Niepokonana
Od 33 lat na szczycie polskiego popu. Cztery miliony sprzedanych płyt. I to wszystko bez skandalu i plotkarskich czasopism. Bez jurorowania w popularnych programach i bez... przyjaciół w show-biznesie. Podobno bajecznie bogata. Podobno ma samolot i osobistego kucharza. Na pewno ciągle występuje w małych miasteczkach, choć z łatwością zapełnia Sale Kongresowa. Kim jest Beata Kozidrak?
Jestem szczęśliwa i nic na to nie poradzę. Mam się skarżyć? Chce mi się śpiewać. Chce mi się kochać.
Robi, co chce, i nie boi się krytyki. Dla jednych jest królową kiczu stawianą na równi z Ich Troje. Dla innych gwiazdą na miarę Céline Dion. Ma najwyższą stawkę za koncerty w Polsce. Trudno podważyć jej sukces. 33 lata na scenie bez kryzysów i okresów zapomnienia. Niemal od początku jest jak w bajce.
Na festiwalu w Opolu śpiewa z BAJM-em, zespołem założonym razem z bratem Jarkiem. Jest 1978 rok, Beata ma 18 lat i zajmuje drugie miejsce w Koncercie Debiutów. Gigantyczny sukces jak na dziewczynę, która dotąd występowała w lokalnych przeglądach. Od tego czasu sprzedała prawie cztery miliony płyt, choć nie poddaje się modom ani trendom. Dobrze brzmi w ostrzejszych piosenkach jak "Józek, nie daruję ci tej nocy" czy "Co mi, Panie, dasz?" Ale jej znak firmowy to ballady „płynące z serca” – jak mówi. "Szklanka wody" czy "Dwa serca, dwa smutki" irytują banalnym tekstem. Ale są też tacy, dla których jej utwory są po prostu ważne.
Beatę rozśmieszają komentarze, że gra dla mało wybrednej publiczności. To znaczy dla kogo? Przecież wszyscy na wypełnionej widowni mają serca. Dostaje owacje na stojąco w Piszu, Żywcu, Warszawie, Londynie i Nowym Jorku. Zawsze daje z siebie wszystko – nieważne, czy występuje w miasteczku, czy wielkiej sali koncertowej.
W sieci wygrywa rankingi na najlepszą wokalistkę, ale i najgorzej ubraną artystkę. Znany stylista podsumowuje wizerunek gwiazdy: „Każdy kraj ma swoją Dolly Parton”.
Chwila rozmowy z Beatą i wiem, że nikogo nie udaje. Zaprasza mnie do domu córki Kasi pod Warszawą. „Kawy? Ale tu umiem robić tylko plujkę”, wspina się na krzesło, żeby wyjąć filiżanki. W szortach odkrywających zgrabne nogi i japonkach wygląda młodziej niż na scenie. Uśmiechem maskuje ziewanie.
Dziś Beata z mężem wstali o czwartej rano. Na dywanie zabawiali wnuka. Córka wyjechała na koncert Ozzy’ego Osbourne’a, więc zostali z „jej cudem” – mówi o półtorarocznym Sebastianie. Rockandrollowa na scenie, w domu zwyczajna. Wyciszona. Skąd ten spokój? Bo w skali od jednego do dziesięciu jest spełniona na sto. „Porozmawiajmy też o smutkach. Problemach. Kryzysach. Mam tu listę trudnych pytań”. Włączam dyktafon.
Możemy się umówić, że będziesz nieskromna? I szczera?
Beata Kozidrak: Obiecuję, że będę sobą (śmiech).
Jedna miłość od 30 lat, udana rodzina, kariera – z poprzednich wywiadów wynika, że w twoim życiu nie było wpadek. Nie wierzę.
- Jestem szczęśliwa i nic na to nie poradzę. Mam się skarżyć? Chce mi się śpiewać. Chce mi się kochać. I – nieskromnie – wiem, ile znaczę. Dla siebie. I dla innych ludzi.
Widziałam w telewizji kobietę. Opowiadała, że chciała popełnić samobójstwo, ale pomyślała: „Jeśli teraz w radiu puszczą Plamę na ścianie, to będzie znak: nie mogę połknąć tabletek”. Jak w telenoweli…
- Pamiętam. Tak jakby mnie zawołała.
Albo to o Szklance wody: „Mam problem z alkoholem, ale dzięki temu kawałkowi z nim zerwę”. Nie męczy cię tak wielka odpowiedzialność?
- Fajnie, że to więcej niż piosenka – że porusza, że ludziom chce się krzyczeć albo płakać. Występy to też terapia dla mnie. Pamiętam, jak na koncercie po śmierci taty spanikowałam, że nie dam rady zaśpiewać jego ulubionej piosenki Dwa serca, dwa smutki. „Wybaczcie, jeśli nie skończę i się rozpłaczę”, powiedziałam, a na widowni zapaliło się tysiąc płomyków i zapadła cisza. Nie czułam się sama.
„Ona jedna nie potrzebuje skandalu w tym kraju. I tak na koncerty sprzedają się bilety. Beata może stać na scenie, a publiczność śpiewa za nią”, napisano o tobie w serwisie internetowym. Jak to się robi? Zdobyć widownię to sztuka. Ale jak ją utrzymać 33 lata?
- „Nic nie rób, tylko wyjdź i śpiewaj – powiedział mi kiedyś Andrzej. – Ja się zajmę resztą”. Praca jest moją pasją i to się nie zmieniło od lat. Publiczność pewnie to czuje.
Dlaczego odmawiasz duetów?
- Gdy schrzanię piosenkę, chcę mieć pretensje tylko do siebie. Nie umiałabym poprawiać innego artysty, dyskutować, jak powinien śpiewać.
Kto jest konkurencją?
- Szanuję Kayah.
Zaryzykuję, że macie nieco inną publiczność.
- Nie wiem, myślę, że na koncerty i BAJM-u, i Kayah przychodzą ludzie w poszukiwaniu emocji.
Granice obciachu w zawodzie?
- Playback. Uznaję tylko żywą muzykę. Choćby w remizie strażackiej. Zaczarować kilka tysięcy ludzi to wyzwanie. Podejrzewam, że śpiewając z playbacku, przeraźliwie bym się nudziła.
Czytaj dalej.
Pierwsza w Polsce miałam poszarpane dżinsy, podziurawione rajstopy i panterki. Sama wymyśliłam kocie oczy, bo nie podobał mi się sztampowy makijaż, jaki robiły w latach 80. charakteryzatorki w telewizji.
Kto wymyślił twój wizerunek sceniczny?
- Sama kombinowałam, żeby się wyróżnić. Kiedy debiutowałam, rzeczywistość polska była szara i nijaka. Chciałam być inna.
Nie poddajesz się stylistom, wolisz swój styl – dżinsy, panterki, buty na koturnie...
Nie przejmujesz się komentarzami, że wyglądasz tandetnie, nieodpowiednio do wieku?
- Przynajmniej jestem rozpoznawalna. Wierna od lat czerni i srebru – łańcuchom, skórom. Pierwsza w Polsce miałam poszarpane dżinsy, podziurawione rajstopy i panterki. Sama wymyśliłam kocie oczy, bo nie podobał mi się sztampowy makijaż, jaki robiły w latach 80. charakteryzatorki w telewizji.
Nadal często sama się malujesz, choć na występy zabierasz świtę. Kucharz, ochroniarze, pilot prywatnego samolotu.
- Mam zgraną ekipę. Jest w niej na przykład specjalista od efektów wizualnych – pasjonat. Pracujemy od kilku lat, a on wciąż tańczy przy konsolecie podczas koncertu. Wszyscy w naszym zespole mają frajdę w czasie występów. Dlatego pewnie trwamy bez większych konfliktów od lat.
- A samolot? Żaden prywatny odrzutowiec, którym rzekomo latamy po świecie. Raczej mały samolot, bezpieczniejszy niż auto, podróżujemy nim – o ile pozwala na to pogoda – w Polsce. To część profesjonalizmu: tak jak szafa z ubraniami, lustra z oświetleniem i zaufany kucharz, który wie, jak przyrządzić moją ulubioną solę.
Prywatny trener fitness?
- Spalam kalorie na scenie.
Pijesz alkohol, żeby „podkręcić” się przed występem?
- Wiem, to powszechne. Ale ja przed koncertem nie potrzebuję używek. Czasem tylko rozgrzewam głos koniakiem. Na scenie jest adrenalina – bezkonkurencyjny narkotyk.
Ale nie dałabyś już rady – jak w PRL-u – grać nawet czterech koncertów dziennie?
- Bogu dzięki nie muszę. Wszyscy tak wtedy grali, bo stawki w komunie były żebracze. Przyjeżdżaliśmy na przykład do Katowic i przez miesiąc jeździliśmy po okolicznych miasteczkach. Zdarzało się, że graliśmy cztery koncerty w ciągu jednego dnia. W tamtych czasach nie było całodobowych sklepów, wracając więc późno do hotelu, robiliśmy zakupy na dworcu kolejowym. Były tam nawet niezłe kanapki.
Po takich urokach docenia się garderobę w Wembley Arena w Londynie?
-Tak, zwłaszcza przed lustrem, gdzie kilka dni wcześniej przygotowywała się Madonna. To samo czułam w słynnym klubie Roseland Ballroom w Nowym Jorku, miejscu z rockową duszą, przesiąkniętym zapachem niezłego whiskacza. Naprawdę cieszyłam się, gdy pisałam markerem na ścianie Beata i BAJM wśród podpisów Micka Jaggera, Roberta Planta... Wyjść w takich miejscach na scenę i usłyszeć ciszę na sali, gdy zaczynam śpiewać – bezcenne.
Dlaczego nie wypaliła kariera BAJM-u za granicą?
- Podczas naszych pobytów w Ameryce były różne propozycje. Nawet trasa koncertowa ze Stingiem po amerykańskich college’ach. Ale musiałam być dyspozycyjna. W każdej chwili spakować się i lecieć do USA. W czasach komuny paszport zdobywało się z trudem. Trzeba było dokonać wyboru. Zostać na stałe w Stanach albo wrócić do Polski i czekać na lepsze czasy. Czułam jednak, że nikt nie zagwarantuje mi w Ameryce takiego sukcesu, jaki odniosłam w Polsce. Zginęłabym w tłumie innych artystów.
Przestraszyłaś się, że nie będziesz w pierwszej lidze? A królowa ma być tylko jedna?
- Jasne! (śmiech). Nie umiałam zostawić Polski. Patrzyłam na nowojorskich rockandrollowców i bałam się ich „sex, drugs and rockandroll”. „Gdzie kres tego wszystkiego, gdzie rodzina, odpoczynek, ja chcę do Lublina!”, wątpiłam coraz bardziej w tę wizję. Nie mam poczucia, że zmarnowałam szansę.
Choć sprzedałam prawie cztery miliony płyt, nadal boję się oceny. Czy publiczność podniesie zapalniczki?
Jak piszesz piosenki?
- Nie jestem zdyscyplinowana, nie zakładam: „Dziś powstanie tekst ballady, a jutro ostrego kawałka”. Pomysły przychodzą w samolocie, w aucie. Zapisane na karteluszkach upycham po kieszeniach albo – gdy brak długopisu – notuję w komórce. Trzymam się dwóch zasad: mam mieć gęsią skórkę, gdy słyszę muzykę. I nie pozwalam sobie na tekst o niczym.
Kazałaś czekać osiem lat na nową płytę. Dopadł cię kryzys twórczy?
- Przeciwnie, powstało kilkanaście kawałków. Musiałam jednak dojrzeć, żeby się nimi podzielić. Kiedy podejmuję się pracy nad nową płytą, jestem na każdym etapie jej realizacji. Szukam odpowiednich kompozycji. Często coś w nich zmieniam.
- Staram się, by każda piosenka mogła zostać singlem. Piszę teksty, planuję i wymyślam sesje zdjęciowe, czasem teledyski. A potem denerwuję się przed premierą. Bo choć sprzedałam prawie cztery miliony płyt, nadal boję się oceny. Czy publiczność podniesie zapalniczki?
Tak wyobrażałaś to sobie, gdy jako dziewczynka siedziałaś w oknie kamienicy przy Grodzkiej 36 w Lublinie?
- Byłam wtedy zwyczajną nastolatką. Na świadectwach czerwone paski, a po lekcjach życie - towarzyskie i uczuciowe - na lubelskiej starówce. Na wielkim placu pod zamkiem ciągle coś się działo - a to happening strażaków, a to przyjechał Rudy 102. Czasem wymyślałam piosenkę na głosy i dyrygowałam bandą dzieciaków. Czułam, że będę miała niezwykłe życie. "Ja w samolotach, ja na występach", marzyłam. Przyjaciółce mówiłam: "Coś się wydarzy".
Wiedziałaś co?
- Najpierw miałam być primabaleriną. Przestałam tańczyć, bo wyprowadziliśmy się pod miasto, dojazdy na lekcje były utrudnione. W rodzinnym domu muzyka towarzyszyła mi od zawsze. Starsza siostra Mariola zaczęła śpiewać pierwsza. Jarek, mój brat, grał na gitarze w różnych studenckich kapelach. Kiedyś dorwałam się do mikrofonu. Muzyka Jarka, słowa Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej... Występowaliśmy w domu kultury, gdzie zobaczył nas Andrzej, kolega brata - wtedy perkusista i wokalista w innym zespole. "Zróbmy coś razem", zaproponował. Załatwił próby w akademiku "Medyk".
Dwa miesiące później, w 1978 roku, na scenie w Opolu odbierałaś nagrodę dla BAJM-u. Byłaś w trzeciej klasie liceum. Nie za wcześnie zaczynało się twoje niezwykłe życie?
- Szok. Zespół miał dwa miesiące, zagraliśmy akustycznie. Cała Polska nas oklaskiwała. Po powrocie do szkoły polonistka mnie opieprzyła: "Co za infantylny tekst: Piechotą do lata". A ja napisałam go właśnie na polskim, bo Orzeszkowa mnie nudziła. Za to na szkolnym korytarzu rozdawałam autografy. Chciałam dorosnąć do tego sukcesu. No i zaimponować Andrzejowi, w którym byłam zakochana.
Czytaj dalej.
Mam najlepszego męża, kochanka, ojca dzieci. Ludzie chyba zazdroszczą nam miłości.
Miłość od pierwszego wejrzenia?
- Nie można było na niego nie zwrócić uwagi. Dopasowane białe spodnie, superkoszula i ciemne włosy do ramion. Imponowało mi, kiedy docenił mój głos. Rozmawialiśmy o muzyce, a między wierszami zaczął się zwierzać z kłopotów z ówczesną dziewczyną. Był zaręczony. Niby mu doradzałam... Debiut w Opolu był podwójnie ważny. Tam zaczęliśmy być razem.
Rodzice nie przestraszyli się, że ich 18-letnia córka wybiera rockandrollowe życie?
- Czasem pytali: „Nie lepiej mieć pewny zawód – lekarz, prawnik, to jest przyszłość”. Ale kochali i dali bezpieczeństwo: „Cokolwiek zrobisz, kibicujemy ci”. A gdy po lokalnym konkursie wokalnym w Toruniu zaproszono nas do Opola, tata powiedział tylko: „Puszczę cię, pod warunkiem, że nie zawalisz za rok matury”. Zaufał mi.
Bo wiedział, że to twoja pasja?
- Sam był pasjonatem. Miał firmę budowlaną – fachowiec z powołania – godzinami opowiadał o budownictwie, jak ja dziś mówię o muzyce. Mama zajmowała się domem, krótko pracowała w księgowości. Rodzice byli jak papużki nierozłączki. Próbowałam stworzyć taki ciepły dom jak ich.
Nie żałujesz, że tak szybko zdecydowaliście się z Andrzejem na dorosłość?
- Miałam 21 lat, kiedy urodziła się Kasia. Chcieliśmy dziecka. Wtedy nie mówiło się o depresji poporodowej, żaden baby blues. Przestraszyłam się, że nie dam rady, że zepsuję moją córeczkę. Andrzej uspokajał, poczułam się bezpiecznie. Dość szybko pojechaliśmy w dwutygodniową trasę. Kasią opiekowali się dziadkowie.
Nie miałaś poczucia winy, że rozstajesz się z małym dzieckiem?
- Zapaliła mi się czerwona lampka. Kasia pod opieką dziadków tęskniła. Przestała się śmiać, stała się niekomunikatywna. Nie wyciągała do mnie rączek, gdy wracaliśmy z koncertu. Przeraziłam się. Dlatego zdecydowaliśmy: koniec rozstań. Chyba jako pierwsi jeździliśmy z takim smykiem po Polsce. Spodobało jej się życie w trasie. W wielkim busie wujkowie, ciocie czytali książeczki, brzdąkali razem na gitarze.
29-letnia Kasia i dwanaście lat młodsza Agata nie wypominają ci dziś, że byłaś zbyt rockandrollową mamą?
- Nigdy. Mam – tak jak marzyłam – córki przyjaciółki.
Kasia mówiła, że gdy didżej w klubie przynudza, potraficie przejąć konsoletę.
Dziewczyny są wspaniałe, uwielbiam z nimi spędzać czas. Gdy we trzy z Kasią i Agatą na statku Queen Mary wyskoczyłyśmy na parkiet, zeszłyśmy ostatnie. Ostatnio starsza córka zadzwoniła z koncertu Roberta Planta: „Słyszysz, mamo, on gra dla ciebie Schody do nieba. Ale czad!”, krzyczała. Nie było między nami tematów tabu. Antykoncepcja, seks – z Andrzejem ufaliśmy im. Ale potrafiliśmy też stawiać granice.
Słyszysz czasem: mamo, nie dzwoń?
- Potrzebujemy codziennego kontaktu, lubię wiedzieć, co się dzieje z córkami. Zawsze byłam na bieżąco w sprawach szkolnych, teraz przeżywam zbliżającą się maturę Agaty. Rodzina dla mnie jest zawsze na pierwszym miejscu.
Córki są do ciebie podobne?
- Kasia jest ambitna i równie szalona jak ja. Ma kapelę Cate Likes Candy i realizuje tam swoje pomysły. Wydali ostatnio rockową płytę, co w naszym kraju jest aktem odwagi, bo takiej muzyki nie promuje się w mediach. Kasia konsekwentnie dąży do celu, spełniając muzyczne marzenia. Jestem z niej dumna.
Agata też jest skazana na muzykę?
- Interesuje się nią, ale ma bzika na punkcie mody i stylizacji. Teraz pracuje nad swoją pierwszą kolekcją. Robi zdjęcia, chociaż sama ma twarz fotomodelki. No i potrafi ostro ocenić moje stroje: „No nie, tej koszulki bym nie włożyła’’. Może kiedyś razem będziemy projektować ubrania i buty.
Twoje błędy wychowawcze?
- Chyba jednak nie było źle, skoro jesteśmy blisko, gdy wokół – w zwariowanym, artystycznym życiu – rozsypało się tyle rodzin.
Jak się czujesz ze słowem „babcia”?
- Normalnie. Kocham wnuka jak córki – tulę, zabieram na spacery, śpiewam dla niego, rozpieszczam. Ja w ogóle potrzebuję kochać. Najbardziej na świecie boję się samotności – nieważne, czy w wieku 20, czy 65 lat.
Niektórzy nie wierzą w twoje szczęśliwe małżeństwo. Mówią, że mąż cię ubezwłasnowolnił, jest tyranem, a z BAJM-u uczynił maszynkę do robienia pieniędzy.
- Jest świetnym menedżerem - najlepszym w tym kraju. Dzięki jego pracy i bezkompromisowości BAJM od lat jest na świeczniku. Mam najlepszego męża, kochanka, ojca dzieci. Ludzie chyba zazdroszczą nam miłości. Tego, że po 32 latach, rzuca bez okazji na stół dwa bilety: "Musisz odpocząć. Porywam cię na wyspę Santa Margarita".
Czytaj dalej.
A twoje niespodzianki?
- Upiekłam mu schab.
Serio? Jakie są filary tego niemożliwego szczęścia?
- Seks plus chemia. Niespodzianki i jednocześnie bezpieczeństwo. Trzeba się umieć zachowywać jak para nastolatków. A czasem wygarnąć. Wtedy przypominamy włoskie małżeństwo. Nożami nie rzucam, ale krzyki słychać w domu. A wiesz, jak się fajnie godzimy?
- Widzę, jak rozpadają się związki w show-biznesie, bo jedna strona jest „słabsza” – wygrzewa się w blasku „gwiazdy”. A gwiazda ma wątpliwości: „On, ona jest ze mną dla mnie czy dla mojej sławy”...
Czy przez te lata pojawiła się jakaś konkurencja dla twojego męża? Kto wywołuje u ciebie gęsią skórkę?
- Ma na imię Sebastian, półtora roku i piękne oczy. Wali drewnianymi łyżkami po domowych sprzętach i meblach, za kilka lat pewnie kupię mu perkusję. Ale gdyby Andrzej przestał być zazdrosny o mnie, pewnie bym go jakoś zmotywowała.
Mąż to pierwszy krytyk piosenek?
- Przejmuję się, gdy mówi: „Ta fraza tu nie pasuje”. Ale gdy tuż po wysłuchaniu wzdycha i rzuca niecenzuralne słowo – wiem, że się zachwycił.
Muniek Staszczyk powiedział o śpiewaniu: „To nocna robota, sprzyja niewierności…”. Popełniałaś błędy?
- Pewnie, że były pokusy. Ale byliśmy zawsze razem. Jeśli ktoś mnie kocha i ja kocham, to ufam.
A ludziom z branży nie ufasz?
- Nie lubię się pokazywać na bankietach. Spotykam się ze śpiewającymi dziewczynami na koncertach. Nie musimy się przyjaźnić, gadać przy winie o tym, co doskonale znamy. Czas poza pracą wolę spędzać w innym towarzystwie.
Jak nie dopinam kiecki, biorę się za siebie. Wymyśliłam dietę: ryby, warzywa. Jem obfite śniadanie, ale po 18 już nic.
Masz 51 lat, chodzisz w dżinsach rurkach, otaczasz się młodymi ludźmi. Boisz się czasu?
- Odniosłam sukces – jako kobieta i artystka, więc wierzę, że nie muszę nic udowadniać, napinać się. Mam dystans do siebie i niezłe geny po rodzicach.
Coś ci nie wypada?
-Niechlujstwo. Nie wyjdę na ulicę w byle jakich klapkach, bez makijażu.
Widziałam takie zdjęcie: Ty z dwiema polskimi wokalistkami. Jedna starsza, druga młodsza: obie wyglądają identycznie – twarze bez mimiki. Ty jedyna naturalna. Pomagałaś swojej urodzie?
- Wszystko jest dla ludzi. I operacje, i używki – byle w rozsądnych dawkach. Próbowałam kiedyś w salonie kosmetycznym zmienić kształt brwi, ale nie miałam czasu na kolejne korekty. Jak każda kobieta mam gorsze momenty, ale jeszcze nigdy nie korzystałam z usług chirurga plastycznego. Dobry krem i zmywanie scenicznego makijażu po koncertach to podstawa.
Odchudzasz się całe życie jak większość z nas?
- Chciałabym być szczuplejsza. Zawsze w trasie gubię dwa, trzy kilogramy. Po powrocie wszystko mi smakuje w nadmiarze. Jak nie dopinam kiecki, biorę się za siebie. Wymyśliłam dietę: ryby, warzywa. Jem obfite śniadanie, ale po 18 już nic.
Inne patenty na utrzymanie formy i seksapilu?
- Spa – na Karaibach, na Bali.
To kosztuje. Porozmawiajmy o pieniądzach.
- W portfelu mam 20 zł.
Obok zestawu złotych kart kredytowych?
- Jaki jest sens rozmowy o pieniądzach? Trzeba je po prostu zarabiać.
Wiesz, ile kosztuje chleb?
- Pewnie. Mam swoje ulubione sklepy spożywcze, w których robię zakupy na cały tydzień. Po warzywa i owoce chodzę na targ.
Zarobiłaś tyle, że mogłabyś nie pracować do końca życia?
- Nigdy tak nie powiem.
BAJM od lat ma największe stawki za koncert.
To Andrzej zajmuje się przedsiębiorstwem, jakim jest BAJM. Dba nie tylko o finanse, ale zajmuje się również produkcją koncertów.
Posiadłość pod Lublinem, dom w Hiszpanii. Służba. Chyba jedyna w Polsce żyjesz na poziomie europejskich gwiazd.
- Wszystko, co posiadamy, zawdzięczamy pracy i talentowi. Nikt nam niczego nie podarował, na pierwsze koncerty jeździliśmy czerwonym maluchem, i to był w PRL-u luksus.
Masz odwagę myśleć o końcu kariery?
- Decyzja należy do mnie, ale żaden artysta nie powie szczerze, kiedy odejdzie, bo to trudne. Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez tej adrenaliny. Zrobię raczej kolejne wakacje po nagraniu płyty. Obiecaliśmy sobie z Andrzejem, że wyruszymy w rejs dookoła świata.
Wrócisz?
- Na pewno. Ja już mam swoje miejsce na świecie.
Rozmawiała Marta Bednarska