę, zabójczą mini, na dole wykończoną frędzelkami z czarnych koralików, do tego czarne lakierowane botki za kolana. Kreacja prekursorska, łącząca botki z wieczorowym strojem.
Jednak najsłynniejsze warszawskie sylwestry odbywały się w SPATiFie. Zawsze przy pianinie zasiadał znakomity muzyk. Tańczono i bawiono się w oparach papierosowego dymu i przy mocnym alkoholu. Lubiliśmy chodzić z Gustawem do SPATiFu, ale chodziliśmy też na prywatki do przyjaciół. Dawały gwarancję, że wśród gości nie znajdzie się nikt przypadkowy. I przede wszystkim nie będziemy obserwowani, podsłuchiwani. Nie ukrywajmy: w warszawskich słynnych restauracjach siedzieli tajniacy. Nie chcieliśmy stać się dla nich "materiałem do rozpracowania".
Lubiliśmy też pierwszy etap sylwestrowego wieczoru spędzić w Teatrze Wielkim czy w filharmonii. Bywaliśmy na balach mistrzów sportu, kiedyś bawiliśmy się całą sylwestrową noc w Zakopanem w ośrodku sportowym, zaproszeni przez Irenę Szewińską. Wytańczyłam się wtedy za wszystkie czasy. Piękne wieczory połączone ze słuchaniem jazzu odbywały się w piwnicy u Wandy Warskiej, znakomitej piosenkarki jazzowej. Grali wspaniali muzycy na czele z Andrzejem Kurylewiczem. Pamiętam zorganizowanego przez nią sylwestra. To były lata 70., w trzaskający mróz goście wybiegli od Wandy na Rynek Starego Miasta w kopny śnieg bez kożuchów. Chcieli złożyć sobie życzenia pod gołym niebem. Pod gwiazdami przywitać nowy rok! Z nadzieją, że będzie lepszy. Może ta nadzieja tak nas rozgrzewała? Jest ważna w każdych czasach. Do dziś uważam, że udana impreza to ta, z której wychodzimy z radością i nadzieją na kolejne dwanaście miesięcy.
Wysłuchała Beata Biały
TWÓJ STYL 12/2018
Zobacz także: